Artykuły

Dlaczego nie zdenerwował mnie Ireneusz Iredyński...

ZDENERWOWANIE - oto był stan, który - w najgorszym wypadku - budziły kolejne sztuki tego autora. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: zdenerwowanie znajdowało się na krańcowym, negatywnym biegunie odbioru jego historyjek. Jeżeli już nie wstrząsał, nie rzucał na kolana, nie zachwycał, to na pewno - denerwował. Nigdy poniżej, nigdy nie zszedł do rzędu pisarzy, na których reakcje są letnie, nijakie, grzeczne. Nie nudził, nie pozostawiał możliwości pokwitowania tego, co proponuje, uprzejmym "w zasadzie interesujące, chociaż zważywszy...".

Tych "zważywszy" mogłoby być u Iredyńskiego zresztą wiele. Wiadomo - obsesje, monotematy, wciąż niby o tym samym, wątki wysnute z gorzkich doświadczeń etc. A jednak było to wszystko za każdym razem inne, bogatsze, popchnięte o krok w myśleniu i w środkach wyrazu.

Było. Bo oto - przyznaję się publicznie - po premierze scenicznej "Samej słodyczy" w teatrze Axera na Mokotowskiej odnalazłam, w sobie przerażającą pustkę. Pustkę percepcji. Śladu zachwytu, ale co gorzej, śladu zdenerwowania. Nic - obojętne, leniwe i znużone. Kolejna obsesyjna i ponura fantazja Ireneusza Iredyńskiego jest swoistym odwróceniem pomysłu z jednej z poprzednich, z "Dobroczyńcy" mianowicie. Jest też - i nie to przecież jest zarzutem - konsekwentnie opukiwanym wariantem stałego świata jego sztuk, tego, o którym pisze w programie teatralnym Krzysztof Mętrak, że jest to "świat zamknięty, w którym natura ludzka poddana jest bezwzględnym i demaskującym próbom. Zachowanie określają proste determinanty, jak siła, przymus, strach". W dalszym ciągu krytyk wyjaśnia - jak najsłuszniej - na czym polegają stosunki między ludźmi ze sztuk Iredyńskiego, że jest to podległość, wciąż zresztą odwracana, bo "władza polega na uzurpacji a cementująca rola terroru i strachu działa tylko do pewnego momentu sprawowania siły". I wszystko jest w porządku w tym, co pisze Mętrak, wszystko jest tak z nie najłatwiejszą

i niebagatelną problemowo "obsesją" Iredyńskiego, zgoda też na to, by pisarz denerwował i jątrzył, tylko - nie należy mieszać w to "Samej słodyczy". Bo ona

jest nie o tym; o czym, jej Bohu, nie wiem. Pozornie rzecz jest arcyprosta. Znakomity klimat utworu, gęsty - jak zwykle. Jak zwykle - społeczność zamknięta, wyizolowana. Sanatorium. Są pacjenci - bezwolna masa asortymentu ludzkiego do eksperymentowania. I On (potem Ona) - demagog, prestidigitator, szarlatan, inspirator, nadczłowiek. Ten, który bawi się władzą. Bawienie się władzą to bawienie się ludźmi. Reszta (fabularnie) jest łatwa do przewidzenia.

W masie pacjentów jest jedna, prawdziwie niewinna i moralnie dziewicza; po akcie psychicznej deprawacji, jakiemu poddana zostaje przez całe towarzystwo, Sama Słodycz przekracza Rubikon. Odbiera berło Demagoga i Eksperymentatora swojemu nauczycielowi i - oczywiście - dystansuje go w okrucieństwie. W rezultacie ginie demagog z I aktu sztuki. Tragedia dokonuje się. Od tej pory grupę pacjentów zespala dodatkowa więź: poczucie winy za popełnioną zbrodnię. Koło się zamknęło. Teza o mechanizmie działania terroru udowodniona. Po raz n-ty.

Czy dowiedziałam się czegoś nowego o człowieku? Nie. Czy objawiono mi groźne memento w sprawie stosunków międzyludzkich? Może memento, ale spowszedniałe aż do granicy efektownego banału. Czy może to zdenerwować? Osobiście już się na ten temat wypowiedziałam, ale przecież są różne wrażliwości i gusta.

I wreszcie sprawa kluczowa: czy teatr sprawdził się w tej "słodyczy", słynny axerowski mechanizm do precyzyjnego badania wnętrza ludzkiego?

Zaryzykuję kolejną herezję - nie jest to najlepsze z przedstawień, jakie idą przy ulicy Mokotowskiej. Wyreżyserował "Samą słodycz" mistrz wytrawny - Zygmunt Hübner. Zagrali dobrzy i wypróbowani aktorzy tej sceny. Owszem, akt pierwszy miał swój nastrój, tempo i zawiesistość klimatu. Ale - niestety - tylko pierwszy. Reszta rwała się w szwach dramaturgicznie i scenicznie. Sama Słodycz czyli urocza Stanisława Celińska udowadnia, że talent ma nadal w pełni rozkwitu, Tadeusz Łomnicki... oczywiście nie musi udowadniać niczego. A mimo to... niedosyt. Gry i zabawy nie tłumaczące się niczym szczególnym, aktorstwo zawieszone w próżni.

W sumie - jaka szkoda, że nie można się było zdenerwować.

Ireneusz Iredyński: "Sama słodycz". Teatr Współczesny w Warszawie. Reż. Zygmunt Hübner, scenografia Jan Banucha.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji