Artykuły

Zły Polak, dobry Żyd

"Żyd" Artura Pałygi w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Po prezentacji w Teatrze Małym w Warszawie pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Cóż to za awanturniczy naród, ci Polacy. Wciąż kogoś wypędzają, prześladują. A to Rosjan, a to Ukraińców, a to Niemców, a to Żydów. A tych ostatnich to mordują bez opanowania, siekierami, czym tylko się da, żywcem wrzucając dzieci żydowskie do ognia, a ich rodziców żywych zakopując w ziemi. We wbijaniu tych bzdur do głów widzów (zwłaszcza młodzieży chłonnej przecież na teatr) i uczenia nienawiści do Polski przoduje dziś teatr. Właściwie ex aequo z "Wyborczą" i podobnymi "polskimi" mediami. A już zupełnie kuriozalne zatracenie rzeczywistości i jakiegoś choćby elementarnego umiaru w prezentowaniu fałszywek wykazał Teatr Polski w Bielsku-Białej swoim spektaklem "Żyd". Czegóż tu nie ma w tym pogrossowym dziwadle. W najkoszmarniejszym thrillerze hollywoodzkim nie można by chyba wymyślić więcej.

Tekst "Żyda", autorstwa niejakiego Artura Pałygi (widać, że autor czerpie garściami z kłamstw Grossa), to typowa agitka propagandowa mająca znamiona pisania na tzw. zamówienie polityczno-poprawnościowe. Ponadto temat stosunków polsko-żydowskich - ukazywanych wyłącznie jednostronnie w obowiązującym stereotypie: zły Polak i dobry Żyd - to temat samograj, który zapewnia autorowi rozgłos, sławę, nagrody i pieniądze. Doskonale o tym wie Artur Pałyga, a także Robert Talarczyk jako dyrektor Teatru Polskiego w Bielsku-Białej i zarazem reżyser owej fałszywki. Nietrudno było więc przewidzieć, że ten marny pod każdym względem spektakl otrzyma najwyższą nagrodę na Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych w Gdyni, a także inne nagrody aktorskie na Festiwalu Rzeczywistość Przedstawiona w Zabrzu.

A rzecz na scenie wygląda tak: w jakimś małym miasteczku kilkuosobowa grupa nauczycieli oraz ksiądz katecheta pod wodzą swego dyrektora zastanawiają się, jak przyjąć gościa z Izraela, którego dyrektor zamierza zaprosić do szkoły. Ów gość to syn Mojżesza Wassersteina, człowieka, który kiedyś mieszkał tu, chodził do tej szkoły, ale w 1968 roku wyjechał do Izraela. Tam założył rodzinę, został sławnym pisarzem i opisał swoje dzieciństwo w tym właśnie miasteczku. Jego syn pragnie otrzymać ze szkoły niegdysiejsze wypracowanie z języka polskiego ojca. W tym celu przysłał maila. Ale dyrektor zadłużonej i upadającej szkoły w zaproszeniu i ugoszczeniu gościa widzi szansę na otrzymanie od niego 30 tys. euro jako sponsora. W tym celu wszyscy zastanawiają się, jak przyjąć go, aby był zadowolony, no i dał te oczekiwane 30 srebrników. Propozycje padają różne, na przykład ksiądz proponuje, aby powitać go śpiewem "Abba, Ojcze", dyrektor zaś uważa, że jednak lepiej hymnem "Jeszcze Polska nie zginęła", ktoś inny wierszem ks. Jana Twardowskiego "Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą" albo pieśnią Coehna.

Wszystkich przebija młoda anglistka, która proponuje przywitać gościa macą, co spotyka się z oporem zebranych, bo rzecz źle się kojarzy. No to ostatnia propozycja, dyrektorska: dać szkole imię Mojżesza Wassersteina. I tu zaczyna się kłopot. Sami antysemici. A najjadowitszym z nich jest ksiądz. Cóż to za paskudna postać. Nie ma za grosz charakteru, podlizuje się wszystkim, zwraca się do pozostałych: "Nie mówcie mi ksiądz ani ojcze dyrektorze, jestem Krzysiek". A w jego myślach, które słyszymy, nie ma nic z kapłaństwa, nic z owego umiłowania w Bogu. W rozmowie z Chrystusem powiada: "Jem Twoje Ciało, piję Twoją Krew i obawiam się, że Cię nie poznam, kiedy przyjdziesz z rozwianymi pejsami". Nie ma tu ani jednej pozytywnej postaci. Sami źli Polacy. A jedyny pozytywny bohater to tytułowy Żyd, którego nie ma na scenie. Nim dobrniemy do końca, wysłuchamy opowieści o Polakach mordercach odrąbujących siekierami głowy Żydom, uśmiercających żydowskie dzieci poprzez wrzucanie ich żywcem do ogniska albo poprzez kamienowanie. Jedynym obrońcą żydowskiego dziecka przed Polakami może być tylko gestapowiec. Kuriozalnym opowieściom nie ma końca. Oto kolejna dawka emocji, wysłuchujemy, jak prymitywne "Polaczki" rozcinały brzuchy Żydówkom, aby wydobyć złote pierścionki. A ja czekam, kiedy nastąpi apogeum w postaci informacji, że Polacy zjadali Żydów. Tylko jak? Na żywca czy po ugotowaniu? Ale o kanibalizmie Polaków nie było mowy. Pewnie autor zarezerwował ów temat do następnej grafomańskiej sztuki. No bo przecież czymś będzie musiał zainteresować odbiorcę. Jeśli brak wiedzy i talentu dramatopisarskiego, to - jak widać - można epatować widza thrillerem sięgającym dna. I jeszcze otrzymać nagrodę. Wystarczy wziąć na warsztat "chodliwy" temat.

Pomijając już temat sztuki, tekst nie spełnia podstawowych wymogów dramaturgicznych. Jest serią monologów wygłaszanych przez postaci, które nie wchodzą ze sobą w niezbędne na scenie relacje. A już zwłaszcza w części drugiej, gdzie każdy mówi do samego siebie, bo druga postać przecież go nie słucha. Zastanawiam się, czym kierowało się szacowne jury, przyznając nagrodę Jadwidze Grygierczyk grającej rolę polonistki. Czyżby za to bełkotanie pod nosem tekstu i machanie rękami w powietrzu? Przecież nie gra wiatraka, lecz postać nauczycielki. Podobnie dziwi nagroda dla Kazimierza Czapli za rolę dyrektora. Aktor nie schodzi z jednej i tej samej męczącej nuty, na której prowadzi swego bohatera przez cały spektakl. Także rola wuefisty w wykonaniu Grzegorza Sikory zbudowana jest na tym samym, niezmieniającym się przez cały spektakl diapazonie negatywnej emocji wyrażanej dość agresywnie. Katarzyna Skrzypek jako anglistka jakoś nie za bardzo odnajduje się w roli, stara się to nadrobić ruchem. Ale nieprzekonywająco. A już Tomasz Lorek grający półgłupka księdza antysemitę to najsłabsza rola w przedstawieniu. Aktor nie może zdecydować się, w którą stronę prowadzić bohatera - czy całkowicie serio, czy z pewnym dystansem do postaci, czy też próbować ująć ją w nawias swoistej parodii.

Ale najbardziej nieudana jest tu reżyseria. Największa wina spoczywa na reżyserze przedstawienia, który nie napracował się zanadto. Pięcioro aktorów przez cały spektakl przebywa w tym samym miejscu, zmieniając się tylko od czasu do czasu siedzeniami. Raz siedzą, raz stoją. I to jest cała reżyseria pana Talarczyka. To prawda, że reżyser niełatwe miał zadanie, wszak tekst przypomina referat na zadany temat prezentowany w postaci słuchowiska radiowego. No to po co było brać ten tekst?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji