Artykuły

Sama Słodycz

Tak się złożyło, że graną od paru miesięcy na małej scenie Teatru Współczesnego "Samą słodycz" Ireneusza Iredyńskiego zobaczyłam dopiero teraz. Reżyserował przedstawienie Zygmunt Hübner i jest ono jedną z najciekawszych realizacji scenicznych tego dramaturga. Przypomina krakowski spektakl "Żegnaj Judaszu" przygotowany przez Konrada Swinarskiego.

O Iredyńskim się mówi, że jest pisarzem jednego tematu. Od "Jasełek moderne" napisanych przed jedenastu laty, po "Czystą miłość" scenariusz filmowy drukowany w "Dialogu" rok temu i najnowszą sztukę "Trzecia pierś" - analizuje on z obsesyjnym uporem tę samą sytuację, za każdym razem inaczej skonstruowaną ale w gruncie rzeczy identyczną - jest to sytuacja przemocy i to wszystko, co z niej wynika. I nie jest ważne czy uzurpatorem jest komendant obozu koncentracyjnego, jak w "Jasełkach modernę", posiadający w ręku władzę nad życiem i śmiercią ludzi mu podległych, czy mistrz ceremonii z "Samej słodyczy" uprawiający tylko terror moralny; mechanizmy, które działają między uzurpatorem a poddanymi manipulacjom władzy, są dla Iredyńskiego identyczne.

W "Samej słodyczy" Iredyński, który zawsze konstruuje sytuacje modelowe, wybierając środowiska zamknięte, izolowane, lokuje akcję w sanatorium. Mistrz ceremonii to, jak pisze Krzysztof Mętrak: "inspirator posługujący się techniką wymuszania posłuchu, którego pasją jest panowanie i urabianie ludzi: wszystkie metody są dobre, jeśli upokarzają... On wie, że przemoc rodzi się z poniżenia i porażki, gdyż jej siłą sprawczą jest potrzeba kompensaty". Mistrz ceremonii aranżuje dla pacjentów coś w rodzaju seansów psychoanalitycznych, w których wyładowują oni swoje urazy i kompleksy, demonstrują swoje słabości. Ich słabości są jego siłą. Z pogardy rodzi się jego poczucie wyższości, pogarda daje mu poczucie wolności i możliwość dowolnego manipulowania tą grupą. Ale jest tu jeszcze i inny moment: łatwość z jaką bohaterowie Iredyńskiego poddają się przemocy, tak jakby czerpali z niej swoiste satysfakcje, jakby w poddaństwie uciekali przed odpowiedzialnością za siebie, za swój los, za świat.

Zygmunt Hübner skonstruował spektakl, który działa jak rozkręcająca się sprężyna. Zaczyna się w sposób, który nie pozwala się domyślać, że na końcu zostaniemy tym rozkręrającym się mechanizmem bici po głowie. Powoli, niemrawo do świetlicy sanatoryjnej zaczynają się schodzić podwładni mistrza ceremonii na kolejny seans. Na widowni palą się światła, scena jest prawie ciemna; ledwie można uchwycić moment, kiedy rozpoczyna się przedstawienie. Szaro-bura świetlica sanatoryjna (scenografia Jana Banuchy), bezbarwne kostiumy pacjentów, scena oświetlona płasko jednym reflektorem. Brzydota i banał. Powszedniość; byle jakość powszedniości. I to, co się tu rozegra, ta parada podległości, strachu i terroru jest w końcu także, mimo dramatu jaki ją zamyka, mimo wypreparowania sytuacji ze wszystkich kontekstów - fragmentem banalnej codzienności.

Mistrz ceremonii poddaje działaniu mechanizmu strachu i terroru nową adeptkę, młodą dziewczynę pełną młodzieńczych ideałów, szczuje na nią pacjentów, ale dziewczyna, Sama Słodycz, okazuje się aż nadto pojętną uczennicą. Uczy się zasad gry, zanim zostanie ona doprowadzona do końca; przechwytuje władzę. Sama Słodycz będzie bardziej bezwzględna, bo konsekwentniejsza; nie wystarczy jej sama świadomość możliwość; władania tymi ludźmi - zechce sprawdzić granice ich uległości. Doprowadza do wspólnej zbrodni. Iredyński konstruuje sytuację czystą. Żadne Abstrakcje - żeby się jeszcze raz powołać na Krzysztofa Mętraka - nie mącą umysłów postaciom Iredyńskiego, albowiem jest to świat z nich opustoszony. Gdy przemoc triumfuje w finale, wszystkie wartości ludzkie leżą w gruzach. Tkwi w tym najwyższe ostrzeżenie "Samej słodyczy", iż wspólnota oparta na strachu może prowadzić do wspólnoty ostatniej: wspólnego końca.

Zygmunt Hübner stworzył spektakl idealnie przylegający do tekstu Iredyńskiego. Z logiką, precyzją i konsekwencją, jakie tak rzadko ostatnio obserwujemy na naszych scenach, nakręca tę sprężynę strachu, przemocy, terroru aż do finału. Żadnych zbędnych działań, nic, co nie jest konieczne. Znakomicie wypunktowany humor, odwaga w konstruowaniu scen, miejscami wydawałoby się samobójcza, jak na przykład przeciągany do granic wytrzymałości widzów moment, kiedy na seans wdziera się intruz. Zasiada między pacjentami, którzy zamierają w bezruchu i ten napięty bezruch trwa i trwa, wydaje się, że nigdy się nie skończy.

Bardzo dobrze poprowadzeni są aktorzy. Nic tedy dziwnego, że jest to jedno z najbardziej wyrównanych aktorsko przedstawień. Jakie udało mi się ostatnio widzieć. Świetnie grane zawiera wszystkie niuanse psychologiczne, ćwierć i półtony, bez których sztuka byłaby wysuszonym preparatem laboratoryjnym. Mimo wszystkie różnice, przedstawienie to przywodzi mi na myśl jedną z najlepszych prac tego reżysera - Molierowskiego ..Mizantropa", który był zrobiony z podobną maestrią.

Wykonawców trzeba by wyliczyć wszystkich po kolei, co niestety nie jest możliwe, a więc tylko znakomita Barbara Wrzesińska Jako Kobieta IV i Tadeusz Łomnicki doskonały w roli Mistrza Ceremonii. Samą Słodycz gra Stanisława Celińska, trochę może zbyt dosłowna, zbyt jednoznaczna w ostatnim akcie. W sumie jednak jest to rola ciekawa, zagrana z inwencją i prawdą psychologiczną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji