Artykuły

Zbyt wiele pomysłów, mało sensu

"Szarańcza" w reż. Natalii Sołtysik w Teatrze Ateneum w warszawie. Pisze Paulina Wilk w Rzeczpospolitej.

Natalia Sołtysik wyreżyserowała "Szarańczę" jak pseudonowoczesną komedię, zamazując to, co w tekście serbskiej autorki pozostaje najważniejsze: grozę. Srbljanović, dziś najgłośniejsza młoda dramatopisarka z Bałkanów, w nowej sztuce nie nawiązuje bezpośrednio do wojny. Pokazuje pazerną, nieczułą zbiorowość pożerającą się wzajemnie. Ludzie skupieni na zaspokojeniu biologicznych potrzeb - z jedzeniem i seksem na czele - są jak masa owadów: bezmyślni, bezwzględni. Sołtysik pokazała tę bezmyślność, zmieniając część bohaterów w kukły - oglądamy otępiałe twarze, mechaniczne ruchy. Ale ponieważ towarzyszy im komediowe przerysowanie, znika zapisana w tekście bezduszność, brak sumienia.

Najbardziej brakuje ciszy i pustki - nie widać uczuciowej próżni, w której obracają się postaci. Scenę zagraciła mało efektowna i niefunkcjonalna scenografia - plątanina rur zasłania twarze aktorów i zabiera tak potrzebną w tym zbiorowym spektaklu przestrzeń. Za dużo jest gadżetów, ruchu i zamieszania.

Gdy w jednym kącie sceny toczy się ważny dialog, wokół aktorzy przemieszczają się, przestawiają meble. Gdy rodzeństwo planuje porzucenie niedołężnego ojca na stacji benzynowej, za ich plecami dzieje się tyle, że trudno poczuć powagę sytuacji - starość stała się w ludzkim stadzie niewybaczalna, podlega procedurze usunięcia.

Reżyserka starała się część scen rozegrać równolegle, ale zrobiła to nieumiejętnie: treści zachodzą na siebie, a tekst jest nieczytelny. Chwilami zagłuszany. Kiedy dwóch starych komunistów kłóci się o moralność i wykorzystuje przeszłość jako narzędzie szantażu, usadowiona na kanapie wnuczka jednego z nich wgapia się w huczący telewizor. Młode pokolenie nie słyszy historycznych sporów, mówiąc wprost - ma je gdzieś. Wszystko to prawda i symbolika sceny by się udała, gdyby nie fakt, że aktorów naprawdę nie słychać.

Sporo w spektaklu chciejstwa i efekciarstwa, a mało miejsca na grę aktorską. Szkoda, bo obsada jest znakomita i tam gdzie przestrzeni starczyło, artyści zrobili swoje. W otwierającej scenie Izabela Kuna i Artur Barciś tworzą obiecujący duet: trochę groteskowi, przypominają bohaterów Woody'ego Allena - bezradnie zaplątanych we własne lęki. On - podstarzały telewizyjny playboy - panicznie boi się słowa "śmierć". Ona - przedwcześnie zabija swoją młodość: obsesyjnie myśli o umieraniu, a jednocześnie tkwi w dziecięcej naiwności. Katarzyna Herman i Wojciech Brzeziński mogli jedynie odegrać połączone perwersyjną, kazirodczą więzią rodzeństwo, choć Srbljanović dostrzegała ich podobieństwo gdzie indziej: w emocjonalnej impotencji i zdolności do okrucieństwa. Nie można odmówić Sołtysik reżyserskiej konsekwencji, tyle że posłużyła jej ona do spłycenia dramatu. Wszędzie tam, gdzie zamiast sensu mogła wprowadzić rekwizyt albo zbędny gest, skorzystała z takiej okazji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji