Atuty czarownic
To dobry spektakl, warto, a nawet trzeba go obejrzeć. Porusza sprawy, które choć działy się dawno i w dalekim Salem są nam równie bliskie jak historia, która zdarzyła się w naszym domu lub na sąsiedniej ulicy. Nie chodzi w końcu o diabła i czarownice, choć one są bohaterkami utworu. Idzie o sprawy ludzkie, przez ludzi wymyślone, dziejące się wśród ludzi.
To byłby atut pierwszy. Kolejnym, wiążącym się zresztą z poprzednim, jest nazwisko Arthura Millera, który tę interesującą fabułę skonstruował. Autor to na tyle znany i sprawdzony, że dodatkowej reklamy nie potrzebuje.
Przejdźmy zatem do atutu trzeciego, którym będzie Zygmunt Hübner, reżyser omawianego przedstawienia. To nazwisko także nie potrzebuje reklamy Chciałabym tylko dodać, że bardzo pięknie poprowadził spektakl, umiejętnie i konsekwentnie budując nastrój, poprzez na przykład stopniowe przyspieszanie tempa. Od tej strony spektakl kojarzył się nieodparcie z dziełami wielkich symfoników, a wrażenia dałoby się przyrównać do tych, jakie odczuwamy na wielkim wspaniałym koncercie.
W tych samych tonacjach, w tym samym charakterze utrzymana była surowa, prosta, jakże przemawiająca scenografia Marcina Wenzla. Uzupełniała widowisko jak zwykle interesująca muzyka Zbigniewa Piotrowskiego
Atutem następnym, kolejność nie ma nic wspólnego z gradacją, są wykonawcy. Oni zresztą, o czym sami wiedzą najlepiej, w efekcie zawsze decydują o całościowej ocenie. Wykonawcom wiec właśnie chciałabym poświęcić nieco więcej niż zwykle miejsca. Zacznijmy od czarownic. Bardzo dobre, niemal bez zastrzeżeń. Dość mocno zindywidualizowane mimo pozornej jednolitości ról. Ciekawa, mocna w wyrazie, ostro rysująca postać Halina Piechowska. Przekonująca Marta Ławińska i inne - Anna Koławska, Teresa Wicińska, świetna, pełna prostoty Sabina Wiśniewska, niezawodna Łucja Burzyńska i Mirosława Lombardo, dość nikła, niepozorna, co w tym wypadku należy zapisać na jej plus.
Z aktorów bardzo dobry duet tworzyli Andrzej Polkowski i Igor Przegrodzki jako dwaj pastorzy o odmiennych postawach. Johna Proctora uważam za jedną z najlepszych ról Romualda Michalewskiego. Duże gratulacje. Nie sprostał natomiast zadaniom, sądzę, Bolesław Abart.
Za duży plus strony wykonawczej przedstawienia należy uznać konsekwentne utrzymywanie się w tonacji tak starannie wybranej i dozowanej przez reżysera; bez indywidualnych popisów, o które w tej sztuce nie było trudno.
Z atutami skończone. Myślę, że tyle ich wystarczy, aby uznać za uzasadnione początkowe zdanie, że jest to dobry spektakl, który warto, a nawet trzeba obejrzeć.