Artykuły

Ścieżka między żywymi a żywymi

"Król umiera, czyli ceremonie" w reż. Piotra Cieplaka w Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Nocą ciepło opuściło zamek. Jak szczur, lokaj szczurzy, co chce ocaleć. Na palcach - nikt się nie zbudził, nie zapalił świecy, nie skostniał zasłuchany w szmer sunący schodami w dół. Wszyscy przespali odejście ciepła. Teraz, o świcie, na początku przedstawienia, u zarania ostatniego dnia, ostatnich dwóch godzin życia Króla (Jerzy Trela), w sali tronowej jest zimno. Strażnik (Zbigniew Kosowski) rozkaże: "Ogrzewanie, zapal się!". Tak. Lecz piece są martwe. Będzie już tylko coraz zimniej. Przez szczelinę, co się nocą w murze pojawiła, niespiesznie idą ciemności. Tej marnej garstce majestatu - Królowi, Królowej Małgorzacie (Anna Polony), Królowej Marii (Anna Dymna), służącej Julii (Dorota Segda), Lekarzowi (Jacek Romanowski), Strażnikowi - co pozostało? Czekać. To wszystko. Czekać, aż wyczerpią się dwie ostatnie godziny Króla. Czekać i grać, zabawiać się zmurszałymi "warcabami" monarchiczności - do znudzenia odgrywać odwieczne, do dna skretyniałe, kruszejące, dawno w jarmarczną groteskę obrócone ceremonie dworskie. Ceremonie pustych gestów, ceremonie bezsilnych przemówień, ceremonie topornego patosu. Nic więcej. W opowieści Eugene'a Ionesco "Król umiera, czyli ceremonie" trwanie to bezsilne, trwanie opuszczonych rąk - dławi gardło. I w tym też całe piękno przedstawienia Piotra Cieplaka. Nie zgubił goryczy trwania.

Dławi marionetkowość Małgorzaty i Marii, co niczym pies Pawłowa bezwiednie wyłuskują ze swych pamięci zmurszałe formy swej do Króla niegdysiejszej miłości, oddania, troski i żonglują nimi już bez wiary, ale z przytupem godnym starych klaunów, którym już nie wychodzi żaden numer. Dławi groteskowy nadmiar medycznej akuratności rozszczebiotanego Lekarza. Dławi kruchość Julii, kruchość, którą znakomita Segda wzięła chyba wprost z ogromnych, zawsze jasnych oczu maleńkiej Gelsominy, co w Federico Felliniego "La Stradzie" cyrkowego siłacza Zampano, który zdawał się być zrobiony z granitu, w finale doprowadza do łkania z miłości. Wreszcie dławi pusta, nikomu niepotrzebna wierność Strażnika, coraz częściej na coraz dłużej kostniejącego między swymi recytacjami, których nikt nie słucha i które niczego nie zmienią. Czas kapie wolno. Trwają. Małgorzata, Maria, Julia, Lekarz, Strażnik - każdy jak wrak niegdysiejszej swej świetności. Pięć kopców gruzu. Pięć bezradności. Dziesięć opuszczonych rąk. Trwają na dnie rdzewiejących ceremonii, pod słowami, które sobie wzajem klepią jak nieudane pacierze, jak dziecięce wyliczanki, jak zaklęcia trupie. Trwają i grają między resztkami królewskich rzeczy już tylko bladych, spłowiałych, pokrytych sepią. Nocą ciepło opuściło zamek na palcach. Nikt nie zauważył. Ale też nikt już nie pamięta, kiedy barwy zaczęły opuszczać królewskie szaty, kiedy sczerniał inwalidzki wózek Marii, kiedy berło, stało się odpustową grzechotką, a tron obrócił się w ruinę - w coś niby rechot z samego siebie. Pół życia temu? Obojętne. Trwają. Grają. Są. Jeszcze są - bo Król jeszcze jest.

Tu tkwi sedno. Trela. Co pisać, co i jak, by roli tej nie zapaćkać, nie spłoszyć? Król był kiedyś jak Zampano? Przegryzał żelazo? Kiedyś może tak. Teraz, gdy coraz zimniej, gdy przez szczelinę w murze idą ciemności - okutany strzępami monarchicznych szat, w za dużych pantoflach, zastygły na grotesce tronu, jest niczym chłopczyk z ebonitu, lalka o twarzy jak spękana huba. Dojmujący. Ile czasu mu zostało? Tyle, co wszystkim, tylko że wybranym jest jedynie on. Tyle, by przytulić kruchą Julię, poczuć jej piersi na policzku. Tyle, by obejrzeć, jak resztki jego świty z ceremonii marnych gestów i ceremonii zetlałych słów lepią mu tingel-tanglowego obola. Tyle, by w zawrotnym monologu duchy wszystkich zmarłych świata zapytać, czy ciężko jest iść na drugą stronę. I tyle, by czuć jak strach włazi w oczy. A gdy wyczerpią się ceremonie i czas - pozwoli się wziąć za rękę.

Małgorzata, jak zwykle groteskowo matkująca, poprowadzi go schodami wzdłuż widowni, a później między rzędami - pełną kolan ścieżką dzielącą żywych od żywych. Powie: "Nie będą ci już potrzebne buciki na zmianę"? To, albo coś podobnego. I doradzi, by bez żalu zostawił tandetne królestwo, co kiedyś było tylko teatrzykiem tekturowym, a dziś jest własnym cieniem. Oburzy się: "Jak mogłeś to wlec przez całe życie"? Doda: "Wyrzeknij się kolorów... Nie ma już dnia, nie ma już nocy... Nie masz pragnienia... Nikt już cię nie woła"? A na jego drżące: "Ja. Ja. Ja." - odpowie: "Ten ty, to nie ty"? Być może. A dalej - tylko cisza. Naciśnięcie klamki drzwi do foyer i światło w uchylonych drzwiach. Białe. Nieustępliwe.

Narodowy Stary Teatr. Eugene Ionesco "Król umiera, czyli ceremonie". Scenariusz i reżyseria Piotr Cieplak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji