Artykuły

Miłość i gniew

W Teatrze Telewizji zobaczyliśmy wczoraj "Miłość i gniew", słynną, legendarną niemal sztukę Johna Osborne'a. I jak to bywa, okazało się, że konfrontacja dzieła z jego legendą nie zawsze jest dla dzieła korzystna. Bo oglądało się ten doskonale skądinąd zrobiony spektakl nie bez pewnego zdziwienia, czy nawet rozczarowania: więc to jest ten sztandarowy utwór sztandarowego autora, inicjatora i przywódcy angielskich "młodych gniewnych"? To jest ów rewolucyjny okrzyk wściekłości i buntu, ów ładunek dynamitu podłożony pod brytyjski "establishment" i bomba, od której zadrżały szyby mieszczańskich kamienic - jak pisała londyńska prasa po prapremierze w roku 1956?

Doprawdy trochę trudno sobie przyczyny tego szoku wyobrazić. Żeby zrozumieć na czym owa burzycielska działalność Osborne'a polegała, trzeba dopiero przywołać wdzięcznej pamięci sagę rodu Forsyte'ów i uzmysłowić sobie, że tacy to właśnie nienagannie ułożeni, opanowani w każdym geście i słowie panowie i panie zaludniali angielskie sztuki współczesne jeszcze w latach pięćdziesiątych i że Osborne był pierwszym, który wdarł się do tego świata pięknych pozorów i wytwornych manier: wprowadził na scenę ludzi z tzw. niższych warstw społecznych. Z całym autentyzmem ich "nieeleganckiego" życia, z kompleksami i problemami, o których nie mówi się w salonie i przede wszystkim pokazał, że ludzie ci nie są bynajmniej z czcigodnych urządzeń brytyjskiej rzeczywistości zadowoleni. Przeciwnie, że się przeciwko nim buntują i to buntują w sposób, który uznano za groźny. Otóż i mamy przyczynę, dla której trudno się nam w "Miłości i gniewie" jakiejkolwiek "rewolucyjności" dopatrzyć: bo w końcu przeciwko czemu i jak buntuje się bohater tej sztuki? Jego totalny bunt przeciwko wszystkiemu i wszystkim sprowadza się do histerycznych wybuchów i prowokacji na rodzinną skalę i spada na głowę Bogu ducha winnej żony. Cały jego gniew wygląda raczej na pozę przybieraną na użytek otoczenia niż na jakiś protest społeczny. I nie zmienia tego odczucia fakt, iż źródłem jego frustracji ma być małżeństwo z dziewczyną z wyższej sfery i niemożność wewnętrznego wyzwolenia się z istniejących podziałów społecznych.

Tak więc "Miłość i gniew" objawiła się nam nie jako buntowniczy dramat społeczny, ale jako zwykła sztuka psychologiczna. Sztuka znakomicie zresztą napisana, nie pozbawiona pewnej obyczajowej ostrości, przede wszystkim - sztuka ze świetnymi rolami. Grana też była koncertowo - Pola Raksa, Wojciech Pszoniak i Roman Wilhelmi stworzyli tercet, na który patrzyło się z prawdziwą satysfakcją.

Oddzielne gratulacje należą się Wojciechowi Pszoniakowi za rolę Cliffa, utrzymaną bezbłędnie na cieniutkiej granicy pomiędzy błazenadą a prawdziwie ludzką rozpaczą, zagubieniem, poczuciem bezsensu swojej egzystencji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji