Straszny dwór
Zygmunt Hübner przeczytał, niestety, mój szkic o "Królu Learze". Nie wyszło to na dobre ani jemu, ani teatrowi, ani Szekspirowi. Można Szekspira grać tradycyjnie i można próbować nowej interpretacji. Ale nie można łączyć jednego z drugim. I to jeszcze w szalonym pośpiechu. I, do czego się tak było śpieszyć? Do nowej kompromitacji?
Tradycyjny Król Lear ma długą siwą brodę. Wiatr teatralny w nią dmie i deszcz teatralny w nią siecze. Hübner skasował Learowi brodę. Gdybyż szło tylko o brodę! Stanisław Witold Balicki nie nosi brody. Jan Kreczmar także nie nosi brody. I Hańcza nie nosi brody. Żaden z aktorów Teatru Polskiego nie nosi brody. I co z tego? Teatr ma brodę.
Hübner zdawał sobie sprawę, że fabuła "Króla Leara", kiedy ją potraktować serio i próbować uprawdopodobnić, staje się nieznośna i niedorzeczna. Że tradycyjny Król Lear, miotający się na scenie od kulisy do kulisy wśród burzy i deszczu, nie budzi ani grozy, ani litości. Że jest wtedy śmieszny albo jeszcze gorzej - żenujący. Wobec tego wszystkim postaciom odebrał albo przynajmniej próbował odebrać motywację psychologiczną. Tyle tylko, że nie dał żadnej innej. Aktorzy nie mogą grać eseju interpretacyjnego. Muszą grać jakieś postacie z jakiegoś teatru. Hübner do końca nie wiedział, z jakiego teatru mają to być postacie. Bo moralitet, arlekinada czy choćby tragigroteska, to jest także teatr, tylko zupełnie inny teatr od naturalistycznego i psychologicznego. Stało się oczywiście to, co się musiało stać. Stary teatr zaczął wychodzić wszystkimi dziurami. Aktorzy zaczęli odgrywać "realne" sytuacje: złych córek, szlachetnego syna, słabego księcia, cudzołożnej żony, dworskiego pochlebcy. Tylko robili to bardzo źle. Bo wbrew kostiumowi, wbrew dekoracjom, wbrew założeniu reżysera.
Bo w założeniu inscenizacyjnym miał to być dramat filozoficzny. Dramat filozoficzny - to brzmi dumnie. Trzeba tylko wiedzieć, jakiej to filozofii ma być dramat? Czego ma dowodzić, przeciwko jakiej filozofii jest zwrócony? Tego Hübner nie wiedział albo nie umiał powiedzieć, albo do końca nie mógł się zdecydować. W "Notatniku reżysera" pisze Hübner w pięknym stylu eseistycznym, ale bardzo enigmatycznie: "Dyskusja z aktorami: czy "Król Lear" jest utworem pesymistycznym?"
Byłoby bardziej wskazane, gdyby Hübner przed podjęciem prób przedyskutował tę sprawę z samym sobą. Istnieją interpretacje Leara jako dramatu "optymistycznego". Są one nawet bardzo poważne. Istnieje cała szkoła katolickiej albo chrześcijańskiej interpretacji Szekspira. Lear i Gloster przez cierpienie dochodzą do prawdy. Cierpienie ich moralnie oczyszcza. Są in extremis dotknięci Łaską. Tak zresztą rozegrane zostało zakończenie spektaklu. Sentymentalnie i dydaktycznie. Można i tak. Ale zakończenie to sprzeczne było z logiką całego spektaklu, o ile w ogóle w tym spektaklu była jakaś logika.
Król zamienia się w błazna, przechodzi błazeńską szkołę i jego szaleństwo jest błazeńską mądrością. Tak próbował poprowadzić Hübner sceny centralne i w pewnej mierze tak rozgrywał te sceny Kreczmar. Ale przemiana Króla w błazna nie jest jeszcze żadnym odkryciem. Trzeba jeszcze wiedzieć, kim jest błazen w świecie Króla Leara, kim jest błazen w naszym świecie?
Fabuła przedstawia krwawe jatki. Ale tym razem są to jatki kosmiczne. Kłamstwem jest szacunek dla tronu i mądrość władzy. Kłamstwem jest miłość rodziców i dzieci. Kłamstwem jest wierność małżeństwa. Kłamstwem jest cały porządek społeczny i cały porządek moralny. To widzi błazen i tego właśnie uczy Króla. W żadnej z tragedii Szekspira wszystkie wartości nie zostały tak aż do końca zbeszczeszczone. Błazeńską filozofia ukazuje świat nagi w, swojej ohydzie i nie daje żadnego pocieszenia. Wielkim kłamstwem są wszelkie teodycee; nie ma sprawiedliwości ani na niebie, ani na ziemi. Na bogów powołują się mordercy i do bogów modlą się ich ofiary. Ale bogowie milczą albo bawią się męką ludzi, jak psotni chłopcy rozdzierający motyle. Na prawo natury powołują się bękarci, łajdacy i cudzołożnicy, ale natura jest bezmyślna i bezlitosna. Szekspir w "Królu Learze" jest wielkim prekursorem Swifta: człowiek żyjący w stanie cywilizacji jest zbrodniarzem; człowiek żyjący w stanie natury jest Jahusem, gorszym i obrzydliwszym od wszystkich zwierząt. Nie ma odwołania ani do bogów, ani do natury, ani do historii.
Hübner zdawał sobie sprawę z destrukcji świata w "Królu Learze". Ale znowu stanął w pół drogi. Cofnął się przed jej konsekwencjami filozoficznymi i artystycznymi. Odebrał im wszelką jadowitość, jakąkolwiek nośność. Zredukował tradycyjną patetykę romantycznego "Króla Leara" do redukcji etatów jego świty. Naprzód staremu Królowi zabrano pięćdziesiąt etatów, potem dwadzieścia pięć, potem wszystkie. Redukcja etatów nie jest jednak filozoficzną redukcją świata. Jest tylko bolesna. Temu bólowi dał wyraz Kreczmar w sposób zupełnie przekonujący. Była to jedyna współczesność spektaklu w Teatrze Polskim.
Bo w gruncie rzeczy szekspirowski "Król Lear" zamienił się w historię płaską, ale za to bardzo budującą. W powiastkę o popędliwym władcy, który gorzko zapłacił za własną nieroztropność i przekonał się, że jego dwór jest straszny. Ale straszny dwór, to jeszcze nie jest straszny świat.
W puste miejsca zawsze wchodzi w teatrze banał i sztampa. Straszny dwór okazał się silniejszy od reżysera. Hübner nie pozwolił błaznowi być tradycyjnym trefnisiem. Ale nie dał mu w zamian żadnej innej propozycji aktorskiej. Gorzki szekspirowski błazen-filozof jest przecież z innego teatru. I oto tradycyjny trefniś zamienił się natychmiast w równie tradycyjnego romantycznego pazia. Tego pazia wiernego i czułego bardzo ładnie zagrał Pawlik. Nawet wzruszająco. Tylko że rola ta nie miała nic z filozoficznego wymiaru. Pawlik śpiewał do wtóru muzyki. Pomysł był dobry, ale należało wtedy konsekwentnie potraktować piosenki błazeńskie jak songi i je przełożyć na nowo i inaczej.
Hübner do końca nie mógł się zdecydować, czy zachować burzę w "Królu Learze". Założenia inscenizacyjne wymagały rezygnacji z tej teatralnej burzy. Ale przecież burza jest w tekście, jak grać "Leara" bez burzy? Wobec tego Hübner raz gasił, raz zapalał światło, dał naturalistyczną scenę z latarkami, a potem kazał rozgrywać burzę i deszcz pantomimicznie. I oczywiście nie podarował sobie efektów muzycznych. A można było przecież tę scenę rozegrać w oślepiającym białym świetle. Można się przecież było odważyć na teatralną metaforę. Albo na dostosowność. Ale w tym spektaklu wszystko jest do połowy. Jest burza i nie ma burzy; jest umowność i nie ma umowności; jest filozoficzny dramat i nie ma filozoficznego dramatu. Jest nawet szaleństwo, tylko nie ma w nim metody.
Samobójstwo Glostera rozegrane zostało pantomimicznie. Do połowy. Oślepienie starego Glostera rozegrane zostało naturalistycznie. Do połowy. Hübner na wzór angielski chciał pokazać krwawego Szekspira. Ale znowu się przeląkł. W szekspirowskim tekście Książę Kornwalii wyłupuje Glosterowi oko butem. Hübnerowi scena ta wydała się zbyt okrutna. Ale Gloster krzyczy i potem ma oczy pomazane czerwoną farbą. Niestety, samą farbką nie da się zrobić krwawego Szeksipra. Logika znaczącego kostiumu wymagała czerwonej przepaski.
Hübner zdawał sobie sprawę, że spektakl wysuszył, że jest pusty. Wobec tego próbował ratować się widowiskowością. Wprowadził cztery albo pięć pojedynków. Żaden z nich do niczego nie służył. Wszystkie były do siebie podobne. Nawet ostatni: Edgara z Edmundem. A przecież aż prosiło się, żeby ten ostatni pojedynek rozegrać w tempie zwolnionym. Świat się rozpadł, zostały tylko cienie postaci. Niech ostatni z żywych walczą jak w sennym koszmarze. Na scenę wnoszą trupy sióstr. Zamiast tych dekoracyjnych lektyk i wdzięcznie ułożonych rączek lepiej było rzucić odarte z szat, nagie kukły. Ale ja z uporem maniaka ciągle myślę o innym teatrze, o innym Szekspirze! Pewien smak tego nowego teatru dały mi tylko dekoracje i kostiumy. I to bardziej w zamierzeniu, w projekcie, niż w wykonaniu i w ostatecznym kształcie. W "Learze" akcja rozgrywa się z góry w dół, wszystkie postacie
schodzą aż na dno i rozpada się świat. Krystyna Zachwatowicz próbowała pokazać ten rozpad świata, próbowała uciec od opisowości do dyspozytywu scenicznego znaczącego i alegorycznego. Wspaniałe złote draperie powoli stawały się łachmanami; król przywdziewał strój błazna; czerwone łaty oznaczały mękę i cierpienie. Świat brzydł i niszczał materialnie i fizycznie; rozpadał się i walił, aż została tylko ogromna, wysunięta do przodu i zmurszała trupia czasza. Ale nawet w tej scenografii bardzo śmiałej i odkrywczej czuło się pewien brak ostatecznej decyzji, pośpiech i szkicowość. Była chwilami zamazana, chwilami przez brak czystości stylu - secesyjna.
Najtrudniej pisać mi o wykonaniu aktorskim. Dowiodło ono chyba zupełnie wyraźnie, że Teatr Polski nie może sobie pozwolić na żadne nowatorstwo. To nie jest instrument, na którym można odegrać współczesnego Szekspira. Czy można na nim odegrać tradycyjnego Szekspira, nie wiem. W trzy dni po premierze "Króla Leara" byłem na "Moralności Pani Dulskiej". To był naprawdę dobry spektakl. Teatr powinien z tych dwóch premier wyciągnąć konsekwencje. Widzowie je wyciągnęli.