Artykuły

Obłęd w Wierszalinie

"Marat-Sade" w reż. Piotra Tomaszuka w Teatrze Wierszalin w Supraślu. Pisze Monika Żmijewska w Gazecie Wyborczej - Białystok.

Rewolucjonista kończy życie w wannie, brutal wszech czasów konwersuje z nim pobłażliwie. W tle - szaleństwo bez zasad... Wierszalin znów serwuje nam zestaw skrajności. Znakomity.

"Marat-Sade" to chyba najbardziej przewrotny i autoironiczny spektakl supraskiego teatru ostatnich lat. Jeśli rewolucja jest zazwyczaj upiornym cyrkiem, to najnowsze przedstawienie Wierszalina to megaheca, ale w swej błazenadzie przejmująca. Szaleństwo w różnych odmianach, zderzenie skrajnych postaw, człowiek w obliczu końca epoki - to woda na młyn Piotra Tomaszuka. Wszystko odnalazł w sztuce Petera Weissa, wyposażył w charakterystyczny dla siebie sztafaż: groteski i najczystszych emocji.

Mamy rok 1808, w przytułku dla obłąkanych powstaje drama o ostatniej godzinie życia Jeana Marata, ultraradykała i przywódcy rewolucji francuskiej, zasztyletowanego w wannie przez Karolinę Corday (świetnie - ospale, sennie gra ją Ewa Gajewska). Aktorami szaleńcami dowodzi inny pensjonariusz przytułku - markiz de Sade, słynny libertyn, piewca cierpienia zadawanego sobie i innym, które może stać się źródłem rozkoszy dla dręczyciela.

De Sade chodzi po szpitalnej łaźni, rozmawia ze swym bohaterem. Marat (Karol Smaczny) to gorąca głowa - idealista, wierzący w swoje idee. De Sade (Rafał Gąsowski) to zimny wykalkulowany immoralista. Spektaklem rządzi zasada kontrastu - mamy nie tylko dwie skrajnie różne postawy, ale i dwie przenikające się płaszczyzny wydarzeń: szarej rzeczywistości przytułku i ulic rewolucyjnego Paryża. W jednej chwili garstka szaleńców przemyka pod ścianami jak myszy, by w drugiej zamienić się w rozpasany, żądny krwi i zwierzęcej kopulacji rewolucyjny tłum. Spektakl Wierszalina to teatr w teatrze, historia szkatułkowa, granice się zacierają. Czasem tylko osobnik w admiralskiej czapce wyskoczy z boku i ogłaszając kolejną część dramatu - przywróci go na właściwe tory.

Ale tylko na chwilę - "Marat-Sade" jest jak seria migawek, błysków flesza, tu nie ma chwili przerwy, wszystko pędzi jak na złamanie karku: triumfuje śmierć, za chwilę w salonie ktoś uwodzi Karolinę, znów przytułek, dom Marata, posiedzenie konwentu; nagle pstryk - kolejna migawka - dzieciństwo Marata, za chwilę znów popis de Sade, sączącego swoje teorie tonem zimnym, wypranym z emocji. Aż do momentu, w którym sprawnie działający mechanizm nagle się nie zatnie, jak zużyta płyta i przerwaną scenę trzeba zacząć od nowa. Inscenizacyjna sztuczka może być odczytana jak metafora: oto historia znów zatacza koło, ci, co byli na dole, teraz są na górze, ale wcale nie mądrzejsi... I rację ma poniekąd de Sade, z piedestału immoralisty kpiąc pobłażliwie z Marata: "Powiem ci, do czego prowadzi rewolucja: do skarłowacenia jednostki, do samozakłamania, do utraty samokrytycyzmu". A i konkluzja Marata dręczonego wątpliwościami jest prawdziwa: "Strąciliśmy hołotę z tronów, a teraz rewolucja służy tylko wędrownym kramarzom". Ten dialog oraz scena, w której posłowie w konwencie tłuką się teczkami po głowach, pokazuje współczesne ostrze tej sztuki - wystarczy przypomnieć sobie choćby polskie epizody sejmowe.

Jak to w Wierszalinie - świetne są sceny zbiorowe - tu każdy gra całym sobą, bez wytchnienia. A widz nie może wyzwolić się od poczucia, że skupiając się na akcji w jednym kącie sali, przegapia, co się dzieje w drugim, a dzieje się dużo (choćby scena, w której Karolina Corday i emablujący ją salonowiec są na pierwszym planie, a całość podkrada im podskakujący jak zepsuta kukiełka paniczyk z trzepaczką - świetny Maciej Owczarzak). Albo zagrana po mistrzowsku galeria pokracznych osobników w scenie przypominającej dzieciństwo Marata - co też oni wyprawiają ze swoimi twarzami i ciałami: babuleńka międląca coś w ustach, matka z wielkim biustem. Z odrazą i fascynacją jednocześnie patrzy się na to towarzystwo. I tak właśnie jest ze spektaklami Wierszalina - skrajne emocje pokazuje, skrajne emocje budzi.

Bardzo ciekawa w swej prostocie jest scenografia Evy Farkasovej (podest z tajemnymi skrytkami), mocna muzyka Piotra Nazaruka podkreśla przewrotność spektaklu.

I tylko nużyć zaczyna obsesyjny, pozbawiony emocji erotyzm, wykorzystywany we wszystkich niemal spektaklach Wierszalina tak samo. Ale poczekajcie tylko do finału - wtedy dopiero reżyser przewrotnie zabawi się z widzem. Nie tylko zakpi z własnych inscenizacyjnych obsesji, nie tylko seksualnego guru - de Sade'a - doprowadzi do konfuzji, ale i publice da prztyczka w nos. Od tej pory w każdym wierszalińskim gołym pośladku szukać będziecie niespodzianki.

Koniecznie trzeba zobaczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji