Artykuły

Ogólnopolski Festiwal Teatrów Jednego Aktora. Dzień drugi

Dobry aktor i dobry tekst to (podobno zawsze) dobre przedstawienie. Prosta jest recepta na świetny teatr, prawda? - o drugim dniu Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Jednego Aktora pisze Hubert Michalak z Nowej Siły Krytycznej.

Drugi i ostatni dzień OFTJA był nieco lżejszy: w repertuarze pojawiło się "tylko" pięć przedstawień. Jednak poziom ich intymności czy napięcia emocjonalnego nie był wcale mniejszy.

Dzień rozpoczęła lokalna siła monodramatyczna, Magdalena Engelmajer z Teatru Zakład Krawiecki. "BLOX - jestem dostępna" to - wbrew tytułowi - nie zapis blogowych podróży wewnętrznych (blox.pl to jedna z większych platform polskiej blogosfery), ale historia dziewczyny uwikłanej w wirtualną rzeczywistość. Bohaterka spektaklu przepoczwarza się w awatar, oddalając się od partnera, zaniedbując płaczące z głodu dziecko - zapomina w ogóle o świecie poza komputerem. Historia rozpoczyna się od środka, w finale jest zawieszona, a samo przedstawienie nie ma ambicji jej dopowiadania, kompletności. Nie o to zresztą chyba idzie - istotniejsze jest sportretowanie zjawiska, znalezienie formy teatralnej dla komunikatów nadawanych i odbieranych przez medium internetowe.

Engelmajer nie do końca poradziła sobie z wyzwaniem. Jej poza i maniera sceniczna są zbyt pretensjonalne, by mogła z nich skomponować pełną rolę. Nie dziwi zatem, że najczyściej brzmią sceny, w których bohaterka realizuje swoje marzenie o byciu modelką czy piosenkarką. Upozowanie wpisane w te zawody, ich performatywność, predestynują je do eksponowanie zachowań nieznośnych na co dzień, afektacji czy egzaltacji. W całości jednak przyjęty kierunek interpretacji są męczące i nie sprawdzają się.

Propozycja Ewy Łukaszewicz z Łodzi, "Kobieta Łazarz", to niespełna półgodzinna propozycja teatru rozgrywanego na bardzo wysokim diapazonie emocji. Spektakl inspirowany jest pismami Sylwii Plath (jednak nie trzeba tego wiedzieć, by zrozumieć przedstawienie, inspiracje nie zostają na scenie wypowiedziane wprost - choć tytuł widowiska jest identyczny z tytułem filmu dokumentalnego Sandry Lahore poświęconego Plath). Aktorka, zanurzona w wannie wypełnionej brudną wodą, krzyczy, szepcze, syczy, uderza dłońmi o ciało - całą sobą próbuje oddać kłębowisko emocji swej bohaterki. Niemoc twórcza i niedostosowanie społeczne (powiązane z odkrytą przez bohaterkę zdradą męża, Teda) powodują coraz większe oddalanie się kobiety od najbliższego otoczenia. Zagadkowe zakończenie spektaklu (Sylvia - bo wiemy już, że bohaterka tak się nazywa - wychodzi z wanny, owija ciało ręcznikiem i oddala się śpiewając) można interpretować przez biografię Plath jako samobójstwo. Można też jednak - i to bogatsza interpretacja - poprzez tytuł: być może kobieta zmartwychwstaje do nowego, jaśniejszego życia?

Choć Sylvia twierdzi, że "najcudowniejsza rzeczą na świecie jest cień", sama siedzi w wannie obrysowanej jasnym strumieniem światła. Cień roztacza się dookoła. Porzucenie jasności nie przychodzi łatwo. Łukaszewicz pozwala swojej postaci na niezdecydowanie, niepewność. Cieniuje i cyzeluje stany emocjonalne - choć jeden po drugim następują bardzo szybko (za szybko?), są wyraźnie rozgraniczane. Mimo tej separacji postać nie wydaje się niespójna, można jej uwierzyć - choć trudno przyjąć do wiadomości, że w ludzkiej głowie mogą siedzieć takie demony.

Lalkarka, Anna Skubik, pokazała wrocławskiej publiczności Marlenę Dietrich, żywszą i bardziej prawdziwą, niż niektórzy uczestnicy WROSTJA. Lalka Dietrich to połączenie animacji typu muppet (głowa) i ciała, które można ubrać w dowolną suknię i któremu nóg (!) niekiedy użycza Skubik.

Akcja spektaklu dzieje się w garderobie przed koncertem Dietrich. Wokalistka, świadoma niedoskonałości swego ciała, porównuje ciało młodej garderobianej (Skubik) do swojego, udziela dziewczynie (trochę banalnych) życiowych porad, ma chimery i kaprysy, stroi fochy - "gwiazdkuje", wolno jej.

Anna Skubik ma znakomite umiejętności lalkarskie: Marlena pod jej opieką przykuwa uwagę i pożera scenę, wykrojoną niewielkim kręgiem światła. Szkoda, że w parze z tym nie idą umiejętności wokalne - bo nieczysto zaśpiewane i w zasadzie pozbawione interpretacji piosenki to najsłabsza strona tego spektaklu - a równocześnie istotny punkt w jego dramaturgii w ogóle. Zabrakło też wydobycia niuansów z postaci granej przez aktorkę w żywym planie - właściwie niczego nie wiadomo o garderobianej, rozmówczyni, kacie i ofierze niemieckiej gwiazdy. "Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich" i tak jednak zdobyły sobie serca widzów stroną formalną i nieoczekiwanym humorem, a znakiem sympatii były gorące oklaski.

Słupskie "Psychosis" w interpretacji Wiolety Komar zostało uwolnione od szpitalnego kontekstu (a taki bardzo silnie wpisała tekst kilka lat temu inscenizacja w TR Warszawa). To "tragedia domowa". Rzecz rozgrywa się w ascetycznym pomieszczeniu, na kilku poduszkach, przy dźwiękach radia i włączonej kamerze. Bohaterka rejestruje swoje zwierzenia i masochistycznie je ogląda. Nie wykorzystano całego tekstu, idąc tropem jego fragmentaryczności.

Komar odważnie pozwala swojej nienazwanej postaci na długie chwile nicnierobienia, puste pauzy. To wzbogaca spektakl o wrażenie prywatności. Łamanie przyzwyczajeń widza do intensywności czasu scenicznego i tego, że wszystko na scenie znaczy, powodowało niekiedy szum zniecierpliwienia wśród publiczności. Poczucie intymnego obcowania z przedstawieniem zaburza jednak niekiedy sama aktorka, pozwalając sobie na uruchamianie świadomości scenicznej, nieprzystającej do sugerowanej inscenizacją prywatności. Nie udaje się jej całkowicie zignorować obecności widzów. Ta nierówność zastosowanych rozwiązań powodowała zakłopotanie. I choć Komar wygrywa różnorodność i bogactwo emocjonalne postaci, jej bohaterka, wpisana w nierozwiązany kontekst sceniczne-prywatne, często traciła na wiarygodności.

Zawojował wrocławską widownię Mirosław Neinert. Jego "Kolega Mela Gibsona" przywraca wiarę w mądrą komedię, prostotą środków wydobywającą wszystkie walory sprawnie napisanego tekstu. Historia Feliksa Rzepki - gwiazdy lokalnego teatru, który granie "Cyrano de Bergeraca" umiejętnie godzi z chałturniczymi wyjazdami do USA i występowaniem jako dystrybutor paliw płynnych na imprezie firmowej - doczekała się stojącej owacji. W finale dolnośląskiego konkursu dowiedziono wreszcie, że monodramatyczna sztuka sceniczna to nie tylko trauma i ból. To również doskonała zabawa, która - dzięki świetnie poprowadzonej roli - jest daleka od aktorskiej "fuchy", komercji.

Neinert gra i gra, że gra. Tak mimiką, jak i modulacją głosu, niedopowiedzeniami, zawieszoną intonacją, wreszcie - całym ciałem. Ze swadą, potoczyście, opowiada o zakulisowych intrygach, wzajemnej nienawiści aktorów teatru, odsłania kuchnię "artystycznych" wyjazdów do USA z gotowcami i numerami, które zawsze mają branie (strip-tease i "O, mój rozmarynie" to, jak się wydaje, gwoździe składankowych programów). Zagarnia dla siebie całą scenę, mając do dyspozycji minimalną ilość rekwizytów. I bez nich zresztą jego spektakl byłby apetycznym kąskiem. Charyzmatyczny aktor błyskawicznie nawiązał kontakt z widownią. I choć wiele z jego żartów mogło śmieszyć jedynie ludzi bezpośrednio związanych z teatrem, Neinert zadbał o to, by widzowie nie mieli wrażenia, że na scenie uprawiano "kabaret dla wtajemniczonych".

***

Jurorzy oddali trzy głosy na Annę Skubik (to faworytka Bogusława Kierca, Mirosława Kocura i Lecha Śliwonika). Tym samym "Złamane paznokcie" zdobyły Grand Prix WROSTJA. Dwa głosy (od Gabrieli Muskały i Krzysztofa Kuklińskiego) dostał Albert Osik za "Traumnovelle".

Dodatkowe wyróżnienie (tzw. "Szczebel do kariery") otrzymała Marta Andrzejczyk za spektakl "Letnie małżeństwo". Najlepszym aktorem z Dolnego Śląska obwołano Jakuba Firewicza, występującego w monodramie "Stracone: 5: Łaknąć".

Można na werdykt wybrzydzać i nie zgadzać się z nim. Warto chyba jednak dostrzec, że promuje on przede wszystkim niebanalne teksty (tu szczególnie mowa o "Traumnovelle") i poszukiwania formalne ("Złamane paznokcie" i, w mniejszym stopniu spektakl Osika). I jedna i druga cecha nie była, niestety, normą na tegorocznym festiwalu. Nawet ofiarne, mocne aktorstwo blednie, gdy nie otrzymuje wsparcia w postaci mądrego tekstu. Często inscenizowany tekst jest jedynym partnerem scenicznym monodramisty.

Dobry aktor i dobry tekst to (podobno zawsze) dobre przedstawienie. Prosta jest recepta na świetny teatr, prawda?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji