Artykuły

Reżyser nie ma czasu na sny

- Ekranizując "Hamleta" przeniosłem jego akcję w XIX wiek. W epokę, w której władcy byli uwikłani w rozmaite afery i intrygi. Ale również w czasy seksualnego rozpasania. Nie zmieniłem ani trochę tekstu, więc może by mi ten zabieg wybaczono. Literaturoznawcy jednak rzucili się na mnie za to, że pokazałem scenę fizycznej miłości między Ofelią i Hamletem. A ja drugi raz zrobiłbym tak samo - mówi brytyjski aktor i reżyser Kenneth Branagh w wywiadzie dla Rzeczpospolitej.

Z Kennethem Branaghem [na zdjęciu] rozmawia Barbara Hollender:

Rz: Krytycy piszą o panu "specjalista od Szekspira". Jak się pan czuje w takiej roli?

Nijak. Nie można być specjalistą od Szekspira. Ten facet był tak genialny, a jego sztuki pozostawiają tak nieskończone możliwości interpretacyjne, że nie można czuć się w tej dziedzinie ekspertem. Co najwyżej uczniem. I to pokornym.

Reżyser przenoszący na ekran dramaty Szekspira niezmiennie staje wobec dylematu: ekranizować wiernie czy uwspółcześniać. Pan nigdy nie dał na to pytanie jednoznacznej odpowiedzi.

Bo wszystko zależy od pomysłu na sztukę. Są takie dramaty Szekspira, które trudno wypreparować z kontekstu historycznego, ale one zwykle mają bardzo silną wymowę polityczną. Ich przesłania na temat mechanizmów władzy brzmią uniwersalnie i ponadczasowo. Są jednak i takie dzieła, które aż się proszą o współczesne interpretacje. Na przykład "Romeo i Julia". Baz Luhrmann wystawił tę tragedię na plaży w Malibu, proponując opowieść o współczesnej amerykańskiej popkulturze.

Twórca europejski mógłby przenieść akcję tej sztuki do ogarniętego wojną domową Belfastu. A dziś może nawet uprawniona byłaby jakaś opowieść o ludziach Zachodu i Wschodu rozdzielonych dwiema kulturami i religiami. Ale tak naprawdę nie chodzi o to, czy się pozostaje całkowicie wiernym Szekspirowi czy też przenosi się go w inne czasy. Ważne, czy robi się to dobrze.

Wielu szekspirologów wytyka reżyserom każdy detal, oburza się na drobne nawet odstępstwa od oryginału. Panu też się wielokrotnie nieźle dostawało.

Nie rwę z tego powodu włosów z głowy. Ekranizując "Hamleta" przeniosłem jego akcję w XIX wiek. W epokę, w której władcy byli uwikłani w rozmaite afery i intrygi. Ale również w czasy seksualnego rozpasania. Nie zmieniłem ani trochę tekstu, więc może by mi ten zabieg wybaczono. Literaturoznawcy jednak rzucili się na mnie za to, że pokazałem scenę fizycznej miłości między Ofelią i Hamletem. A ja drugi raz zrobiłbym tak samo. Czasy się zmieniły, współczesny widz musi zrozumieć dlaczego młodziutka dziewczyna oszalała. Z powodu jakiejś tam nieokreślonej miłości - to za mało.

Chciałem pokazać, że Hamlet był jej pierwszym mężczyzną, że straciła z nim dziewictwo. Dlatego potem tak strasznie przeżywała to, co się stało. Facet, którego pokochała, któremu oddała siebie, zabił bliską jej osobę. Musiała wyrzec się miłości, namiętności. To dla młodej dziewczyny przeraźliwy zawód. A ja przecież muszę rozmawiać z jej rówieśnikami. Chcę, żeby ją potraktowali jak koleżankę, która przeżyła tragedię, a nie jak papierową bohaterkę.

Przełamywał pan i inne stereotypy. Zwykle, pilnując szekspirowskiej "czystości", reżyserzy angażowali do głównych ról aktorów brytyjskich. Amerykanie, chcąc grać w sztukach Szekspira, jechali do Londynu, żeby uczyć się angielskiego akcentu. Tymczasem pan, Anglik, wcale się tym nie przejmuje. Do ról szekspirowskich zatrudnia pan nawet aktorów czarnoskórych.

A dlaczego nie? W "Wiele hałasu o nic" sprawdziło mi się to fantastycznie. Aktorzy wnoszą do filmu nie tylko własną osobowość, także zaplecze kulturowe, wrażliwość. To wszystko poszerza krąg odbiorców, którzy mogą się z bohaterami identyfikować. Zapewniam panią, Szekspir, który pisał dla masowej widowni, byłby szczęśliwy.

Po wielkim sukcesie, jakim okazał się pana reżyserski debiut "Henryk V" wspominał pan o swoich ambicjach, by przenieść na ekran wszystkie sztuki Szekspira. Czy dziś ciągle jeszcze pan o tym myśli?

A skąd! Takie twierdzenie było butą, na którą mógł sobie pozwolić tylko zachłyśnięty powodzeniem debiutant. Takie plany po pierwsze są nierealne, po drugie zaś - bezsensowne. Żeby poświęcić czemuś rok albo dwa lata życia, trzeba to robić z pasją i entuzjazmem, a nie "z rozdzielnika", bo przyszła kolej. A poza tym czasem szukam innego materiału, również bardziej współczesnego i kameralnego.

Jak sztuka Shaffera "Detektyw", którą zekranizował pan niedawno? Nie przeszkadzało panu, że przed panem zrobił to już Mankiewicz na początku lat 70.?

"Pojedynek" nie jest dokładnym remake'em "Detektywa". Nie przekręcaliśmy każdego ujęcia we współczesnej obsadzie. Robiliśmy nowy film i to było fantastyczne doświadczenie. Sztuka sama w sobie jest świetna, a na dodatek miałem świeżą, znakomitą jej adaptację dokonaną przez Harolda Pintera - artystę, który zawsze był dla mnie kimś specjalnym. Mogę nawet powiedzieć, że onieśmielał mnie. Po raz pierwszy los zetknął mnie z nim, kiedy miałem 15 lat. Poszedłem wówczas na przesłuchanie do jednej z jego sztuk, potem napisałem do niego list i dostałem odpowiedź, którą zachowałem na długie lata. Niemal jak relikwię. A potem znów udało mi się z nim spotkać.

Nie bał się pan zarzutu, że "Pojedynek" jest za bardzo teatralny?

Absolutnie nie. We współczesnej kulturze jest miejsce na obrazy za 200 mln dolarów i te skromniejsze, za 15 mln. Jest miejsce na superprodukcje i na filmy kręcone w jednym pomieszczeniu, z dwoma aktorami. Publiczność nie jest monolitem. Tłumy idą do kina, żeby się zabawić i oderwać od rzeczywistości. Ale stale wierzę, że są widzowie, którzy czekają na intymną rozmowę z drugim człowiekiem. Z pisarzem, reżyserem, aktorem. A wtedy zarzut teatralności też traci sens. Gra, jaka toczy się między dwojgiem ludzi, może być pasjonująca.

A pan sam gdzie się lepiej czuje - w wielkich produkcjach czy w przedsięwzięciach skromnych?

"Pojedynek" robiliśmy w 60 osób. Jak występowałem w jednej z części "Harry'ego Pottera" w ekipie było 1500 osób. Ale tak naprawdę, nie ma znaczenia czy pracuje się w małym czy ogromnym gronie. Stres jest zawsze taki sam. Ja po każdym dniu zdjęciowym z trudem zasypiam. Nieustannie zadaję sobie pytania: "Czy dobrze zagrałem?", "Czy mogłem zrobić przed kamerą coś innego? Inaczej zareagować? Wykonać inny gest?". Wieczorami po zdjęciach nie mogę zasnąć, biorę pastylki nasenne, czasem idę na masaż, żeby się odstresować. Ale to wszystko średnio pomaga.

Aktorstwo jest zawodem nieobliczalnym. Można się do roli doskonale przygotować, a potem i tak efekt zależy od tylu rzeczy... Od tego, czy dobrze się czujemy, czy partner przed kamerą ma dobry dzień, czy wypiliśmy przed zdjęciami kawę, czy nie pokłóciliśmy się rano z żoną... Reżyser ma pod tym względem lżej, ale on z kolei przytłoczony jest ciężarem odpowiedzialności za wszystko. Po zdjęciach odbiera scenografię na następny dzień, ogląda materiały, czasem jeszcze rozmawia z aktorami. To jest zajęcie nonstop. W ogóle nie ma mowy o śnie. Przy niektórych filmach zdarzało mi się, że spałem po dwie godziny na dobę.

Myśląc o przyszłości, widzi pan siebie częściej jako reżysera czy aktora?

Przyznaję, że dzisiaj sam już nie wiem, w której z tych ról czuję się lepiej. Reżyseria wciąga. Jakiś czas temu grałem w "Valkirii" razem z Tomem Cruisem. Bałem się, że zacznę nagle na planie dyrygować i przestawiać wszystkich po swojemu. Okazało się, że ani przez chwilę nie miałem na to ochoty. Podporządkowałem się wizji reżysera, rozkoszowałem wolnością. Tym, że po skończeniu zdjęć nie musiałem przyjmować scenografii i kostiumów na następny dzień, ani zastanawiać się razem z operatorem nad koncepcją wizualną kolejnych scen. Ale tęsknię za reżyserią. Już przygotowuję następne filmy, między innymi kolejną ekranizację mojego ulubionego Szekspira.

Dawno zapowiadanego "Makbeta"?

O "Makbecie" myślę, ale to chyba jeszcze nie jego czas, szybciej wezmę się za "Opowieść zimową". Ale szykuję też zupełnie inny film, który będzie niespodzianką.

A więc rzeczywiście wierzy pan, że dzisiejsza publiczność chce oglądać coś poza "Piratami z Karaibów" albo kolejnymi Bondami.

Gdybym nie wierzył, musiałbym zrezygnować z obcowania z piękną literaturą i biegać po ekranie z pistoletem w hollywoodzkich superprodukcjach.

Kenneth Branagh

Rocznik 1960. Brytyjczyk, urodzony w Belfaście. Skończył The Royal Academy of Dramatic Art, od 1983 roku występował w Royal Shakespeare Company, gdzie grał m.in. Henryka V i Romea. Jako reżyser filmowy zadebiutował w 1989 roku filmem "Henryk V". Potem przeniósł na ekran wiele innych dzieł Szekspira: "Hamleta", "Wiele hałasu o nic", "Jak wam się podoba" czy "Stracone zachody miłości". Jednak nie ogranicza się do dzieł szekspirowskich. Jest autorem współczesnego filmu "W środku mrocznej zimy" i ekranizacji "Frankensteina", przygotował filmową wersję opery "Czarodziejski flet". Na DVD ukazał się niedawno jego "Pojedynek" nakręcony według sztuki Schaffera. Branagh nie zapomina o aktorstwie. Ma na koncie kilkadziesiąt ról, wkrótce zobaczymy go w głośnej superprodukcji "Walkiria". W życiu prywatnym przez sześć lat związany był z Emmą Thompson, od 2003 roku jego żoną jest scenografka Lindsay Brunnock.

Frankenstein - 21.55 | Zone Europa | pon.

Jak wam się podoba - 11.20 | HBO | środa

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji