Zbyt trudny eksperyment
TEATR Ateneum, który od półtora roku ujawnia rzeczywiście dużą inwencję repertuarową i zaprezentował Warszawie kilka nieznanych dotąd, ciekawych sztuk, porwał się ostatnio na "Murzynów" Geneta. Określenie "porwał się" wypsnęło mi się, ale go nie wykreślę. Jest może nie za bardzo uprzejme, ale doskonale oddaje sytuację, kiedy to duża ambicja łączy się z "mierzeniem sił na zamiary", według określenia poety. Ciekaw jestem, czy Mickiewicz, pisząc "Odę do młodości", już wiedział, że aby mierzyć siły na zamiary, trzeba być bardzo silnym? Na pewno czuł w sobie nadmiar przelewającej się siły, jego rada dla niego samego okazała się świetna i z biednego wileńskiego studenta wyniosła go na pozycję poety o światowej sławie. Innym filomatom, którzy też próbowali mierzyć siły na zamiary, szczęście nie dopisało. Ale przecież i z nich był jakiś pożytek, mimo że przeliczyli się z siłami? Choćby w samym stworzeniu atmosfery, w lansowaniu nowego romantycznego kierunku. Przytoczona tu rada Mickiewicza nie miałaby więc sensu, gdyby jej nie uzupełniała jeszcze jedna zasada: "I ten szczęśliwy, kto padł wśród zawodu, jeżeli poległym ciałem dał innym szczebel do sławy grodu". Piszę to całkiem bez ironii, i bez ironii, przymierzam te młodzieżowe cytaty do "Murzynów" w "Ateneum". Uważam, że z ambitnych a nieudanych spektakli pożytki mogą być rozliczne, choć oczywiście najmniej pożytku mają z nich sami organizatorzy przedstawienia.
Skoro już padły słowa "porwał się", "ambicja", "spektakl nieudany" - sytuacja zarysowuje się dość jasno; a w każdym razie mój pogląd na sytuację. O ile się orientuję, nie jest to pogląd odosobniony. Główne nieszczęście polega, jak mi się zdaje, na tym, że widzowie, oglądający przedstawienie, nie umieją zrozumieć sztuki. Nie chodzi tu nawet o sens głębszy, o uchwycenie owych, jak to się mówi, "myśli przewodnich" i "idei autora"; jest jeszcze gorzej, ponieważ widzom po prostu trudno pojąć, co w danej chwili dzieje się na scenie, jaką rolę w akcji spełniają wypowiadane słowa. Jeżeli ktoś, nie znający dobrze twórczości Geneta, jego artystycznych upodobań i "koników", i nieprzygotowany przez dokładną, analityczną lekturę "Murzynów", powie, że zrozumiał, o co chodzi w tym przedstawieniu - niech się nie gniewa, ale podejrzewam go o snobizm. Podejrzewam, że też nie zrozumiał, a tylko udaje. A mam taką zasadę, że żądam od spektaklu teatralnego, aby był zrozumiały.
Nie znaczy to oczywiście, że wszystkie jego elementy, wszystkie zdarzenia, słowa, podteksty i intencje mają być w pełni jasne intelektualnie, zrozumiałość, o którą mi chodzi, jest artystycznej, nie umysłowej natury. Chodzi po prostu o to, aby widz nie czuł się całkowicie obcy i zabłąkany w tajemniczym świecie dziwnych znaków, o których zupełnie nie wie, dokąd wiodą. Urojony świat widowiska może być nowy, nieznany, i to pomnaża jeszcze estetyczny walor przeżycia, jeżeli widz czuje, że ktoś go przez ten świat prowadzi, wskazuje mu drogę. Zadaniem teatru jest nawet utworowi poetyckiemu z gatunku "niezrozumiałych" nadać formę ukształtowaną w sposób zdecydowany, jasny, przejrzysty, wyrazisty; nie pod względem myśli, ale pod względem zdarzeń scenicznych i ich układu. Spektakl nie zadowalający pod tym względem muszę uznać za nieudany, choć dostrzegam ilość włożonej w niego pracy, choć fragmenty jego budzą zainteresowanie i demonstrują zdolności niektórych wykonawców, a szczególnie współpraca reżysera ze scenografem (Ewą Starowieyską) dała bardzo efektowne wyniki. Ale niedostatek konstrukcji ciąży nad spektaklem.
Są sztuki szczególnie trudne do takiego ukształtowania; "Murzyni" należą do nich zawsze i wszędzie, ale bez wątpienia w naszych warunkach trudności jeszcze urosły. Sam autor w liście do tłumaczy i teatru napisał, żeby sztuki nie grać, ponieważ, jest napisana dla Murzynów i tylko oni mogą jej zapewnić należyte wykonanie. Teatr lojalnie w programie widowiska przedrukował list Geneta i polemizuje z nim. Na papierze. Z widowiska nie potrafił uczynić argumentu.
Treść sztuki jest następująca: zespół murzyński odgrywa przed białymi widzami przedstawienie trochę w stylu commedia dell`arte. Biali widzowie to my, ludzie siedzący na widowni. Treścią przedstawienia są wzajemne stosunki pomiędzy czarnymi a białymi, wytworzone w systemie kolonialnym: część trupy gra więc Murzynów, a część druga, przebrana w maski, gra Białych. I oto znów w pewnej części przedstawienia Murzyni, grający Murzynów, wystawiają przed Murzynami, grającymi Białych, spektakl w stylu commedia dell`arte.
Mamy więc jakby "pudełko w pudełku", teatr już nie do kwadratu, ale do sześcianu. Przy tym aktorzy murzyńscy grają Murzynów tak, jak ich widzą biali kolonizatorzy, albo Białych tak, jak ich widzą ujarzmieni Murzyni; nie stosują chwytów realistycznych, lecz szukają groteskowych wyolbrzymień, przejaskrawień i przeciwstawień, aby ujawnić fikcyjne schematy myślowe, wyrosłe z wzajemnej nienawiści i obrzydzenia rasowego.
Widowisko, które Murzyni-Murzyni prezentują siedzącym w loży Murzynom-Białym, ma za treść coś w rodzaju mordu rytualnego, dokonanego na białej kobiecie. "Straszni Negrzy włóczą się wieczorami po ciemnych ulicach miasta, zabijają samotnych przechodniów, zakradają się do domów, uwodzą białe kobiety, a gdy te im ulegają, mordują je w podszytym nienawiścią szale seksualnym" - taka legenda kolonizatorskich kołtunów staje się przesłanką tego widowiska. Jest ono rozegrane w umyślnych, jak najjaskrawszych umownościach; trupa nie ma, białą kobietę gra jeden z Murzynów, najniedbalej ucharakteryzowany, cała akcja jest grą widomie nieprawdziwą, tak właśnie jak owa antymurzyńska legenda. Ale gra staje się pewnego rodzaju "prawdą", ponieważ owi drudzy Murzyni, którzy odgrywają przyglądający się widowisku dwór kolonialnej Królowej, z racji swoich ról muszą potraktować to widowisko (czyli tę legendę) serio. Schodzą na scenę, aby rozegrać obraz ukarania infernalnych Murzynów, i oto scena zmienia się w Czarny Ląd afrykański. Ze świata rasowych fikcji, głupich bajęd o murzyńskim mordzie rytualnym, wkraczamy w coś bardziej rzeczywistego, w rasową nienawiść biologiczną, w której przeciwstawiają się sobie jakby dwie przyrody: przyroda czarna i przyroda biała. Ucieleśnieniem tej drugiej jest Królowa, ucieleśnieniem pierwszej - stara Murzynka Felicja. Walka Murzynów z karną ekspedycją białych kończy się całkowitym, magicznym wyniszczeniem białych.
Murzyni Biali zdejmują na chwilę maski. W ten sposób znów cofamy się na pierwszą płaszczyznę, płaszczyznę spektaklu, granego przez trupę murzyńską przed nami, białymi widzami. W tej płaszczyźnie nie spodziewamy się już niespodzianek. Niepokoił nas tylko pewien Murzyn, który co jakiś czas wdzierał się na scenę i "prywatnie" mówił z kierownikiem widowiska o tajemniczych sprawach. Ale oto okazuje się, że przedstawienie - całe przedstawienie, to wszystko, co Murzyni-Czarni i Murzyni-Biali rozegrali tu (niby w Teatrze "Ateneum") przed nami - to była przykrywka dla "rzeczywistej" konspiracyjnej działalności. Jednocześnie bowiem za kulisami odbywało się zebranie tajnej murzyńskiej organizacji, na którym dokonano sądu nad zdrajcą-Murzynem, wykonano wyrok śmierci, a następnie innemu Murzynowi wyznaczono ważne zadanie w podziemnej walce. Tak tedy "umowność", "gra", mają się już całkowicie zmieszać z "rzeczywistością". Przedstawienie teatralne jest "maską" dla "autentycznej" działalności. Ten chwyt jest zrozumiały w świetle estetyki Geneta, a raczej pewnej jego obsesji estetycznej, która podobne ujście znajdowała w każdej jego kolejnej sztuce. Wydaje się, że jak nasz Konrad w "Wyzwoleniu", cierpi on, ponieważ uświadamia sobie niemożność wyjścia w działaniu artystycznym poza zaczarowany krąg sztuki. W procesie twórczym ma się głębokie poczucie dotykania rzeczywistości; ale samo to dotknięcie jest zaczarowane. Midasowi wszystko, czego dotknął, zmieniało się w złoto; artysta chwyta rzeczywistość i zmienia ją w fikcję. Z tej romantycznej rozterki zrodziła się chyba w Genecie wizja teatru, przemieniającego się w rzeczywistość, kreującego rzeczywistość. W "Pokojówkach" dwie służące grają przed samymi sobą służącą i panią, grają panią w oczach służącej i służącą w oczach pani, i wreszcie jedna z nich "zagrywa się" na śmierć; na śmierć "rzeczywistą". W "Balkonie" burdelowa fikcja władzy zmienia się we władzę "rzeczywistą".
Ta "rzeczywistość" zresztą ma zawsze u Geneta dwa bieguny: jednym z nich jest materialność biologiczna, ciemna, przyrodnicza, pozbawiona świadomości, rządzona instynktami i odruchami, drugi biegun to idealny świat pojęć, nieruchomy układ znaczeń i abstrakcji. Widać w tym przetworzenie konstrukcji freudowskich, ożenionych trochę może z reminiscencjami z Bergsona, a przede wszystkim z egzystencjalizmem. Ale chyba nie na oryginalności myślowej polega znaczenie tego autora; jego wizje teatralne są mętne, ale diabelsko plastyczne i oryginalne. Jego tęsknota za rzeczywistością z każdej jego sztuki czyni osobliwe, bardzo pogańskie, bardzo "magiczne" misterium. W każdej sztuce odczuwamy migotanie nakładających się na siebie coraz to innych warstw umowności, a migotanie to ma nas właśnie wprowadzić w specyficzny stan, ułatwiający doznanie czegoś "autentycznego".
Wszystko to - napisane - przedstawia się ogromnie trudno i "niekomunikatywnie". Ale wcale nie musi być takie w przedstawieniu teatralnym. Widz nie potrzebuje koniecznie znać filozofii Geneta, aby uchwycić podstawową akcję "Murzynów". Niezbędne jest tu natomiast co innego. Przede wszystkim widz musi wiedzieć, w której "sferze umowności" (na którym "piętrze ułudy") przebywa w danej chwili wraz z aktorami. Genet wyrafinowanie miesza te sfery, przeskakuje bez zapowiedzi z jednej płaszczyzny na drugą. Aby to wyrafinowanie prowadziło w spektaklu do doznania estetycznego, a nie do przerażającego poczucia galimatiasu i bólu głowy - trzeba poszczególne sfery najpierw scenicznie odgrodzić od siebie, a dopiero potem ostrożnie je przekraczać. Wszelka śmiałość wymaga tu niesłychanej wirtuozerii. Tam, gdzie jej braknie aktorowi, wyraźność musi być osiągnięta innymi środkami, choćby trochę natarczywymi; schematem sytuacyjnym, jaskrawym zmienieniem tempa, sposobu mówienia. Brak takiego wyraźnego odróżnienia stref akcji odbił się na pewno ujemnie na spektaklu "Ateneum". Wszystkie płaszczyzny się zmieszały, widz czuł się jak w labiryncie.
Po drugie zaś; widz powinien mieć od początku jasny i wyraźny punkt wyjścia, pozwalający mu wprowadzać w toku akcji porządek pomiędzy poszczególnymi warstwami, odnosić to, co się w danym momencie dzieje na scenie, do jakiejś sytuacji zasadniczej. Ten punkt wyjścia musi być widzowi dany w sposób bezpośredni, oczywisty, bez zmuszania go do zgadywania i wnioskowania. Musi być naoczny.
U Geneta tym punktem wyjścia jest okoliczność, że murzyńska trupa gra dla białych widzów. Biali widzowie są na widowni - to my. Na scenie maja być Murzyni.
Ale Murzynów brak nie tylko na scenie, lecz w pewnym sensie również na widowni. To znaczy nie tyle samych "fizycznych" Murzynów, ile kwestii murzyńskiej w świadomości widza. Dla widza, który na codzień styka się z tą kwestią, mieszkając w kraju kolonizatorskim, dla widza, w którego umyśle żywa jest pamięć wszystkich obiegowych poglądów białych na temat Murzynów, sztuka od razu staje się bardziej zrozumiała. Te obiegowe bowiem poglądy i legendy antymurzyńskie stanowią grunt, z którego kiełkują pokraczne pędy genetowskiej groteski. Inna jest postawa widza, jeśli, usłyszawszy jakieś zdanie ze sceny, musi dopiero poprzez swoją czysto książkową (czy gazetową) wiedzę znajdować dla niego odniesienia w rzeczywistości; a inna, jeśli te odniesienia rodzą się automatycznie z jego własnych życiowych doświadczeń. W pierwszym przypadku całkowicie zabraknie pewnego rodzaju szoku, na którym autorowi zależało. Takiego szoku, jaki w nas wciąż jeszcze rodzi Chór Przechrztów z "Nieboskiej komedii". Oczywiście, "Murzynów" można rozumieć szerzej, można - i należy - myśleć tu niej o samej tylko kwestii murzyńskiej, ale o rasizmie w ogólności. To prawda, ale takie rozumienie nasz widz osiągnie dopiero na drodze intelektualnej analizy, wnioskowania przez analogię, u-ogólniania. Na te wszystkie czynności stać nas najczęściej dopiero po wyjściu z teatru. Sama materia utworu do takich uogólnień nie prowadzi. A nie każdy z widzów zna artykuł Sartre'a o antysemityzmie i zechce go porównywać z przedstawieniem.
"Murzyni" za bardzo wciągają w swój egzotyczny dla nas klimat, za bardzo oszołomiają bujnością scenicznych chwytów, aby widzowi spontanicznie narzucały się refleksje ogólne. Sam Genet jest pisarzem, który swoje uogólnienia kryje głęboko pod warstwami fabuły, zaskoczeń psychologicznych, gry fantazji i poetyckiego frazowania. Przemawia obrazem wieloznacznym i niezbyt podległym suchej myślowej dyscyplinie.
W "Murzynach" mieści się ogromny ładunek nienawiści, nienawiści podbitych Murzynów do białych kolonizatorów, a także pełnej strachu nienawiści białych do czarnych. Jest tu jeszcze coś więcej: ta obustronna nienawiść ukazana jest jako konieczny skutek samego systemu, jako psychologiczny wyraz stosunku pomiędzy podbitym a panującym. To już bardzo wiele i to już pozwala - zwłaszcza w społeczeństwach kolonizatorskich - uczynić z tej sztuki widowisko o wyraźnych walorach agitacyjnych. '''
Genet pokazuje "strasznych Murzynów" i powiada: Patrzcie, tak widzą Murzynów biali, tacy stają się Murzyni pod wpływem presji, jaką wywiera na nich sposób widzenia ich przez białych. To biali pogłębiają ich "murzyńskość", rozumianą jako klęska i zło. A więc oni z kolei, zasugerowani spojrzeniami białych, wytwarzają sobie ich obraz, równie schematyczny i równie utkany z samej nienawiści. Marzą o całkowitym zniszczeniu białych i zastąpieniu ich świata światem "panafrykańskim". Modlą się do Afryki, swej czarnej matki. W sztuce Geneta biali są rasistami osłabłymi i komicznymi w swym schyłkowym okrucieństwie, Murzyni są rasistami triumfującymi, pełnymi żaru i siły.
I w tym także zawiera się pewna prawda. Wiadomo, że wyzwalanie się podbitych narodów roznieca w nich nacjonalizm i rasizm. Egipt Nassera, niektóre państwa dzisiejszej Afryki i Azji mogą tu być dobitnymi przykładami. Droga takich ludów utkana jest z dialektycznych sprzeczności, dążenia wyzwoleńczo-postępowe splatają się z tendencjami skrajnie reakcyjnymi. Ale Genet wcale nie tak rozumie tę sytuację. Rasa jest dla niego czymś przede wszystkim biologicznym. Z biologii wyrastają te przeciwieństwa, prowadzące do śmiertelnej walki pomiędzy czarnymi a białymi, do zapanowania jednej rasy nad drugą; dopiero to tworzy sytuację społeczną, w której ta biologiczna nienawiść przybiera postać pewnej mistyfikacji: takiej właśnie, jak w "Murzynach", gdzie mistyfikacją, tworem zbiorowej wyobraźni dwóch walczących grup stają się zarówno biali jak i czarni.
Wydaje mi się, że gdyby jakieś przedstawienie "Murzynów" było dość sugestywne, aby przemówić do naszej publiczności, gdyby jakiemuś teatrowi udało się pokonać ogromne trudności artystycznej i technicznej natury i stworzyć wizję odpowiadającą utworowi - wówczas i tak spektakl przemówiłby przede wszystkim takim właśnie biologizmem, takim obrazem rozpasanej nienawiści, rodzącej się z samego afrykańskiego skwaru, afrykańskich piasków i afrykańskich dusznych błot, o których tyle mówi się w tej sztuce. Z przyrody.
Wróćmy jednak do sprawy najistotniejszej, to znaczy do Murzynów na scenie. Recenzenci zgadzali się na ogół ze zdaniem Geneta, że sztuka napisana jest dla wykonawców murzyńskich i że przy białym zespole aktorskim trudności rosną w sposób karkołomny. Przede wszystkim piramida umowności staje się już za bardzo skomplikowana. Biali grają Murzynów, którzy z kolei grają białych tak, jak ich widzą Murzyni, albo Murzynów tak, jak ich widzą biali... Umowności nie można mnożyć poza pewną granicę, bo z teatru robi się łamigłówka.
Wydaje mi się jednak, że istota rzeczy polega tu nie na tym, czy aktor prywatnie jest biały czy czarny, ale na tym, jak wygląda umowa pomiędzy sceną a widownią. Czyli, co widz zobaczy nieuprzedzonymi oczami po podniesieniu kurtyny, w jaki "świat urojony" wprowadzi go inscenizator, jaką dla tego świata stworzy - jak powiedzieliśmy wyżej - "sytuację podstawową".
W "Ateneum" widz ogląda grupkę białych, którzy namalowali sobie czarne placki pośrodku twarzy i mówią o tym, że są Murzynami; obok nich zauważa jedną Murzynkę. Nasz widz zna się na u-mowności, wystarczy mu placek zamiast pełnej charakteryzacji; ale instynktownie musi sprawę rozumieć tak, że oto biali przebrali się za czarnych. Ta konstatacja stanowi pierwszy szczebel drabiny umowności, stanowi intuicyjnie ujętą "sytuację podstawową". Nikt na to nic nie poradzi. Tylko Skarżanka jest "naprawdę" Murzynką.
Gdy więc za chwilę jeden z aktorów powie "Zważcie państwo dobrze, że tak jak lica wasze zdobią lilie i róże, tak nasze pomazaliśmy na tę okazję piękną, lśniącą czernią szminki" - widz jeszcze bardziej utwierdzi się w swoim przekonaniu: tak, to Biali umalowali się, by grać Czarnych. Tymczasem u Geneta ma to być efekt przeciwny i wiele mówiący. Murzyni malują się na czarno po to, aby pogłębić i umocnić swoją murzyńskość, aby stać się niemal "diabłami", tak właśnie, jak tego po nich oczekują Biali. I oto mamy przykład, jak efekt, mający pomóc wyobraźni widza, w przedstawieniu kieruje ją na niewłaściwe tory, ponieważ został zastosowany w sposób opaczny. Drobiazg to, ale z tych drobiazgów składa się całość.
Wydaje mi się, że reżyser, zabierający się do tej sztuki z białym zespołem, ma przed sobą dwie drogi do wyboru. Albo zdecydować się na wystawienie pewnego rodzaju transkrypcji utworu Geneta, idąc z maksimum dobrej wiary za myślą autora, ale zmieniając układ tak, aby jednak uprościć piramidę umowności. Albo też przyjąć wszystko tak jak napisane, i wówczas zrobić ze swoich aktorów - Murzynów. Ucharakteryzować ich jak najdokładniej, jak najbardziej iluzjonistycznie, aby widz od pierwszego momentu intuicyjnie odczuł, że to są czarni; i kazać im się tak ruszać i zachowywać, aby widzowi nie psuć tej iluzji. Wówczas w sposób sztuczny osiągnąłby ten punkt wyjścia, który w sposób naturalny osiągają czarni aktorzy i na którym słusznie tak zależało autorowi.
Reżyser przedstawienia w "Ateneum", Zygmunt Hübner, wybrał jednak trzecią drogę, pośrednią. Zostawił utwór bez zmian, odniósł się do niego z wielką, atencją, wyraźnie idąc za każdą niemal wskazówką autora, a jedynie pozwalając sobie na niewielkie skróty; tylko punkt wyjścia przyjął zupełnie inny, skoro murzyńskość aktorów była całkowicie konwencjonalna. A wyjątkiem, jak powiedzieliśmy, Skarżanki.
Potrafiła ona przede wszystkim tak wykorzystać swoje warunki zewnętrzne (doskonale "europejskie" jak wiadomo), że przy bardzo nieznacznym ich przetworzeniu, i to nie tylko charakteryzacją, raczej sposobem trzymania się, drapowania sukien na ciele, rytmem ruchu i układem gestu - stworzyła postać dorodnej, dojrzałej (bo nie starej, jak wyznacza tekst) Afrykanki. Nie wiem, co powiedzieliby o niej Murzyni z Afryki, ale to nieważne: dla nas ucieleśniała skwarnego ducha "Czarnego Lądu", tak jak go wymyślił Genet. Odnosiło się wrażenie, że jej ciało nie umie poddać się myśli i racjonalnemu działaniu, ponieważ zostało ukształtowane przez jakąś taneczną magię. Przez współżycie z przyrodą bujną i straszliwą, dyszącą rojami pokracznych demonów, piekielną, czarnoksięską. Także jej słowa nie komunikowały niczego, nie tłumaczyły, nie rozjaśniały, jak to czynią słowa europejskie; wyrywały się jej z ust jak tajemnicze wezwania, jak pieśni czarnoksiężników zaklinających duchy. Felicja była całkiem niezrozumiała, irracjonalna, ale przez to zrozumiała i racjonalna stawała się jej funkcja w przedstawieniu. Gubiły się słowa, ale jasny stawał się sens jej gry.
Myślę, że rola Skarżanki wskazuje kierunek, w jakim powinnaby się rozwinąć inscenizacja sztuki Geneta w naszych warunkach. Nie chodzi o to, powtórzmy, czy Murzyni naprawdę są tacy. Tacy są "Murzyni" Geneta. Słowa w tej sztuce nie zostały napisane po to, by ujawniać mechanizmy myślowe i przeciwstawiać sobie pewne sposoby rozumowania. Muszą tu one działać w sposób "eks-presjonistyczny", jako emocjonalny wyraz sytuacji; w sposób magiczny, jak hasła, które rodzą sytuacje i czyny; muszą działać jak krzyk i jak zaklęcie. Słowa w tej sztuce są pełne przesady i subiektywizmu. Kiedy jednak samej cielesno-ruchowej materii przedstawienia nie daje się ukształtować tak, aby te "nienaturalne" zwroty zdawały się wypływać z niej w sposób całkiem "naturalny" i spontaniczny, wówczas tekst musi zabrzmieć jak dziwaczna, wysilona deklamacja.