Artykuły

Drugie przyjście opowieści

"Milva canta Brecht" w reż. Cristiny Pezzoli z Teatro Piccolo di Milano na Festiwalu "Dedykacje - Brecht" w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

"Opowiadam ludziom przypadki drugich ludzi. Albo opowiadam moje własne przypadki sobie samemu lub innym. Opowiadam z desek sceny, gdzie przebywam wraz z innymi istotami ludzkimi, pośród przedmiotów i świateł...". A gdyby sczezły nagle wszystkie teatry świata? Nie szkodzi. "Opowiadałbym na placu, na ulicy, w jakimś kącie, z balkonu, zza okna". Tak, nie pragnął wiele.

A gdyby pierzchli ludzie, którzy mieli grać w opowieści? Wyznaje, że bajałby strzępami szmat, drzazgami drzew, resztkami papieru, paprochami blach, byle czym, wszystkim, co pod ręką. Gdyby nawet byle czego nie było, opowiadałby samym głosem, gdyby zaś i głos się rozsypał - wystarczyłyby mu ręce, dłonie, palce. A gdyby palce, dłonie i ręce go opuściły - mruczałby nieruchomym kadłubkiem ciała. Nawet: "schowany za parawanem". "Opowiadałbym w dowolny sposób, w jakikolwiek, bo dla mnie najważniejsze to opowiadać. (...) Czyż nie rozumiecie, że reszta prawie wcale się nie liczy?".

Zaiste, reszta się nie liczy. Tak dalece nie, że gdy głos, ręce, nogi, głowa i brzuch już nie metaforycznie, lecz na amen opuściły Strehlera, gdy nie dla piękna przenośni, a naprawdę schowano go za ostatnim parawanem - opowieść się nie skończyła. Ile lat minęło od jego śmierci? Kilka. I oto Milva - ta, w której Strehler z grubsza 40 lat temu zobaczył sedno teatru Bertolta Brechta, ta, z którą stworzył trzy, cztery recitale songów Brechta i Kurta Weilla - dalej snuje starą opowieść. Znów staje na scenie Piccolo Teatro di Milano i śpiewa pieśni z "Happy Endu" bądź "Opery za trzy grosze". Pierwszy raz sama. Pierwszy raz bez pomocy wściekłości Strehlera, bez obecności jego maestrii, jego słuchu absolutnego i nieomylnego wyczucia rytmu gestów, falowania intonacji, mocy wrzasku i ciszy. Pierwszy raz na własną rękę śpiewa to, co za życia teatralnego Maga z Mediolanu wyśpiewane zostało ponoć do dna. Składa ukłon cieniowi.

I cień wraca. Na chwilę. W drugiej części recitalu "Milva śpiewa Brechta", na z tyłu sceny ustawionym ekranie - on właśnie. On z początku lat siedemdziesiątych - fragment próby "Opery za trzy grosze". Milva grała wtedy Jenny. Teraz stoi z boku, w ciemnościach. Patrzy na łupinę opowieści z przeszłości, na gigantyczną furię Strehlera, furię Maga w czarnym golfie, Maga, który chce być, ba, jest - wszystkimi postaciami, każdym gestem, muzyką całą, śpiewem pojedynczym i chórem. Jest opowieścią Brechta. Gdy cień gaśnie - Milva wraca w światło. Opowieść przychodzi kolejny raz. Wraca. Jest.

Stara opowieść. Jest w Milvy tańcach palców, kapeluszach i włosach rudoczerwonych i monstrualnych tak, że czasem niknie w nich twarz cała. W sukniach Milvy, całych w frędzlach i cekinach, i w białej, ogromnej, płóciennej koszuli do kostek. W gołych stopach na białym piasku i w stopach obutych doskonałymi, czarnymi czółenkami na wysokim obcasie. I w gardle, gdzie do dziś tkwią moce niepojęte, choć bywa, że nie ma sił, by je budzić. Tak, stara opowieść Strehlera, która kiedyś była doskonałym echem starej opowieści Brechta - dziś jest zmęczeniem Milvy. Tym też. Może zwłaszcza tym?

Ból ciała? Oddech trochę ołowiany? Nie taka, jak kiedyś, lekkość wspinania się na fortepian? Stateczniejsze kroki? Wszystko wolniej, wolniej, wolniej? I głos wciąż niczym dzwon, lecz dzwon muśnięty mchem? W każdym z 14 songów jest właśnie to. Lecz nade wszystko - nic z tego nie jest skrywane. Samotny recital Milvy byłby więc opowieścią o zamieraniu opowieści?

W Milvie śpiewającej songi Brechta i Weilla Strehler zobaczył aktorstwo, o którym marzył. Nie dostrzegł nawet cienia tzw. interpretacji. Nie. Zobaczył, usłyszał, że gdy ona śpiewa, to nigdy nie jest tak, że gra postać, która u Brechta pieje song. Zobaczył, usłyszał, że gdy ona śpiewa - jest literaturą Brechta, jest muzyką Weilla. Znalazł doskonałą symbiozę. A songi same? "Wspomnienie o Marii", "Surabaya Johnny" albo "Kołysanki"? Na ich dnach - tkwi co, jeśli nie smak pożegnania, włókno utraty, chłód wystygającego świata, znużenie końcem, którego nie da się odwlec?

Owszem - dokładnie to. I w ostatnim swym, pierwszym samotnym recitalu brechtowsko-strehlerowskim Milva jest dokładnie tym. Brechtem grubo poważniejszym, subtelniejszym, piękniejszym i bardziej bezsilnym, niż żałosnym mędrkom lewicującym się zdaje, gdy bajania Brechta dukają. Może trzeba było końca - śmierci Strehlera - i może trzeba było doczekać się bólu ciała tej, która śpiewa, by opowieść nabrała goryczy prawdziwej?

W ósmej pieśni "Odysei" ślepiec, który widział wszystko, uczy, że bogowie przędą nieszczęścia, aby ludzie mieli co opiewać. Strehler jest już za ostatnim parawanem. Została Milva - Brecht Strehlera. Został świat, który boli świat. I została stara opowieść, którą Milva powtarza. Jeszcze tak.

.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji