Artykuły

Brzydki napis

"Napis" w reż. Waldemara Patlewicza w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Akcję "Napisu", najnowszej premiery Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, streścić można krótko. Oto pan Lebrun szuka człowieka, który nazwał go "ch...", a dokładniej opinię tę nabazgrał na ścianie windy.

W szacownej kamienicy, w szacownej dzielnicy, zamieszkałej przez szacowne towarzystwo - szok! Pan Lebrun jest nowym lokatorem, rzecz wyjaśnia od ręki, a śledztwo prowadzi z maniakalnym uporem.

Odwiedza lokatorów, zaprasza ich do siebie, zadaje prowokujące pytania i nieustannie "sprawdza" swoich interlokutorów. No i w końcu szacownym mieszkańcom szacownej kamienicy puszczają nerwy, a sytuacja nikogo już, poza widzami, nie bawi... Pęka gipsowa gładź uśmiechów, spod której wyłazi chropowaty tynk głupoty, nietolerancji, snobizmu i zwykłego chamstwa.

"Napis" Geralda Sibleyrasa, przy zachowaniu wszelkich proporcji, jest komedią wywiedzioną wprost z Gogolowskiego spojrzenia na świat. Drobne i właściwie absurdalne wydarzenie zmienia się powoli, ale konsekwentnie w ponurą diagnozę stanu ducha współczesnych Europejczyków. Bo choć Waldemar Patlewicz - reżyser "Napisu" w Teatrze Polskim nie wypreparowuje spektaklu z konkretnego (francuskiego) miejsca oraz czasu akcji, to jednak z biegiem akcji opowieść zaczyna pobrzmiewać coraz bardziej uniwersalnie.

Sztukę Sibleyrasa można przełożyć na język teatru na kilka sposobów. Patlewicz nie czyni z niej satyrycznego pamfletu, ale też nie przeciąga w stronę farsy. Wybiera konwencję realistyczną, co - paradoksalnie - wyostrza negatywne cechy bohaterów. W tej interpretacji nie ma zresztą opozycji: jeden sprawiedliwy kontra zakłamana reszta świata.

W bielskim przedstawieniu państwo Lebrun też przeciągają strunę. Rzecz w tym, że czynią to z odmiennych powodów i w innych momentach. W finale, gdy neutralna dotąd scenografia Marcela Sławińskiego staje się nieoczekiwanie siódmym bohaterem przedstawienia, nie mamy już wątpliwości, że śmiejąc się z francusko-europejskich nuworyszy, śmialiśmy się z siebie.

Finał nie wybrzmiałby tak mocno, gdyby nie aktorzy Teatru Polskiego, tworzący na scenie silne, zindywidualizowane postacie, ale nie karykatury. Równowaga pomiędzy tym co śmieszne, a tym co straszne, wymagała od nich niesłychanej dyscypliny, której dotrzymali wszyscy bez wyjątku. Grażyna Bułka i Jerzy Dziedzic jako państwo Bouvier stworzyli krystalicznie czysty przykład pary, u której aspiracje społeczne i towarzyskie budowane są ze strzępków medialnych poradników, małpowania młodych sąsiadów i kontrolowania siebie nawzajem. Zadyszani w pogoni za nowoczesnością dostrzegają czasem, że zatracili tożsamość, ale czym prędzej zasłaniają się kolejną maską. Państwo Cholley, grani przez Marię Suprun i Rafała Sawickiego, to klony tysięcy egocentrycznych, europejskich cyborgów, karmiących się wyłącznie tym, co modne. Pani Lebrun Barbary Guzińskiej zachowuje resztkę zdrowego rozsądku, ale nie starcza jej odwagi, by się nim kierować, więc w końcu wtopi się w tłum lokatorów szacownej kamienicy. Po drugiej, symbolicznej stronie życia zostaje więc w finale tylko pan Lebrun, choć grający go Tomasz Lorek nie stawia kropki nad "i". Jeszcze ma siłę na bunt, ale już kurczy się przed nadciągającym ciosem powszechnej globalizacji uczuć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji