Witaj Hubnerze!
Pozwalamy sobie strawestować tytuł słynnego filmu włoskiego "Witaj słoniu" w związku z nową premierą na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego, gdzie ujrzeliśmy sztukę irlandzkiego pisarza O`Caseya "Kogut zawinił", gdyż mimo że krytyk teatralny Timesa podaje nam do wiadomości, że autor jest... genialny, najwięcej naszej uwagi zaangażował tym razem reżyser, który po swych gdańskich osiągnięciach zawitał do Warszawy.
Nie lubię rozpisywać się o reżyserii, "koncepcjach", "odczytaniu tekstu" itd. Sądzę że podobne dyskusje są raczej zadaniem kierowników literackich w czasie roboty, niż recenzentów, którzy mają do czynienia z gotowym tworem i że ostatecznie ta reżyseria jest najlepsza, której... nie widać, a całość przedstawienia "gra".
Ale tym razem chciałbym zwrócić uwagę na jedną przynajmniej z cech pracy reżyserskiej Zygmunta Hübnera, która się u niego zaznacza w sposób bardzo cenny.
Tę cechę nazwałbym polifonicznością. Polega to na stosowaniu jednoczesnym wielu naraz elementów ruchu, dźwięku, barw, mimiki, intonacji, reagowania w sposób konsekwentnie zharmonizowany jak w aparaturze zegarka, którego kółka, ośki, kamyki i sprężyny zazębiają się zgodnie z wolą majstra.
Jest w sztuce "Kogut zawinił" - co w dokładniejszym przekładzie brzmi "Kukuryku" (Cock-a-Doodle-Dandy) scena, gdy chorą Julię, graną bardzo dobrze i przejmująco przez Hannę Stankównę odprowadzają do Lourdes. Każda z postaci wyraża inną określoną myśl lub uczucie, a wszystko się wiąże, nie zlewa i nie stapia, ale właśnie wiąże w całość. Jednocześnie dwa sprzeczne motywy muzyczne wywołują zamierzony zabawny nastrój. Oczywiście prócz reżysera mieli tu coś do powiedzenia, muzyk (Maklakiewicz), scenograf (Krassowski) i choreograf (Borkowski), ale nie można oprzeć się wrażeniu, że myśl reżysera inspirowała ich wysoce wartościową pracę.
Zabłysło także kilka kreacji aktorskich wycyzelowanych w sposób precyzyjny. Mieliśmy więc wielką rolę Stanisława Jaśkiewicza, jako Marthrauna, właściciela torfowiska. Pasja, błazenada, żałosność tej postaci zostały podane z całą ekspresją, a przecież nie przekraczając tej cienkiej granicy, jaka dzieli umiar od przesady. Sekundował mu z dużym poczuciem komizmu Pietraszkiewicz jako Marynarz Mahan, a w roli tytułowej Koguta Ryszard Kubiak dawał popis umiejętności pantomimicznych.
W rolach kobiecych prócz wymienionej Stankówny zasłużyła na miano kreacji gra Ryszardy Hanin w roli Lorny, żony Marthrauna. Zachwycała lekkością ruchu Maria Ciesielska jako zalotna pomocnica domowa Marion. Należy z radością powitać w zespole Eugenię Herman, która z wdziękiem zagrała rolę pięknej Lorelleen.
Trudno wymieniać wszystkich akyorów, choć pod tą batutą nikt nie zawiódł. Jednak specjalnie utkwią w pamięci Jerzy Pichelski jako komiczny sierżant i Jan Kobuszewski, jako liryczny posłaniec. A cóż o sztuce? Tym razem na końcu i to chyba dosłownie "Witaj słoniu". Być może jest to dar wielkiej wartości, ale nie wiadomo co z nim robić. Tyle tam aluzji do specyficznie irlandzkich stosunków, że nie wiadomo czy nie będzie trzeba odstawić do zwierzyńca. Pod względem zaś dramaturgicznym O`Casey przypomina tych naszych pisarzy, o których się twierdzi, że mają mocną ekspozycję, słabsze rozwinięcie, a najsłabszą końcówkę. Tak i tu świetny pomysł - w zapadłej mieścinie zjawia się kogut, który jest najpewniej demonem i kler z policją starają się go z miasteczka wyświęcić - nie znajduje oparcia w umiejętnym zakończeniu, które jest po prostu przegadane. "Maski Marii Dominiki" Zawieyskiego wystawione w odwecie w Irlandii mogłyby nieoczekiwanie poruszyć tamtejsze umysły, a mogłyby nie. Nie chodzi mi o koloryt sztuki, który może budzić pewne zacieka wienie, lecz o to, że ostrze myśli autorskiej zawisa w próżni. Z grubsza mówiąc sztuka jest wymierzona przeciw obskurantyzmowi w imię swobody, ale nie tyle myśli, bo żadnych świeżych, zaskakujących myśli nie lansuje, lecz obyczaju. O to zaś u nas zdaje się zbytnio wojować nie potrzeba, bo jesteśmy już na innym etapie.
Oto przykład: argumentem, że Lorelleen wcale nie jest taka rozwiązła za jaką ją mają w miasteczku, jest to że godzi się przespać z marynarzem wcale nie dla jego uroku, ale po to, żeby zdobyć pieniądze na wyjazd do Ameryki. Bardzo nam trudno uznać to za pochwałę.