Kłopot z kurem
Purytański słownik amerykański zachował słowo cock tylko w znaczeniu obscenicznym. Natomiast poczciwego koguta przezwano umownie i bezpłciowo rooster. A więc w zamierzeniu autora już sam tytuł sztuki "Cock-a-doodle dandy" miał być prowokacją. Ironiczną, oczywiście, bo któż dziś tak zupełnie na serio bierze purytańską ostrożność i małostkowość. W Polsce z przekładem tego tytułu sztuki Seana O'Casey'ego od początku były kłopoty. Najpierw tłumaczka, Cecylia Wojewoda, wydrukowała w "Dialogu" utwór jako "Kukuryku". Potem publicyści znający już treść sztuki zaczęli pisać o niej "Polowanie na koguta". Wreszcie Teatr Kameralny w Warszawie wydrukował na afiszach "Kogut zawinił..." Ale żadna z tych prób nie oddaje dwuznacznej brutalności tytułu angielskiego. A w tytule zaszyfrowany jest cały sens utworu. I to co się z niego odczyta. Trochę symboliczną a trochę naiwną i baśniową opowiastkę o kogucie wśród ludzi? Czy też ironiczną, prowokacyjną wobec sztucznej surowości protestanckiej intrygę o wyraźnym podtekście erotycznym? A polski tytuł? Każdy ma prawo go wymyślić. Czy trafniejszy nie byłby ten niemal dosłowny: "Kur-uwodziciel"?
W symbolice erotycznej poczciwy kogucik ma za sobą niemałą karierę. Ale nie tylko w symbolice. Także w legendzie pełnił zwykle rolę dwuznaczną i mocno zaangażowaną w sprawy płci. Czy przypisać to trzeba tylko przyrodzonej a nieposkromionej gotowości tego ptaka? Czy też innym jego walorom? Słowacki zanotował gdzieś w swoim raptularzu podanie o zwyczajach, jakie jeszcze w końcu XIV wieku panowały na dzikich wyspach u ujścia Wołgi. Śmierć przywódcy plemienia i jego palenie na stosie było tam celebrowane nadzwyczaj uroczyście. Zbierała się cała osada. Spośród dziewcząt wybierano najurodziwszą i na oczach wszystkich kogut odbierał jej dziewictwo. Następnie ją skrępowaną, skrwawioną lecz żywą i koguta z podciętymi skrzydłami kładziono na płonącym stosie obok zwłok władcy plemienia. Ta mordercza, bezlitosna walka dwóch cierpiących istot, jaka się rozpoczynała! Nie opowiadam tego dla epatowania drastycznością. Ale idąc na przedstawienie do Teatru Kameralnego trzeba znać jak najwięcej legend o kogucie. Trzeba nasycić symbolami, podtekstami atmosferę, która, jak mi się zdaje, na scenie nie została dostatecznie nasycona.
Sztuka bowiem proponuje reżyserowi i aktorom zagadnienia rozmaite. A więc: prowokacja moralna - za uwodzicielskim głosem koguta odchodzą z domu wszystkie kobiety. A więc: komedia obyczajowa - spór dwóch przedsiębiorców irlandzkich o cenę samochodów i torfu, w zależności od wzmożonej sympatii czy antypatii do kobiet przechylający się raz na jedną raz na drugą stronę. A więc: ironiczny moralitet - O'Casey wyszydza wszystkich, jak na jasełka jarmarczne sprowadzonych, przedstawicieli małomiasteczkowej społeczności irlandzkiej. A więc: raz jeszcze kur-uwodziciel, poetycka transpozycja pożądania, która - w sposób dla nas trochę anachroniczny - jest symbolem emancypacji, samodzielności, wolności. W sposób anachroniczny - i zarazem bardzo modernistyczny. Ale, być może, w ultrakatolickiej, po protestancku, purytańsko-katolickiej Irlandii ta sztuka, napisana w roku 1949, ma sens nie tylko historyczny lecz jeszcze aktualny. Swoboda kobiety - nasze panie, jak się zdaje, nie doceniają swej wolności, obcują z nią zbyt powszednio, bez wrażenia. Niechże im o tym przypomni irlandzki, czerwony kur.
Ale jaki jeszcze sens sztuki może się u nas objawić? Antykatolicki, jakby w Irlandii powiedzieli: antypapistowski? Że księża i hierarchia kościelna są największymi wrogami wolności i kobiet? Być może, w Irlandii, ale u nas niewiele kobiet potrafiłoby w to uwierzyć; w tym względzie zaciekłość duchowieństwa jest raczej nieznana. A emancypacja? Ta dokonała się jako produkt uboczny najpierw patriotyzmu, później rewolucji.
Cóż zostaje więc z tego irlandzkiego "Koguta", z jego zacietrzewienia, oburzenia, prowokacji, ironii? Obawiam się, że niewiele. To, przeciwko czemu dyszy niechęcią, nienawiścią cały teatr współczesny, nowoczesny: komedia obyczajowa, naturalistyczna, rodzajowa, którą w przewrotny sposób wydrwiwa, ironizuje pojawiający się od czasu do czasu kogucik, jego "kukuryku" atakujące nerwy i zmysły, temperament i uczucia, jak wiatr halny w górach. Tak wiec mieszanka sceniczna nienajwyższej jakości, niepozbawiona wszakże wdzięku, błyskotliwości, humoru, materiału do rozmyślań dla reżysera i scen, w których wyżyć się mogą aktorzy.
Zygmunt Hübner, dotychczasowy kierownik artystyczny Teatru "Wybrzeże", zadebiutował, jeśli się nie mylę, tą sztuką na scenach warszawskich. Co go w niej zainteresowało? W jego dotychczasowych osiągnięciach mieścił się Sartre i Dostojewski, "Niepogrzebani", "Zbrodnia i kara", zawsze próba dramatycznego uchwycenia postaci i postawy człowieka współczesnego, elementów jego decyzji, niepokoju, konieczności, jakie nim żądzą; namiętności, dzięki którym próbuje się on wyrwać z zakreślonego koła, z tego co się już stało i co się dopiero stanie bez jego udziału. W "Niepogrzebanych" Hübner bardzo ostrożnie i świadomie wydobywał ten moment, zwykle jedyny w życiu moment, kiedy człowiek żąda odpowiedzialności i przyjmuje ją. Kiedy przyjmuje ją człowiek współczesny, doświadczony nie tylko niewiarą i sceptycyzmem, klęską idei i marzeń, nadziei i wyobraźni, lecz także kaźnią fizyczną - niewinny, torturowany i bezbronny wewnętrznie. Bardzo domowym, oswojonym ptakiem wydaje się ten irlandzki "kogucik" wobec problemów, które dotychczas zajmowały Hübnera. Tylko dotychczas?
W sztuce O'Casey'ego pozostał cień tych spraw. Prześladowanie dziewczyny za "koguta", za jej inność, jej temperament, urodę, niezależność (w to wszystko z dużym wdziękiem kazała wierzyć Eugenia Herman, ale tylko wierzyć - przekonałaby o tym, gdyby zagrała Loreleen ostrzej, drapieżniej, drastyczniej). A więc cień inkwizycji, i to nie urzędowej, legalnej, ale tej, jaka drzemie w każdym człowieku, jaka wyzwala się w tłumie, gdy znajdzie się przed nim ktoś inny. Ale w tekście to zagadnienie znajduje się w szczątkach zaledwie, rozprowadzone pośród scen obyczajowych, rodzajowych, satyrycznych (przeciwko posiadaczom! - na szczęście nie ma ich u nas), pozbawione wszelkiego skoncentrowania, siły, atmosfery. Przedstawienie nie poprawiło, nie podczerniło sytuacji. Tyle rozmaitych możliwości nastręczał tekst, że aktorzy wybierali je dla siebie swobodnie, jak gdyby poza reżyserem, często nie wiedząc właściwie co trzeba wybierać. Brakowało mi w tym przedstawieniu napięcia.
Dwa razy w tej sztuce, jak się zdaje, trzeba mocno docisnąć pedał. Sceny obyczajowe zagęścić, charakterystycznie, wyraziście, ale w dużym skrócie, w tempie. I atmosferę grozy wywołać, gdy już nie żart ale istotnie kogut opęta kobiey. Będzie to wtedy drwiąca, ironiczna "Klątwa". Zresztą żadne wielkie dzieło.
Nie ma co ukrywać: kobiety są w tym przedstawieniu zbyt zimne. I Eugenia Herman, która wedle słów naocznych świadków winna szatana nosić za skórą. I Maria Ciesielska (Marion), która jest tylko zgrabna, lekka, frywolna. Wreszcie Ryszarda Hanin (Lorna), aktorka o dużej sile wewnętrznej, która potrafiłaby wywołać wokół siebie i narzucić wszelką atmosferę - a tutaj gorącą, duszną od żądzy, namiętności - porusza się na scenie bardzo statecznie, ostrożnie, jakby i ona nie chciała rozbić kruchego szkła, które oddzieliło, ale oddzieliło ostatecznie, widownię od tej sztuki.
Pozostałą obsadę głównych ról - męską - stanowią: Stanisław Jaśkiewicz, Leon Pietraszkiewicz, Stanisław Żeleński i Gustaw Buszyński (wymieniam według kolejności programu). Oni mają być prześladowcami, obłudnymi, ponurymi obrońcami zagrożonej czystości obyczajów. Ale są to aktorzy zbyt wytrawni, aby w tego typu sztuce przepuścili jakąkolwiek okazję komicznego czy dwuznacznego rozegrania sceny, chociażby to kłócić się miało ze sprawą najważniejszą, której służyć mają. O tym powinien był pamiętać Zygmunt Hübner, przystępując do prób. Że opanować doświadczonego aktora trudniej niż debiutanta. I dlatego, aby przeprowadzić własną koncepcję przedstawienia, już w sztuce musi być ona czystsza, wyrazistsza - i reżyser nigdy nie zdoła wyczarować jej spod ziemi, z samego temperamentu wykonawców, z ich autentyczności. To nie tu.
Na koniec więc zdziwię się, skąd przyszła potrzeba grania właśnie tej sztuki. Wieloznacznej, to prawda, ale w każdym swoim znaczeniu jakoś mało ciekawej. Sam zaś O'Casey ma w swym dorobku lepsze rzeczy, chociażby "Juno and the Paycock" (wymieniam tylko utwory, najlepsze zresztą, które weszły do repertuaru Workshop Theatre) czy "Red Roses for me"; ta ostatnia sztuka zresztą wyraźnie agitacyjna, polityczna, ale przez to właśnie, jako zjawisko, ciekawsza od mdłego "Koguta". Od "Koguta" przyprawionego na mdło. Bo jeśli tylko oglądając przedstawienie pomyślimy o legendach i przysłowiach, otaczających poczciwe domowe pieczyste - smak jego zaostrzy się i wiele niedopowiedzianych rzeczy potrafimy sami domyślić się, czy wymyślić.