Artykuły

Five o'clock bez Gombrowicza

Pozostaje tylko narastające poczucie zażenowania, wynikające z obcowania z rodzajowym aktorstwem, estetycznym niedbalstwem, panującą na scenie prowizorką i zdumiewającą nijakością bijącą od całej inscenizacji - o "Ślubie" w reż. Waldemara Modestowicza w Teatrze Polskim w Szczecinie pisze Dominika Lutobarska z Nowej Siły Krytycznej.

O "Ślubie" Gombrowicza mówi się, że trudny, że stanowi wyzwanie zarówno dla reżysera, aktorów jak i widzów spektaklu, że aby "Ślub" zrobić, trzeba mieć pomysł. A kiedy o pomysł oryginalny i nietrywialny trudno - wówczas najłatwiej zasłonić się frazą w stylu "pragnę dochować wierności tekstowi Gombrowicza", "nie chcę nic popsuć w tak wybitnym tekście". I za takimi właśnie sformułowaniami chowa się reżyser szczecińskiej inscenizacji, który w swoim spektaklu nie zaryzykował żadnej, choćby najbardziej oczywistej interpretacji dramatu. Czy nie wykorzystując potencjału zapisanego w dramacie Gombrowicza dochowuje się wierności tekstowi? Czy rezygnacja ze wszystkich możliwości interpretacji, które otwierają się przed czytelnikiem i zredukowanie ich do prostego opisu, zwykłego bryku ze "Ślubu" nie jest "zepsuciem tekstu"? To uproszczenie, które ośmiesza teatr i podważa sensowność przenoszenia na scenę wielkich tekstów.

Brak oryginalnych pomysłów reżyserskich i brak precyzji wykonania tych, które zostały wykorzystane uderza od pierwszych scen spektaklu. Czerwone światło, szepty postaci dobiegające z boków sceny to znaki, które wskazują, że mamy do czynienia ze snem Henryka (Sławomir Kołakowski). Henryk i Władzio w zgrzebnych strojach wojaków z początku ubiegłego wieku, niczym pilni uczniowie w spektaklu szkolnego kółka teatralnego recytują poprawnie tekst i ze stojących na scenie sprzętów ściągają białe prześcieradła, rzucając je niedbale w kulisy. W ten, jakże oryginalny, sposób stwarzają na naszych oczach sceniczną rzeczywistość. Mańka, którą Henryk w pierwszym akcie niepostrzeżenie dostrzega (stwarza), siedzi w szafie. Kilka minut wcześniej nieporadnie wgramoliła się do niej z kulisy, czego trudno było nie zauważyć - widza może zaskoczyć jedynie zdziwienie Henryka, gdy odkrywa Mańkę.

Kiedy po pierwszym akcie ekipa techniczna zmienia scenografię, Henryk i Władzio nie przestają grać - wykonują tylko trochę bardziej złożony układ choreograficzny niż wcześniej, najwyraźniej mając za zadanie odwrócić uwagę widza od tego, co się dzieje w głębi sceny. Antrakt następuje w miejscu nie uzasadnionym ani zmianą scenografii, ani strukturą dramatu - w połowie drugiego aktu, w trakcie five o'clocku, Kanclerz wychylając się zza opadającej kurtyny w imieniu Najjaśniejszego Króla (sic!) zaprasza widzów na przerwę.

Bryk Modestowicza momentami trąci melodramatyzmem rodem z telenoweli: nijaka Mańka, pozbawiona zupełnie podmiotowości i choćby jednej wyraźnej cechy określającej charakter postaci w momencie, gdy w ostatnim akcie Henryk wyznaje, że nie ma już ochoty na ślub, rzuca się na niego z dramatycznym okrzykiem "dlaczego?"; histeryzująca, pozbawiona dystansu Matka/Królowa z aktu trzeciego. Aktorzy zamiast demaskować Formę - także tę teatralną - pozostają jej ślepo oddani i grają jakby bez świadomości jej istnienia, a przecież grają dramat Gombrowicza! Nie ma tu wychodzenia z roli, bezpośredniego zwracania się do widzów, a Henryk, który siada na skraju sceny, albo Pijak wchodzący między publiczność, to puste zabiegi, które zamiast burzyć wzmacniają tylko oddzielającą aktorów od widzów "czwartą ścianę". Wyjątkiem jest grający Ignacego (Ojca i Króla) Jacek Polaczek, który jako jedyny swoją grą podkreśla wszechobecność Formy, ograniczenie przez role społeczne i konwencje.

Gombrowicz nie oglądał scenicznych realizacji swoich dramatów (w ogóle niewiele chodził do teatru), a słysząc o coraz to bardziej nowatorskich inscenizacjach swoich tekstów, był szczęśliwy, że nie musiał ich oglądać. W "Ślubie" w Teatrze Polskim nie było ani nowatorstwa, ani eksperymentu, których tak obawiał się pisarz. Ale w okrojonym, monofonicznie zagranym i powierzchownie potraktowanym przez reżysera tekście paradoksalnie nie zostało zbyt wiele z dramatu Gombrowicza - trzeba się mocno wsłuchać, oderwać od tego, co widać na scenie, żeby tekst nabrał mocy, którą ma przy każdym czytaniu.

Tylko po co w takim razie tracić trzy godziny na oglądanie spektaklu w teatrze, skoro wystarczy sięgnąć po tom dramatów Gombrowicza? Przeczytanie trzystronowego skrótu przebiegu akcji napisanego przez autora "dla ułatwienia czytania" tekstu, da nam dokładnie tyle, ile daje spektakl Modestowicza: rzetelne przytoczenie fabuły pozbawione (z rozmysłem) jakiejkolwiek próby interpretacji, czy odautorskiego komentarza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji