Artykuły

"Pierwszy dzień wolności" Leona Kruczkowskiego

"Pierwszy dzień wolności" gra już nie tylko wie­le teatrów w Polsce, gra­ją też lub niebawem grać będą w Niemczech, w Czechosłowacji i w ZSRR (w Kijowie). A przecież prapremiera sztuki Kruczkowskiego odbyła się w Warszawie ledwie parę tygodni temu. O czymże to świadczy? Że napisano sztukę, która w sposób artystycznie znakomity postawiła problem bliski dzisiejszej publiczności naszej części Europy.

Bliski nam, którzyśmy przeżywali odzyskanie wolności po 5 latach okupa­cji w kraju, w niewoli jenieckiej w oflagach i stalagach, czy - naj­gorszej, nieludzkiej, wręcz piekielnej - w obozach koncentracyjnych. Bliski Czechom, podobnie jak i my przeżywającym swój "pierwszy dzień". Bliski narodom radzieckim, których wojska w całej swej masie miały chwałę ostatecznego zwycięstwa, do którego jednak musiały maszerować poprzez nie­mieckie wsie i te właśnie miasteczka, jak w sztuce Kruczkowskiego. Ale najbliższy chyba Niemcom. Oni muszą go pamiętać znacznie wyraź­niej, bo też i znacznie głębiej musieli go przeżyć. Myśmy zaczynali wtedy nowe życie w wolności, oni mieli zacząć płacić rachunek za jej nadużywa­nie. A takie bolesne rzeczy dłużej tkwią w pamięci od rzeczy rados­nych.

W "Pierwszym dnia wolności" są dwa środowiska. Oba żyją we własnych światach. Grupa bardzo zresztą zróżniczkowanych psycholo­gicznie, ale połączonych wspólnym losem i jednako­wą sytuacją życiową pol­skich oficerów, wracających z obozu jenieckiego do kra­ju, i mała grupka Niem­ców - rodzina lekarza, pozostała w ewakuowanym miasteczku, na którą się natykają ex-jeńcy. Obraz psy chologiczny obu środowisk jest oczywiście, zupełnie inny. Przed oficerami otwierają się perspektywy nowego życia - jakiego? To właśnie problem, na który każdy inną chciałby znaleźć odpowiedź - a przed Niem­cami wyrasta obawa przed rachunkiem, który trzeba zacząć płacić.

KONFLIKT powstaje w chwili, gdy Jan zapra­sza rodzinę lekarza do kwatery oficerów. Ma to być - tak mu się przynajmniej zdaje - jakby egzamin z ludzkiej godności. Bo Niemcy uprzedniej nocy przeży­li najście na ich dom cu­dzoziemskich robotników - którzy zgwałcili najstarszą córkę doktora - Ingę. W jednym z pokojów kwatery córki lekarza, pod opieką oficerów będą bezpieczne. Doktor uważa za swój obo­wiązek pozostać w swoim mieszkaniu na którym wisi tabliczka, ze przyjmuje chorych.

Zaskoczeni zaproszeniem Jana jego koledzy reagują różnie. Protestują, stawiają opór, manifestacyjnie izolu­ją się, cześć nawet opuszcza kwaterę. A przecież pomysł zaproszenia odpowiada ich własnej podświadomości - widać to zwłaszcza w cza­sie rozmowy z doktorem - którą chcą w sobie zwal­czyć, zapewne w imię nie­zapłaconych jeszcze krzywd. Te reakcje zmieniają się pod wpływem różnych sy­tuacji; główny oponent za­proszenia dziewcząt do kwatery, bo to "świństwo", bez­trosko np. przesypia się z młodszą doktorówną, Luzzi, by potem pożegnać ją bez odrobiny wzruszenia, zdecydowanie bezceremonialnie.

DO tragicznego finału dramatu - zastrzelenia właśnie przez Jana Ingi na wieży kościoła, gdy z pistoletu maszynowego praży po uli­cach miasteczka - docho­dzi poprzez długie przedzieranie się obojga i próby zwalczania wzajemnej wrogości. Kiedy Jan stara się być delikatnym, Ingę rani to jeszcze bardziej, bo ustawicznie przypomina o jej własnym nieszczęściu.

Odparto atak na miaste­czko jakiegoś rozbitego, ale wciąż jeszcze silnego oddziału SS. Wtedy właśnie Inga w jakimś samobójczym chyba szale, biegnie na wieżę i pruje seriami z auto­matu. Egzekucyjny strzał Jana rozcina konflikt. A kończy go rzucenie o zie­mię karabinu, z którego przed chwilą zabił. Czy gest ten znaczy, iż Jan odcina się na przyszłość od podobnych sytuacji?

PRZEDSTAWIENIE w naszym teatrze reżysero­wano zespołowo, pod kie­runkiem tylko Zygmunta Hübnera. Szereg pomysłów i sytuacji rodziło się we wspólnych dyskusjach. Jak wspomniano w programie, brał w nich również udział Andrzej Wajda, który pra­cuje nad scenariuszem fil­mowym, opartym na sztuce Leona Kruczkowskiego. Za­pewne też wpływowi tego twórcy filmowego przypi­sać należy pewne przeryso­wania, które sytuacje, po­traktowane skrajnie reali­stycznie, spychają wręcz ku naturalizmowi. Można i tak. Choć sztuka trwa 3 go­dziny, nie nuży dłużyznami, mimo iż wiele w niej filo­zofowania, nawet nie zawsze dość przekonywająco poda­wanego przez aktorów. Nie zgubiono jednak wartkości akcji, nie rozwleczono zbytnio całości.

ZDECYDOWANIE lepiej podobały się postacie drugo­planowe. ZBIGNIEW CYBULSKI jakoś mnie nie przeko­nywał. Złożone uczucia Jana bardziej mnie "brały", gdy czytałem sztukę niż w chwi­lach, gdy patrzyłem na grę tego sympatycznego aktora, na pewno najmocniej ulegającego naturalistycznym sugestiom An­drzeja Wajdy. Czasem też Cybulski mówil tak cicho i nie­wyraźnie, że gubiłem tekst.

Inga MIROSŁAWY DUBRAWSKIEJ może była znów za ma­ło skomplikowana. Dlatego jej finałowy wyskok nie robił ta­kiego wrażenia, jakby zrobić powinien, gdybyśmy wyraźniej widzieli we wzajemnym stosunku jej i Jana rodzenie się i rwanie sympatii, a może i mi­łości. Bo same słowa nie wy­starczają.

Bardzo wyraźną, zdecydowa­ną sylwetkę Luzzi narysowała TERESA KACZYŃSKA. Przed­stawicielka najmłodszego po­kolenia Niemek boi się tylko pustki. Jest odważna i aż nad­to samodzielna. W chwili, gdy siada przy stole przed Micha­łem, spojrzeniem i całą posta­wą manifestuje radość, którą po nocy spędzonej z nim ob­nosić będzie przed Ingą, w jego płaszczu na ramionach, w ciągłych o nim myślach. Mi­chałem był EDMUND FETTING. Najbardziej mi się po­dobał w chwili pożegnania, gdy podkreślił brakiem choć­by odrobiny ciepła swój bez­ceremonialny stosunek do tej marginesowej przygody. Ale i w scenach rezonowania był przekonywający.

BOGUMIŁ KOBIELA z prawdziwym majsterstwem aktor­skim stworzył postać Hieroni­ma. Był i przekorny, i pew­ny siebie, i dowcipny, i pełen nonszalancji, poczucia koleżeń­stwa, oportunizmu wreszcie. A wszystko to wychodziło mu jakoś jedno z drugiego, wszy­stko było doskonale się uzupełniające i rozumiałe.

Cwaniakowaty Paweł znalazł też wybornego interpretatora w osobie ZDZISŁAWA MAKLAKIEWICZA, a WŁADYSŁAW KOWALSKI w roli Karola do­wiódł, że każdą z granych przez siebie dotąd postaci po­trafi inaczej potraktować, nadając im różne wartości.

Bardzo różnił się od swych kolegów Anzelm (JÓZEF CZERNIAWSKI). Reaguje on na od­zyskanie wolności w paradok­salnie filozoficzny sposób - że jedyną formą wolności mo­że być... niewola. Zmaltreto­wany przed wojną nauczyciel gimnazjalny, ciężko walczący o byt, przygnieciony troskami o żonę i 7 dzieci, w warun­kach obozowych wrócił do swojej umiłowanej filozofii, a to go zaprowadziło aż do tak spornych i przekornych stwierdzeń. I w nim tkwi jednak oficer, w tym dobrym tego wyrazu pojęciu, o poczuciu solidarności i koleżeństwa, które umie nieznacznym poderwaniem się na baczność zamanifestować w chwili, gdy do kwatery docho­dzi wieść o śmierci Pawła. Takim go nam przynajmniej pokazał właśnie Józef Czerniawski.

Jeszcze Doktor - ANTONI FUZAKOWSKI. Wierzyliśmy, że się boi, wierzyliśmy, że jest sprawnym lekarzem, mającym dobrze wyrobione poczucie obowiązku, bo te cechy można przekazać słuchaczowi nawet suchym tonem rzeczowych zdań. Ale ciepła miłości do córek nie umiał nam zademonstrować.

Stary ogrodnik Grimm (LEON ZAŁUGA) to rola nie­wiele ponad epizodyczną, nie­wiele też ponad poprawność można w niej pokazać. Załuga był poprawny.

A teraz o scenografii. Zgodnie z realistycznymi za­łożeniami reżyserskimi, pokój w którym kwaterują oficerowie umeblowany jest małomiasteczkowym kom­pletem salonowym. Taki sam mieszczański wygląd mają ściany, drzwi i okna. Czemu jednak Janusz Adam Krassowski zza domu każe wyrastać jakiejś kompozy­cji metaloplastycznej, ma­jącej symbolizować beslistne drzewo? Czy chciał w ten sposób tchnąć jakby nutkę poezji w trywialną płaskość mieszkania? Po co też ta pękająca od kuli szklanka na stole wtedy, gdy nie zbiła się, bo jej nie ma, szyba w oknie, przez które musi wpaść pocisk? Oba te zarzuty, to jednak drobiazgi, Mundury jeńców zróżni­cowano bardzo pomysłowo, acz historycznie wiernie. I tu jednak drobny zarzut. Na kurtkach mundurowych oficerowie nie mają nara­mienników i gwiazdek, a wiemy przecie, jak czuli byli na to zawsze, nawet a może zwłaszcza w oflagach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji