Wszyscy coś ukrywamy...
"Gay love story" w reż. Anny Ilczuk w Grupie Artystycznej Ad Spectatores we Wrocławiu. Pisze Leszek Pułka w Dzienniku - dodatku Kultura.
Spektakl Anny llczuk we wrocławskim Ad Spectatores jest źródłem teatralnej radości. Niespełna dwugodzinna "Gay love story" zdumiewa i zachwyca, wzbudzając burzę oklasków.
Nawet jeśli uznamy, że montaż rosyjskich gejowskich czatów jest zbyt płaskim dramatem, aby doznać katharsis, to rodzaj wywoływanej przez bohaterów zadumy jest pierwszorzędny. Jeśli z powodu ułomności inscenizacyjnych - rzecz oglądamy na ubogim strychu offowego teatru - nie doznamy designerskiej ekstazy, to warsztatowa biegłość aktorów i gęstość dialogów zachwycą każdego. I nawet jeśli potraktujemy serio deklarację Ilczuk słyszaną z offu o verbatimowej konstrukcji przedstawienia, w którym nad fikcją dominuje dokument, to patrzymy szeroko otwartymi oczami na błyskotliwe, bo magiczne dramatyzowanie realu.
Podstawowym atutem dzieła Wartanowa/Kałużanowa/Ilczuk jest taka równoległość życia i poetyckiej jego metafory, jaką w prozie uzyskał realizm magiczny. Powaga i groteska, prawda i zmyślenie wyłaniają się równocześnie z pozornie luzackiej opowieści pięciu gejów. Niczym w mocno splecionej z rzeczywistością baśni o braciach mądrych i głupich jedni z nich są prymitywami, drudzy nadwrażliwcami, jeszcze inni konformistami. Lecz wszyscy, różnie maskując potrzebę czułości, śnią o spełnionej miłości, o życiu, które, nawet gdy człowieka nie oszczędza, to go powinno uprawdopodobnić. Być kimś to znaczy zostać opowiedzianym.
Więc gadają. Bywają nieporadni w języku. Życie zmuszało ich do kluczenia, kłamania, ukrywania się. Oprócz nierozstającego się z książką Żeni rzadko używają języków zachwytu. Mówią wulgarnym, prymitywnym żargonem sex-czatów, koszarowych żartów, upstrzonych grafami homofobii podwórek. Niekiedy eksplodują, krzycząc. Pozornie nie dzieje się wiele. Na krzesłach i fotelach siedzi pięciu mężczyzn. Ich mikroświat moglibyśmy zmieścić w podręcznej torbie. Igła i nitka, świeżo uprane koszule Zwyrodnialca (Michał Wielewicki). Książka, szklanka, piwo Żeni (Rafał Kwietniewski). Kosmetyczka i biały szlafrok Vadima (Marcin Chabowski). Skórzana kurtka rockmana Nancy Regan (Jędrzej Taranek). Telefon komórkowy Sierioży (Bartłomiej Pirlet).
Sens ich świata w trwaniu przy swoim, niezbyt często - przy sobie. W namawianiu się. W opowiadaniu siebie, kiedy praca, szkoła, dom dzielą. Ale jest i świat drugi.
My. Opinia publiczna Głos ludu. Poprawność polityczna mediów. Każda z jego postaci szczerzy kły. Uwalnia agresję. Przeinacza. Poucza. W spektaklu llczuk kapitalnie rozgrywa tę partię Michał Opaliński - ni to świadek internetowego reality sex-show, ni zawodowy mentor z programów typu "Warto rozmawiać". Spectatorsi zagrali wybornie. Scena, w której jak na komendę Żenią i Serioża odsłaniają na niby-ekranach naszych oczu swoje fotografie, mogłaby zdarzyć się tylko w kinie Felliniego. Równoczesne rozkwitanie - bo jak to nazwać - rozczarowania Sierioży i zachwytu jego kochanka Żeni było doznaniem niezwykłym. Może z powodu niemal zerowego dystansu między aktorami a widzami, a może z powodu fantastycznej synchronizacji emocjonalnej. "Gay love story" to ważna i udana rozmowa o współczesnej miłości i hipokryzji. Każdej miłości i hipokryzji.