Artykuły

Jago - przedostatnia opera Verdiego

"Otello" w reż. Michała Znanieckiego w Operze Wrocławskiej. Pisze Lesław Czapliński w Opcjach.

Taki zresztą tytuł nosić miała ta opera, ostatecznie, zgodnie z brzmieniem Szekspirowskiego pierwowzoru, nazwana "Otellem". Ale to właśnie Jago pozostaje bezsprzecznie jej pierwszoplanowym bohaterem, głównym rozgrywającym (jest tym, który trzyma nici intrygi) i sprawcą tragedii. Za sprawą osobowości młodego włoskiego barytona Vittoria Vitellego ten bohater zdominował również wrocławską inscenizację. Dysponując znakomicie ustawionym głosem o dramatycznym brzmieniu oraz niebanalnymi warunkami scenicznymi, Vitelli stworzy) demoniczną, ale bynajmniej nie jednowymiarową postać, kierującą się również czysto ludzkimi pobudkami, zrodzonymi przez urażoną dumę. I to nie hamletyzujący Otello zadaje mu śmiertelny cios mieczem - przygniata go spadająca statua Madonny (przed którą dopiero co modliła się Desdemona, ofiara jego intryg), wymierzając sprawiedliwość niczym posąg Komandora-mściciela w "Don Juanie".

Ze względu na przypisywane mu nowatorstwo libretto Arriga Boito uchodzi za przełomowe dla włoskiej opery i wyznaczające początek jej nowoczesnego bytu (dodane przezeń bluźniercze Credo Jagona, wyznającego wiarę w Boga okrutnego niczym on sam, było być może refleksem Mickiewiczowskiej Improwizacji, przetłumaczonej przez włoskiego poetę i kompozytora), ale sam finał utrzymany jest w jej dość archaicznej konwencji: śmiertelnie przyduszona Desdemona na chwilę ożywa i ma jeszcze silę śpiewać (być może był to wymóg Verdiego, z którego G i Idą w Rigoletcie było podobnie), a i Otello, przebijający się zaraz potem sztyletem, zdolny jest wykonać długi pożegnalny monolog (niczym Edgar w "Łucji z Lammermooru", zanudzający natychmiast po straszliwej katastrofie swymi lamentami). Co prawda, podobnie jest u Szekspira. Na szczęście, dzięki Lanowi Storeyowi (pamiętnemu Tristanowi z ubiegłorocznej inauguracji sezonu w La Scali), odtwórcy tej roli, śpiewającemu mezza voce, nie było to tak rażące i nie odnosiło się wrażenia, że trwa w nieskończoność.

Litewska Desdemona Nomedy Kazlaus zrazu nie mogła pozbyć się denerwującego vibrata, wskutek czego jeszcze liryczny, niezmącony obsesjami Otella duet miłosny stracił na pięknie kantyleny, zwłaszcza że i partner początkowo nie w pełni panował nad wyrazowymi aspektami frazowania. Wraz z upływem czasu usterki te zostały opanowane i Pieśń o wierzbie oraz "Ave Maria" przeszły już bez jakichkolwiek problemów natury technicznej, pozwalając skupić się wyłącznie na przejmującej interpretacji.

A inscenizacja? Właściwie nic nie uzasadniało decyzji o umiejscowieniu spektaklu na Wyspie Piaskowej - dojmujący chłód dawał się we znaki zarówno muzykom, jak i publiczności, utrudniając skupienie. Przy takim usytuowaniu sceny i widowni główna atrakcja, jaką miało być sąsiedztwo Odry, której nie widać było ani skrawka, została unicestwiona. Zwłaszcza że tło stanowiły nieatrakcyjne rudery, z których brzydotą konkurować mógł jedynie dyspozytyw do gry scenicznej w formie pancernego hełmu, którego fakturę tworzyły wtopione weń różne zużyte przedmioty. A zaledwie o kilkadziesiąt metrów dalej rozciągała się piękna naturalna sceneria podświetlonego nabrzeża Odry z gmachami uniwersytetu i Ossolineum. Może jedynie w finale trzeciego aktu przekształcenie miejsca akcji w coś na kształt weneckiej galery dało odpowiedni klimat. Poza tym za dużo było inscenizacyjnego brudu. Pojedynkowi Kasja i Rodryga, łamiących wydany przez Otella zakaz dobywania broni, towarzyszyła niezliczona liczba potykających się szermierzy, tak że tytułowy bohater powinien chyba zdegradować wszystkich oficerów ze swojej drużyny - tyle że wtedy intryga Jagona wzięłaby w łeb, ponieważ nawet owładniętemu zazdrością mężowi trudno byłoby podejrzewać Desdemonę o romans ze wszystkimi swymi podkomendnymi. Interesująco wypadła zaś rozbudowana scena baletowa, również w grze orkiestry, eksponującej z lekka orientalne motywy - choć skądinąd wydaje się ona obcym wtrętem, zbędną wstawką w zwartej dramaturgii dzieła i jego oryginalnej tkance muzycznej (dodana została na potrzeby paryskiego wystawienia dzieła, gdzie wymóg ten traktowano jako niezbywalny).

Piękne w swym wyrafinowaniu były kostiumy - ozdobione oryginalnymi wcięciami, zakładkami i aplikacjami z czarnych koralików. Ale cóż z tego, skoro ginęły przy tak wielkiej skali widowiska i odległości pomiędzy sceną i widownią. Można je było w pełni docenić dopiero podczas zamkniętego spotkania z artystami po przedstawieniu...

W charakterze puenty przywołam pewną starą anegdotę: Mendelssohn używał ponoć do komponowania wyjątkowo rozstrojonego fortepianu. Na pytanie, dlaczego nie sprawi sobie lepszego, odpowiadał, że skoro tworzona na nim muzyka brzmi dobrze, to ma rękojmię wspaniałości efektu, jaki mógłby uzyskać przy doskonalszym instrumencie. Przenosząc rzecz na wrocławski grunt: jeśli z uwagą i przyjemnością słuchało się m.in. świetnie wykonanego IV aktu przy dotkliwym zimnie, to można sobie wyobrazić, jakiej dopiero satysfakcji doznałoby się w bardziej sprzyjających warunkach meteorologicznych.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji