Artykuły

Nie dotykać, bo posypie się próchno

"Przebudzenie wiosny" w reż. Heleny Kaut-Howson w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Pisze Janusz Majcherek w Gazecie Wyborczej - Stołecznej.

"Przebudzenie wiosny" Franka Wedekinda - sensacja repertuarowa sprzed wieku - nie nadaje się, niestety, do oglądania. Przynajmniej w takim kształcie, jaki w Teatrze Powszechnym nadała temu dramatowi Helena Kaut-Howson.

Stanisław Jerzy Lec powiada, że niektóre owoce sztuki należy spożywać nieobrane - wraz z ich legendą. Legendarne dzieło monachijskiego skandalisty w swoim czasie wywołało oburzenie i sprzeciw, z zakazem cenzury włącznie. Realizacja Maksa Reinhardta z 1906 roku potwierdziła wagę utworu, który nie tylko łamał seksualne tabu panujące w kulturze wilhelmińskich Niemiec, lecz także rewolucjonizował poetykę gatunku, wyraźnie zapowiadając ekspresjonizm; podziwiał go i cenił młody Brecht. Jednak, rzeczywiście, mało co starzeje się tak szybko jak prowokacje, skandale i estetyczne rewolucje. Z punktu widzenia sceny "Przebudzenie wiosny" źle zniosło upływ czasu i jest dziś szacownym zabytkiem, którego lepiej nie dotykać z obawy, że posypie się próchno. Równie dobrze można by szukać intelektualnych i artystycznych podniet w pismach takich demonów tamtej epoki jak autor "Płci i charakteru", Otto Weininger czy, nie przymierzając, Stanisław Przybyszewski, skądinąd z Wedekindem zakolegowany.

No, bo cóż za rewelacje przynosi ta sztuka? Że w wieku pokwitania człowiek konfrontuje się z własną seksualnością? Niewątpliwie. I w epoce mieszczańskiego zapięcia na wszystkie guziki (ledwie wtedy rozpinane przez doktora Freuda) z tej konfrontacji mogły rodzić się autentyczne problemy, a nawet "tragedie dziecięce" (Weininger był tylko trochę starszy od jednego z bohaterów Wedekinda, gdy załamał się psychicznie na tle nierozwiązanych problemów seksualnych i popełnił samobójstwo). Ale obecnie cała kultura - przynajmniej ta popularna i masowa - zdaje się obliczona wyłącznie na zaspokajanie potrzeb nastolatków i kręci się niemal bez reszty wokół seksu. Czy w Teatrze Powszechnym liczą na to, że dawno wyzwolona i zrewoltowana obyczajowo młodzież rozpozna się w przedstawieniu, które nie dość, że podejmuje anachroniczną problematykę, to jeszcze czyni to w przestarzałym języku scenicznym, pozbawionym choćby ironicznego dystansu czy pastiszowego uroku staroświecczyzny? Czy nie przyszło nikomu do głowy, że stare konie, które w przyjętej przez reżyserkę konwencji z całą powagą udają czternastolatków w krótkich portkach, budzą jedynie uśmiech politowania (choć byliby zapewne świetni w szkolnych scenach z "Ferdydurke")? Czy nikogo nie razi, że reżyserka redukuje formalne odkrycia Wedekinda (też już zresztą przebrzmiałe) do jakiegoś sklerotycznego i karykaturalnego quasi-realizmu, gęsto okraszonego liryzmem, patosem i egzaltacją, a gdzieniegdzie obscenicznością i kiczem (scena samogwałtu na klozecie stawia gust reżyserki pod dużym znakiem zapytania; po frenetycznym finale na cmentarzu, godnym tandetnego horroru, jakość jej gustu staje się jednoznaczna).

Rzec by można, parafrazując komentarz Gombrowicza do "Trans-Atlantyku", że ta teatralna landara pod leciwą konwencją nie przemyca żadnej kontrabandy; ani w postaci prowokacyjnej problematyki, ani w postaci przewrotnie odkrywczej formy. Toczy się monotonnie przez trzy godziny, skrzypiąc przeraźliwie ze starości.

Zawiódł mnie nawet Paweł Dobrzycki, scenograf, którego zwykle cenię. Scenę, wysypaną czymś w rodzaju trocin otaczają z trzech stron wyłożone ciemnymi, ponurymi kafelkami ściany - jak w publicznej toalecie. W ścianie centralnej widnieją podświetlone witryny, eksponujące już to manekina w mundurku szkolnym z epoki, już to sarenkę jak żywą, już to okazałą roślinność doniczkową (w jednej z witryn zadumany młodzieniec puszcza bańki mydlane). Nad sceną wiszą cztery metalowe lampy, z rodzaju tych, jakie oświetlają stoły operacyjne. Scenografia, owszem, wyznacza pewien dukt skojarzeń, może aż nadto. Ten, który sam wybrałem zawiódł mnie dość daleko, bo aż do prosektorium, w którym reżyserka dokonuje autopsji na uprzednio ekshumowanym tekście.

Helena Kaut-Howson od wielu lat pracuje w Wielkiej Brytanii i, jak słyszę, odnosi sukcesy. Była nawet przez trzy lata dyrektorką teatru w walijskim hrabstwie Clwyd i chwalili ją w "Guardianie". Od dawna wiadomo, że tradycja teatralna wyspiarzy zasadniczo różni się od europejskiej, więc chętnie wierzę, że pani Kaut-Howson, dawna studentka Axera i Korzeniewskiego, mogła w Walii wywrzeć piorunujące wrażenie. Ale w drugą stronę to wyraźnie nie działa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji