Zbrodnia Raskolnikowa
"Nie, kochany mój Rodionie Romanyczu, to nie Mikołka! To sprawa fantastyczna, mroczna, w stylu naszego stulecia, kiedy się ludzkie serce zmąciło; kiedy się szermuje frazesem, że krew "odświeża", kiedy się głosi życie ułatwione. Mamy tutaj książkowe rojenia, mamy tutaj serce rozjątrzone teorią..."(Dostojewski: "Zbrodnia i Kara" - Porfiry do Raskolnikowa)
"Zbrodnia i kara" ukazała się znowu na scenach polskich; wystawiono ją prawie równocześnie w trzech teatrach. Nie ma w tym nic dziwnego. Zainteresowanie Dostojewskim, odkąd Europa poznała twórczość wielkiego rosyjskiego pisarza, nie słabnie właściwie ani na chwilę. Jest przy tym w stosunku do Dostojewskiego, w dziejach jego recepcji, coś niezwykłego. Problematyka moralna i filozoficzna, postawiona przez autora "Idioty" w sposób zawrotnie przenikliwy i przerażająco odkrywczy około stu lat temu, nieustannie niepokoi, zapładnia i inspiruje. Da się to powiedzieć zarówno w stosunku do filozofów, myślicieli, wodzów, jak i w stosunku do pisarzy i artystów. Czemuż miałoby to ominąć teatr? W dziedzinie sztuki widowiskowej obserwujemy dziś szczególne nasilenie fali powrotu do Dostojewskiego. Mam tu na myśli przede wszystkim film współczesny. Oglądałem niedawno dwie filmowe wersje "Idioty" (francuską i radziecką), "Białe noce" zrealizowane przez Viscontiego, "Braci Karamazow". Była tu także i "Zbrodnia i kara" we współczesnym francuskim ujęciu Roberta Hosseina. Nie interesuje mnie w tej chwili ocena tych pozycji - chodzi o analizę zjawiska.
Dlaczego recepcję Dostojewiskiego nazwałem niezwykłą? Przede wszystkim dlatego, że pisarza tego prawie nikt nie traktuje jako zamkniętego już w sobie klasyka i prawie nikt nie uznaje potrzeby pietystycznego popularyzowania go jako klasyka. Przeciwnie - niemal za każdym razem istotą sprawy staje się stosunek do jego problematyki, za każdym razem powstaje właściwie z inspiracji fabularno-problemowej jego dzieł nowy utwór artystyczny, lepszy lub gorszy. W tej sytuacji sprawa "wierności" Dostojewskiemu w przeważającej mierze traci znaczenie jako kryterium oceny. I na dobrą sprawę właśnie dzięki temu rzecz jest za każdym razem tak pasjonująca, gdyż w każdym sięgnięciu do Dostojewskiego znajduje wyraz określony współczesny stosunek do postawionych przezeń zagadnień, odbija się żywa, dzisiejsza myśl czy tendencja artysty.
Zastanowić musi jeszcze jedno. Mało kto z czytających Dostojewskiego i przyjmujących go w sposób czynny liczył się z rozwiązaniami samego pisarza. O ile porywały jego analizy i odkrycia psychologiczne, społeczne czy moralne, o tyle nikogo właściwie nie zadowoliły jego własne sugestie myślowe, proponowane przez niego sposoby wyjścia człowieka z matni rzeczywistości zewnętrznej i wewnętrznej. Jest to jedna z zasadniczych przyczyn, dla których świat problemów Dostojewskiego był i jest nieustannie otwarty, nieustannie żywy i niepokojący. Jest to także jedna z przyczyn ciągłego szukania nowych rozwiązań, w którym objawia się stosunek pokoleń do dziedzictwa pisarza. Ale z tej także przyczyny "dostojewszczyzny" nie należy utożsamiać z Dostojewskim. Bowiem owa swoboda, ta dowolność interpretacji, z jaką mamy do czynienia w stosunku do Dostojewskiego, kryje w sobie także niebezpieczeństwa. Nie chodzi o niebezpieczeństwa artystyczne, o robienie - na przykład w wypadku adaptacji - wielkiego zagadnienia z pedantycznie pojętej wierności oryginałowi. Zawsze zresztą wydawało mi się to czymś mało poważnym i mało istotnym, jeśli idzie o wynik artystyczny nowego utworu, jakim winna być właściwie tzw. przeróbka. Ma ona, w moim przekonaniu, tylko wtedy żywy sens artystyczny, kiedy jest właśnie owym nowym utworem, powstałym z inspiracji pierwowzoru. Chodzi o niebezpieczeństwa myślowe i ideowe. Głęboką słuszność ma na przykład Ryszard Przybylski, piszący w programie teatralnym krakowskiej "Zbrodni i kary", że na przekór poprzednim generacjom "odkrywamy dziś w twórczości Dostojewiskiego więcej ironii niż histerii, więcej sceptycyzmu niż szaleństwa, więcej przestrogi niż okrucieństwa". Tak jest, Dostojewskiego nie wolno utożsamiać z "dostojewszczyzną". Na dowolnie interpretowanym Dostojewskim znalazł przecież pożywkę Nietzsche, karmiła się nim w jakiejś mierze ideologia faszystowska. Tak więc odrzucenie zasadniczej wierności rzeczywistemu spojrzeniu Dostojewskiego na postawioną przez niego problematykę, wierności jego ocenie moralnej, bywa niebezpieczne. Dlatego też taka wierność powinna stać się jednak jednym z kryteriów, kredy przyglądamy się nowym utworom powstałym na kanwie jego dzieła.
Najbardziej istotne i interesujące będą wszelako zawsze powody, dla których dzisiejszy twórca sięga do danego dzieła Dostojewskiego i ucieka się do adaptacji. Tak jest zresztą zawsze, ilekroć teatr sięga do epiki. Zajmuje nas wtedy przede wszystkim to, co ma do powiedzenia swoim widzom i co im przy pomocy autora pierwowzoru mówi od siebie. Być może, że reprezentuję w tej sprawie stanowisko skrajne, ale jeśli twórca adaptacji nie ma żadnej innej racji zaprezentowania na scenie powieści, oprócz zamiaru ściśle popularyzatorskiego, to wydaje mi się, że w ogóle nie ma o czym mówić. Teatr nie jest szkółką historii literatury dla maluczkich. Piszę "dla maluczkich", bowiem rezultat "wystawiania powieści" w celach ilustracyjnych bywa zazwyczaj mizerny i nie może być inaczej. Przy tym sam taki zamiar mocno w moim pojęciu uwłacza teatrowi. Lepiej wszelkimi innymi sposobami zachęcić publiczność do przeczytania dzieła, niż silić się na "koszta wystawy". Lepiej i dla teatru i dla ludzi. Brać rzecz na warsztat uchodzi jedynie wtedy, gdy chce się przez nią coś istotnego powiedzieć. Wtedy sprawa staje się bardzo trudna do przeprowadzenia, ale zaczynamy mieć do czynienia z autentyczną twórczością w sztuce dramatycznej (mimo, że będzie to współtwórczość), sztuce tak niestety odartej ostatnio ze znamion twórczości.
Trzy transpozycje "Zbrodni i kary" w naszych teatrach dostarczają pod wszystkimi naszkicowanymi wyżej względami materiału bardzo interesującego. Za każdym razem mamy do czynienia z inną adaptacją (w dwóch wypadkach twórcy przedstawień są jednocześnie autorami adaptacji, możemy więc mówić o dziełach zupełnie jednolitych), za każdym razem o co innego chodzi w przeróbce i całkiem inaczej wygląda jej realizacja. Otrzymujemy zatem trzy różne utwory połączone jednym tytułem i nazwiskiem autora oryginału. Interesujący pozostaje zatem wynik artystyczny i myślowy (jak to się kiedyś mówiło: ideowo-artystyczny rezultat) każdorazowych zabiegów inscenizacyjnych, dokonanych na materiale świetnej powieści.
Młody człowiek, inteligentny i ambitny, zabija staruszkę-lichwiarkę i próbuje zamordowaną ograbić. Oto główne wydarzenie, "gwóźdź fabularny" dzieła Dostojewskiego, dookoła którego obraca się w tej powieści wszystko inne. Istotne są motywy zbrodni Raskolnikowa i to wszystko, co dzieje się z bohaterem po jej dokonaniu. W przedstawieniu Zygmunta Hübnera w Teatrze "Wybrzeże" w Gdańsku, Raskolnikow niemal na początku zbliża się ku widowni i w nerwowym, napiętym monologu wykłada motywy zamierzonego czynu. Chwytamy z niego zarys położenia bohatera, jego warunków życiowych, nędzy, trudności... Ale inscenizator wali nas z miejsca po głowie "napoleońską", "nadczłowieczą" teorią Raskolnikowa. Ma przecież rację, to jest rdzeń motywów zbrodni. Adaptacja Hübnera jest krótka, zwarta, przejrzysta i konsekwentna. Składa się, jakby to określił Jan Kott, z samych napięć. Jest ostra i jednoznaczna, precyzyjna i o wyjątkowo jasno wyznaczonej zawartości intelektualnej. Trudno oprzeć się temu przedstawieniu o szybkim, nerwowym rytmie, o wymowie poruszającej i głęboko współczesnej. Rozgorączkowaną widownię widziałem na "Zbrodni i karze" tylko w Gdańsku. Rozgorączkowaną i spontanicznie aprobującą intencję realizatorów spektaklu. Hübner (przy współpracy literackiej Zofii Szczygielskiej) podszedł do dzieła Dostojewskiego w sposób najbardziej zdecydowany, ryzykowny, niemal zuchwały. A mimo to pozostał (nie biorąc pod uwagę epilogu) najwierniejszy Dostojewskiemu, co spróbuję niżej wykazać.
Potrafił przy tym stopić w całkowitą jedność pracę adaptatora i reżysera, pracę twórcy widowiska.
W dramacie zbudowanym przez Hübnera na kanwie "Zbrodni i kary" (bo tak najlepiej nazwać pracę adaptacyjną twórcy gdańskiego przedstawienia) istnieją naprawdę jedynie Raskolnikow i Porfiry, wszystko inne jest właściwie tylko zaznaczeniem tła. Odrzucono wiele wątków i postaci, nieraz bardzo ważnych. Nie ma na scenie gdańskiej matki Raskolnikowa, ani Duni, nie ma Swidrygajłowa, ani Łużyna, postacią tła jedynie jest nawet Sonia. Jest natomiast wypruty z powieści Raskolnikow, Raskolnikow zaskakująco pełny (zasługa także wybornego wykonawcy), jego zbrodnia wraz z najistotniejszymi motywami i walka z Porfirym. Jest też straszliwe, dramatyczne zmaganie się Raskolnikowa z sobą samym. Jest wreszcie w teatrze gdańskim trzeci wielki człon całości - widownia, którą widowisko Hübnera atakuje z pasją i siłą. Ideą przedstawienia jest pokazanie klęski bohatera i kompromitacja jego teorii o ludziach "niezwykłych", którym wolno przekroczyć przyjęte zasady moralne. Jego treścią jest przemyślany eksperyment Raskolnikowa przeprowadzony na własnej osobowości, mający odpowiedzieć na pytanie, czy jest zdolny przekroczyć normy moralne, oraz walka ze "słabością", która jest w istocie zwyczajną walką z sumieniem. Decydujące stało się starcie i dyskusja z Porfirym, który go przejrzał, osaczył i zadał mu cios najboleśniejszy - ośmieszył teorię. Raskolnikow z Teatru "Wybrzeże" nie może znieść przewagi intelektualnej, jaką ma nad nim Porfiry. A jest to przecież równocześnie przewaga moralna.
Kim jest Raskolnikow z adaptacji gdańskiej? Subiektywnie, od strony własnej świadomości, jest "nadczłowiekiem", któremu się nie powiodło, który chybił, któremu nie udał się pierwszy krok. Potencjalnym faszystą, zmagającym się w koszmarnej męce ze swoją słabością, będącą - obiektywnie biorąc - jego człowieczeństwem. Jest więc tu i tragizm postaci, polegający na fałszywej ocenie istoty własnych zmagań wewnętrznych. Takie ukazanie Raskolnikowa wykracza już jednak poza sprawę jednostkową i psychologiczną. Dramat nabiera wymiarów zdecydowanie szerszych, wkracza w sferę moralności zbiorowej, moralności, która decyduje często o losach społeczeństw. Raskolnikow dla usprawiedliwienia swego czynu powołuje się na moralność władców, na krew, która lała się i leje na świecie "jak wodospad, jak szampan, i za którą wieńczą na Kapitolu i zwą potem dobroczyńcą ludzkości" (słowa bohatera powieści). "Gdyby mi się powiodło - powiada Raskolnikow - włożono by mi wieniec, teraz zaś pchają mnie w żelaza". I dodaje: "Otóż stanowczo nie rozumiem: dlaczego walić w ludzi bombami - to ma być szacowniejsza forma (forma zbrodni)?"
Hübner spojrzał na idee i teorie Raskolnikowa z perspektywy doświadczeń historii najnowszej i odkrył w "Zbrodni i karze" nurt myślowy zaskakujący, oszałamiająco przenikliwy, wyprzedzający dziesięciolecia. Wobec tego wielkiego ostrzeżenia, jakie dał Dostojewski przed tylu laty, stajemy dziś zdumieni. Na nim zbudowano gdańskie przedstawienie.
Wypadnie może zatrzymać się przez chwilę nad szkicową choćby konfrontacją opisanej wizji Raskolnikowa z treścią zawartą na kartach powieści. Naprzód Dostojewski o swoim bohaterze (Brulion, zeszyt 3): "W jego (Raskolnikowa) obrazie wyrażona jest w powieści myśl o niezmierzonej dumie, pysze i pogardzie dla tego społeczeństwa. Oto jego idea - wziąć we władzę społeczeństwo ("aby uczynić mu dobro" - tekst przekreślony). Jego cechą despotyzm. Chciałby panować, ale nie ma żadnych możliwości. Jak najprędzej wziąć władzę i zbogacić się. Idea zabójstwa przyszła więc doń gotowa". Zgadza się co do joty. "Wolność (wolność robienia wszystkiego, także wolność zabijania) i władza. Władza przede wszystkim" - to jeszcze jedno zdanie rozgorączkowanego Raskolnikowa.
Skąd mogą wziąć się nieporozumienia? Po pierwsze chyba z faktu najzupełniej naturalnego i nieuniknionego, że scena wyostrza, to jej prawo. Po wtóre zaś - z pewnego przygotowania epilogu, którego ślady mamy w książce. Epilogu zainscenizować nie sposób, gdyż jest cały z narracji, szkicowej i skrótowej. Nie ma go na scenie ani u Hübnera, ani u Dąbrowskiego. Poza tym epilog odrzuca się zwykle ze względów zasadniczych, gdyż mało kto (poza "Kierunkami" czy "Słowem Powszechnym") chce przyjąć mistyczne rozwiązanie Dostojewskiego w postaci wskrzeszającej Raskolnikowa, przełamującej coś w nim nagle, nadziemskiej, cierpiętniczej miłości Soni.
Z rozwiązania tego wieje beznadziejnością, przenikającą w gruncie rzeczy ostateczne widzenie świata przez Dostojewskiego, beznadziejnością znajdującą ujście w jego swoiście mistycznym, ewangelicznym kulcie prawosławia, czy w idei przyjęcia cierpienia. Ale choć świadomej ekspiacji nie ma u Raskolnikowa w powieści, nie ma jej (do chwili nagłego olśnienia Sonią) nawet w epilogu ("Upatrywał zbrodnię jedynie w tym, że nie wytrzymał i że dobrowolnie zgłosił swą winę"), Dostojewski jest zbyt dobrym pisarzem, by nie zaczął przygotowywać końcowego fragmentu epilogu już wcześniej. I dlatego w analitycznych opisach stanów podświadomych Raskolnikowa są mistrzowskie, lekkie muśnięcia ("Soniu, Soniu, cicha Soniu!"), sygnalizujące, ledwie dostrzegalnie zresztą, to co stanie się z bohaterem już poza powieścią, w ostatnich nieledwie zdaniach zakończenia. Tych muśnięć psychologicznych scena już nie chwyci, a gdyby nawet chwyciła, to trzeba by kształtować wizję całej sprawy Raskolnikowa wychodząc od epilogu. Sądzę, że tego w ogóle nie sposób dokonać, gdyż przeciwieństwo między sferą świadomości (z której wynika działanie i wszystkie wypowiedzi bohatera), a cieniutką, ledwo zaznaczaną pod tym względem, warstwą podświadomości byłoby zbyt widoczne. Jak przy tym pokazać na scenie elementy podświadomości, mające zupełnie nikły wpływ na działanie?
Jedno jest pewne: ocena zbrodni Raskolnikowa i jego teorii, nawet jego charakteru, jest u Dostojewskiego zupełnie jednoznaczna - po wtóre zaś, Raskolnikow w powieści do końca walczy, choć walki tej od dawna już nie wytrzymuje psychicznie i moralnie. Takiego Raskolnikowa pokazali nam Hübner i Edmund Fetting i jest to, jak sądzę, Raskolnikow prawdziwy i bliski widzeniu Dostojewskiego, mimo pewnego świadomego wyostrzenia sprawy, z jakim mieliśmy do czynienia na scenie Teatru "Wybrzeże".
Czy jednak takie spojrzenie na zbrodnię Raskolnikowa wyczerpuje sprawę, czy można zamknąć ją bez reszty w kategoriach surowej oceny teorii, powiedzmy: ideologii bohatera? O ostatecznym zamknięciu problemu nie może być mowy. Zbrodnia Raskolnikowa pojęta jako rodzaj buntu jednostki, buntu społecznego nawet, przeciw niesprawiedliwościom losu i dysproporcjom rzeczywistości, może zjednać mu uprawiedliwienie, nawet sympatię. Zbrodnia ta pojęta jako odruch buntu i wyraz protestu zainteresowała (podobnie jak Roberta Hosseina) Bronisława Dąbrowskiego, jako autora adaptacji i twórcę inscenizacji "Zbrodni i kary" w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Dostojewski zawarł w powieści i takie rozumowanie: czyż nie warto poświęcić życia plugawej, złej, bezwartościowej istoty, staruchy-lichwiarki, wyzyskującej innych, dla wydobycia z nędznej, beznadziejnej i hamującej wszelki rozwój egzystencji, młodego, zdolnego człowieka, który wiele dobrego może w przyszłości zdziałać? Słowem, czy cel może uświęcić taki środek jak zabójstwo? Trudno zaprzeczyć, że jest to pytanie niepokojące i mimo wszelkich ocen moralnych - żywotne.
Oczywiście odpowiedź jest u Dostojewskiego jednoznacznie negatywna, zresztą pisarz pragnie powiedzieć, że sytuacja Raskolnikowa nie była beznadziejna, to on sam pragnął ją widzieć jako beznadziejną. Jest w powieści rozmowa, pomiędzy dwoma przypadkowymi młodymi ludźmi, której przysłuchuje się Raskolnikow, tocząca się w naszkicowanym wyżej duchu. "Przemawiasz teraz jak prawdziwy mówca - mówi jeden z nich - lecz powiedz mi po prostu: czy ty byś sam zabił tę starą, czy nie? - Ma się rozumieć, że nie! - pada odpowiedź - Ja obstaję za słusznością... Nie o mnie tu idzie... - A ja tak uważam: skoro sam się nie decydujesz, to nie ma tu żadnej słuszności!" Rozmowa ta (zachowana zarówno przez Hübnera, jak i przez Dąbrowskiego), streszcza i rozwiązuje ocenę czynu Raskolnikowa, jeśli nawet pominiemy kwestię jego teorii o ludziach stojących ponad prawem, uprawnionych do "usuwania przeszkód". Toteż u Dąbrowskiego ma ona znaczenie szczególne - rozstrzyga problem od strony oceny moralnej. Krakowski Raskolnikow zdecydował się zabić dla owych racji społecznych i w tej decyzji leżał jego błąd i jego wina. Dąbrowskiego szczególnie interesują motywy czynu bohatera, wynikające ze straszliwej rzeczywistości dawnej Rosji. Teorii Raskolnikowa nie traktuje zbyt poważnie; sugeruje, że zrodziły ją warunki, rozpacz, może mała odporność Rodiona. Na przykładzie stosunku do rodziny Marmieładowych widzimy wrażliwość bohatera na nędzę i nieszczęście ludzkie.
Z tych zamierzeń treściowych wynika kształt inscenizacyjny krakowskiego przedstawienia. Dąbrowski przy pomocy bardzo interesującego scenografa widowiska, Andrzeja Cybulskiego, tworzy ponurą, mroczną scenerię, odpowiadającą atmosferze powieści, i przytłacza nią tak bohaterów dzieła, jak i widownię. Stara się być wierny oryginałowi w fakturze zewnętrznej i udaje mu się w wysokim stopniu to osiągnąć. Stara się zmieścić na scenie jak najwięcej postaci pierwowzoru i dać zarys wielu wątków. Zarówno atmosfera wytworzona na scenie, jak i sylwetki kilku postaci powieści należą do niewątpliwych zdobyczy widowiska Dąbrowskiego. Rosyjskość tła "gra" też u niego, jak zawsze, znakomicie.
Gorzej jest jednak z dalszym prowadzeniem głównego wątku. Gdzieś od połowy przedstawienia zamysł gubi się i pozostaje właściwie już tylko zagęszczone zrelacjonowanie fabuły. Dąbrowski założył sobie, zdaje się, że w dalszych partiach "Zbrodni i kary" mamy krytykę formy buntu Raskolnikowa, który działał samotnie, w oderwaniu od społeczeństwa i dlatego poniósł klęskę i musi ponieść karę. Trzeba przyznać, że dosyć trudno jest przeprowadzić podobną myśl na materiale powieści. Nie udało się to i nie bardzo mogło się udać. Dlatego nie dziwię się Zaczykowi, że gra Raskolnikowa bez większego przekonania, bo nie wie właściwie co ma grać w końcowych partiach; nie wiemy, co skłania Raskolnikowa do wyznania winy przed policjantem, do nagłej ekspiacji. Czyżby zrozumiał swój błąd? Przeczyłyby temu słowa wypowiedziane tuż przedtem do Soni, w których nie uznaje swej zbrodni i powołuje się na przykłady masowych mordów, na jakie ludzkość była i jest skazywana. Więc może krzyżyk Soni? Ale epilog Dąbrowski opuszcza.
Przedstawienie krakowskie daje jednak, jako całość, odczuć tą szczególną atmosferę Rosji Dostojewakiego, kraju, który miał właściwie tylko dwa wyjścia: obłęd ewangeliczno-mistyczny, ku któremu skłaniali się ostatecznie wielcy pisarze rosyjscy tej epoki - lub w nieco dalszej perspektywie - rewolucję socjalistyczną. Wiemy, ku któremu rozwiązaniu poszedł ten wielki i pasjonujący kraj.
Zespół aktorski Teatru im. Słowackiego uczynił wysiłek bardzo poważny. Wiele postaci krakowskiej "Zbrodni i kary" dobrze się pamięta - od pierwszoplanowych do wyrazistych epizodów. Kreację dużej miary dał Eugeniusz Fulde w roli Porfirego. Niezapomniany w ogromnej sylwetce zewnętrznej, w masce i w głosie, obdarzony jakby jakimś szóstym zmysłem, przenikliwy, nieodgadniony, nieco sataniczny. Postacie, które pozostaną w pamięci, to jeszcze Sonia, pięknie i głęboko ujęta przez Halinę Żaczek, Razumichin Ryszarda Pietruskiego, matka Raskolnikowa grana przez Marię Gellę, Mar-mieładow Eugeniusza Solarskiego czy Mikołka, zagrany przez Karola Podgórskiego. Władysław Woźnik bezbłędnie wyczuł Swidrygajłowa, niestety jednak ta znakomita w powieści postać zbyt już została uproszczona i skrócona w samej adaptacji. Za wprowadzenie na scenę prawie wszystkich bohaterów dzieła Dostojewskiego i prawie wszystkich wątków musiano zapłacić jakąś cenę. Zresztą i tak nadspodziewanie dużo udało się Dąbrowskiemu pokazać, co zawdzięcza w pokaźnej mierze umiejętnościom swego zespołu.
W Teatrze "Wybrzeże" dano pole do popisu aktorskiego wykonawcom dwóch tylko postaci: Raskolnikowa i Porfirego. Cała reszta obsady (może poza Razumichinem, soczyście i ze swadą zagranym przez Zbigniewa Bogdańskiego) była dość mocno trzymana w karbach inscenizacji, spełniając rolę sylwetek tła. Wykonawcy nie wychodzili na ogół z ram pobieżnego zarysu, zadanie mieli zresztą utrudnione przez charakter adaptacji. Ale owe dwie pełne role: Raskolnikow i Porfiry (Tadeusz Gwiazdowski) były bezsprzecznie niecodziennymi osiągnięciami. Edmund Fetting, który mocno mnie już zainteresował jako Banko w "Makbecie", inscenizowanym przez Hübnera, w "Zbrodni i karze" mógł niemal zachwycić. Był niespodzianką aktorską przedstawienia, które Raskolnikow istotnie prowadził, nie schodząc niemal ze sceny. Idealny w sylwetce zewnętrznej, o napiętych gorączką nerwach, dynamiczny, chorobliwie skupiony, a jednocześnie rozdygotany wewnątrz i wybuchowy - potrafił przetransponować genialną analizę psychologiczną Dostojewskiego na gest, nerwowy odruch, rytm kroku, spojrzenia, ruchy głowy czy wreszcie poszczególne intonacje. Wszystko to wymagało od aktora tempa, gdyż inscenizacja Hübnera wymagała zgrania, precyzyjnego zharmonizowania ruchu scenicznego postaci ze zmianami w konstruktywistycznej dekoracji Ali Bunscha, zmianą światła, czy wprowadzeniem spotęgowanego dźwięku, wyolbrzymionej akustyki.
Hübner jako inscenizator "Zbrodni i kary" dał nowy dowód interesujących poszukiwań w zakresie dynamiki formy widowiska, zwłaszcza zaś w dziedzinie budowania przestrzeni scenicznej, elastycznej i płynnej, przy pomocy ruchu - ruchu postaci, ruchu elementów dekoracyjnych, ruchu oświetlenia. Pokusił się o próbę oddania zawartości powieści środkami jak najbardziej teatralnymi, przede wszystkim przy pomocy działania. W zainscenizowaniu snu Raskolnikowa młody reżyser szedł o lepsze z takim wytrawnym majstrem jak Dąbrowski. Jego rozwiązania grawitowały bardziej w kierunku odrealnienia scenerii, co czasem zresztą budziło sprzeciwy. Na przykład pozwolił scenografowi na nałożenie wszystkim postaciom kobiecym jaskrawych, kolorowych peruk. Ale Ali Bunsch jako konstruktor scenografii gdańskiej "Zbrodni i kary" - oszczędnej, bez jednego ornamentu, nawet brzydkiej - i projektant kostiumów zasłużył na pełne uznanie. Dodajmy, że inscenizacja ta nie kładła nacisku na rosyjskość tła dramatu, wychodząc z przekonania o uniwersalizmie problematyki Dostojewskiego. Najbardziej rosyjski, niemal rodzajowy zewnętrznie, był tu jedynie Porfiry Tadeusza Gwiazdowskiego, rola zresztą kapitalna, nieomylnie wystudiowana, trzymająca na sobie cały ciężar dyskursywnych partii dramatu, w których trzeba było pokonać Raskolnikowa. Sędzia śledczy w ujęciu Gwiazdowskiego sprawiał wrażenie człowieka o gołębim sercu. Omotał wokół siebie Raskolnikowa z jakimś przewrotnym zażenowaniem, zakłopotaniem i ubolewaniem, za którymi kryła się nieodparta siła przekonania i zabójczość argumentacji.
Nie wiem, co skłoniło Józefa Wyszomirskiego do zrealizowania na scenie katowickiej gotowej przeróbki "Zbrodni i kary", dokonanej przez radzieckiego autora A. S. Radzińskiego. Co gorsza, przedstawienie w Teatrze Śląskim nie daje wyraźnej odpowiedzi na pytanie, co w ogóle skłoniło jego realizatorów do sięgnięcia po dzieło Dostojewskiego. W tych zdaniach mieści się, jak łatwo się domyślić, ocena oglądanej w Katowicach adaptacji. Ale krytyczna ocena nie zamyka jeszcze sprawy. Adaptacja Radzińskiego jest dla mnie nie do przyjęcia ze względu na swą nikłą zawartość intelektualną. Uderza w niej prymitywne, niefrasobliwe ułatwienie w ujęciu i rozwiązaniu sprawy Raskolnikowa, wynikłe z powierzchownego podejścia do powieści, ale nie tylko z tego. Bo jednak nawet w tego rodzaju podejściu, przy którym usiłuje się zręcznie chwycić całą wierzchnią warstwę dzieła Dostojewskiego i pod pozorami faktomontażowej wierności wprowadzić na scenę, kryje się jakiś stosunek do problemu, łatwo w gruncie rzeczy uchwytny.
Mamy tu więc, mimo wszystko, jeszcze jedno określone "widzenie" zbrodni Raskolnikowa. Właściwie może nie tyle zbrodni, ile dziejów bohatera po popełnieniu czynu, którego katowicki Rodia dokonuje od razu po podniesieniu kurtyny, zabijając zresztą za sceną, nie na oczach widzów. Istotą rzeczy jest tutaj konflikt Raskolnikowa ze zbiorowością. Rodia w przedstawieniu katowickim jest dobrym chłopcem, który przez zarozumiały indywidualizm wymyśla sobie zbrodnię, jako jakąś formę działania, i "zabija, aby ograbić". Zarozumiałe zamknięcie się w sobie, odsunięcie się od najbliższego otoczenia, które go kocha, odrzucenie miłości i przyjaźni, zerwanie ze zbiorowością - oto główne przyczyny sprowadzające Raskolnikowa na drogę przestępstwa. Samotne działanie i zbyt samodzielne myślenie doprowadzają bohatera do czynu nikczemnego, pospolitego i nędznego. Ów Raskolnikow "dydaktyczny" dochodzi zresztą pod wpływem uświadomienia sobie przyjaźni i miłości, jakimi darzą go matka, Dunia, Razumichin i Sonia, do zrozumienia swego błędu i konieczności poniesienia kary. Otwarcie wyznaje winę na rozstajach. Adaptacja Radzińskiego jest jedyną, która wykorzystuje epilog. Jest w nim Raskolnikow optymistycznie patrzący w przyszłość, odbywający karę na Syberii i bardzo "po ziemsku" zakochany w towarzyszącej mu Soni. Strasznie łatwa jest ta ekspiacja bohatera, podobnie jak ułatwiony jest cały problem Raskolnikowa. Nie ma tu głębiej zarysowanej psychologicznej sylwetki Rodiona, nie mówiąc już o filozofii. A jest niby "cała powieść", wszystko, co dzieje się w utworze; pokazano nawet to, co relacjonuje epilog. Mimo to trudno mi sobie wyobrazić większe zafałszowanie istoty dzieła Dostojewskiego, głębszą niewierność pisarzowi. Przecież "Zbrodnia i kara" w swej najgłębszej warstwie to coś zupełnie innego, mimo że ślady i tych motywów znajdziemy w wielowarstwowym bogactwie powieści. Tak wyglądają pozory wierności.
Dodajmy do tego nieznośnie rodzajową fakturę przedstawienia. Wiesław Lange, podobnie jak Andrzej Cybulski w Krakowie, wypełnił scenę dużą, wielopłaszczyznową, symultaniczną dekoracją. Ale jeśli sceneria Cybulskiego daje syntezę atmosfery Dostojewskiego, to scena Langego tworzy jedynie połączony szereg rodzajowych miejsc akcji o fakturze i nastroju raczej z Gorkiego. W podobnym duchu rozwiązuje zresztą Wyszomirski całą inscenizację, do sposobu aktorskiego ujęcia postaci włącznie. Nie będę już mówić o takich błędach dramaturgicznych, jak kwestie Raskolnikowa "na stronie", mocno rażące przy ogólnym, naturalistycznym stylu przedstawienia, gdyż wynikają one z faktury adaptacji. Trzeba jednak powiedzieć o tym, że nie ma właściwie w spektaklu Porfirego (także z powodu słabości aktorskiej), którego funkcje przejmuje raczej Razumichin (Ludwik Paczyński), i że bardziej pozostają w pamięci takie postacie jak Marmieładow Piotra Połońskiego (najlepsza moim zdaniem rola, a raczej epizod, przedstawienia), Swidrygajłow (Wacław Zastrzeżyński) czy Proch (Jerzy Bielecki) - także z powodu udanych sylwetek aktorskich. Raskolnikowem jest w Katowicach Józef Zbiróg, artysta utalentowany i "uwarunkowany", który bez zarzutu może spełnia zadania, jakie stawia mu adaiptacja - ale właśnie dlatego nie jest zdolny nikogo poruszyć. Raskolnikow z katowickiej adaptacji i katowickiego przedstawienia jest bowiem Raskolnikowem mało ambitnym i mało ciekawym, "miękkim", niezbyt mocno walczącym w obronie swych racji (bo niezbyt do nich przekonanym), Raskolnikowem "zwyczajnym" i naiwnym.