"Zbrodnia i kara" po raz trzeci
Teatr "Wybrzeże" należy dziś do najambitniejszych i najżywszych scen w Polsce. Z tym większym zainteresowaniem oczekiwaliśmy jego występów gościnnych w Warszawie.
Na pierwszy ogień poszła adaptacja "Zbrodni i kary". Ta wielka powieść Dostojewskiego jest od dawna łakomym kęsem dla teatru. Była ona wielokrotnie przerabiana i wystawiana przez najwybitniejszych reżyserów. Interesowali się nią również nieraz filmowcy. W kronikach teatru polskiego figuruje zarówno inscenizacja lwowska z roku 1910 (z Adwentowiczem w roli Raskolnikowa), jak i słynna adaptacja i inscenizacja Leona Schillera z roku 1934 wystawiona w Teatrze Polskim w dekoracjach Władysława Daszewskiego z wielką kreacją Aleksandra Zelwerowicza w roli Porfirego. W ubiegłym sezonie aż trzy teatry polskie wystawiły "Zbrodnię i karę", przy czym każdy z nich wziął za podstawę inscenizacji inną przeróbkę, co pozwala na jeszcze ciekawsze porównania. W Krakowie, w teatrze im. Słowackiego, wystawił utwór Dostojewskiego Bronisław Dąbrowski, opierając się na własnej adaptacji, w Katowicach Józef Wyszomirski posłużył się adaptacją radziecką, zaś w Gdańsku ZYGMUNT HÜBNER również sam podjął się zarówno inscenizacji, jak i przeróbki.
Jakie były wyniki tych ambitnych wysiłków? O przedstawieniu krakowskim i katowickim już pisałem, teraz, miałem możność obejrzenia również spektaklu z Wybrzeża. Wydaje się, że ta trzecia próba nie zmienia wniosków, jakie można było wyprowadzić po zapoznaniu się z tamtymi dwoma, choć jest zupełnie odmienna i znacznie od nich odbiega, zarówno w swej treści, jak i formie. Okazało się raz jeszcze, że "Zbrodnia i kara" jest dziełem tak wielkim i bogatym, że prawie każda jej adaptacja sceniczna musi pozostawiać uczucie niedosytu. Aby bowiem przenieść tę powieść na scenę musi adaptator z konieczności rezygnować z wielu wątków i opisów, które nadają "Zbrodni i karze" ów specyficzny klimat obyczajowy, moralny i psychologiczny, a co najważniejsze musi zrezygnować z ogromnych wartości introspekcji Dostojewskiego, jego opisów najdrobniejszych drgnień i odruchów psychologiczno intelektualnych Raskolnikowa, jego wspaniałych monologów wewnętrznych i wędrówek myśli, co wszystko decyduje przecież o wartości literackiej i poznawczej "Zbrodni i kary", stanowiąc podwaliny nowoczesnej powieści psychologicznej. Każdej przeróbce scenicznej "Zbrodni i kary" grozi niebezpieczeństwo, że z wielkiej powieści zostanie tylko schemat fabularny, a więc opowieść sensacyjno-kryminalna o młodym człowieku, który zamordował starą lichwiarkę, a potem usiłował uniknąć kary, oraz o wspaniałym detektywie Porfirym, któremu udało się jednak wykryć sprawcę zbrodni, mimo, że wszelkie pozory, a nawet zeznanie rzekomego mordercy, przyznającego się dobrowolnie do winy, przemawiały przeciw temu.
Bronisław Dąbrowski poszedł w swej adaptacji w kierunku zarysowania tła społeczno-obyczajowego, w którym dokonała się zbrodnia Raskolnikowa. Pragnął on niejako wyjaśnić społeczne przyczyny i źródła tej zbrodni.
Zygmunt Hübner poszedł w zupełnie odwrotnym kierunku, niż Dąbrowski. Usunął prawie wszystkie wątki społeczne i obyczajowe, pozostawiając tylko wątek psychologiczno-moralny wątek filozoficzny Raskolnikowa. Wydawałoby się pozornie, że jest to decyzja słuszna. Przecież przeżycia Raskolnikowa są główną treścią "Zbrodni i kary". Przecież jej akcja rozgrywa się przede wszystkim w jego świadomości i podświadomości. Nie można też odmówić Hübnerowi konsekwencji i logiki w tej pracy. A jednak wynik nie może nas zadowolić, mimo, że EDMUND FETTING stworzył w roli Raskolnikowa bardzo interesującą postać, która pozostaje na długo w pamięci.
Dlaczego więc całość nie jest udana? wydaje mi się, że przede wszystkim ze względu na próżnię społeczną i obyczajową, w której działa i porusza sie Raskolnikow w inscenizacji Hübnera. Dostojew-ski analizuje niezwykle wnikliwie przeżycia Raskolnikowa. Ale osadza swego bohatera w bardzo konkretnym i wspaniale nakreślonym świecie. "Zbrodnia i kara" dzieje sie w ściśle skonkretyzowanej rzeczywistości historycznej i Raskolnikow buntuje sie nie tylko przeciw światu w ogóle, lecz także, a może nawet w pierwszym rzędzie przeciw odrażającemu światu carskiej Rosji, w którym żyje. Nie przypadkowo opisuje Dostojewski w tak wstrząsający sposób tragedię Soniczki Marmieładowej i jej ojca, dramat matki i siostry Raskolnikowa, nie przypadkowo ujawnia macki policyjnego systemu, opisu jąc strach Raskolnikowa, kiedy wzywają go do cyrkułu. Raskolnikow lęka się tam pójść nie tylko dlatego, że boi się posądzenia o zamordowanie Alony Iwanownej, lecz po prostu, jak każdy w ówczesnej Rosji, odczuwa lek i odrazę do samego urzędu. Nikt nie udawał się wówczas chętnie na policję, choćby nawet był niewinny, jak baranek. Dostojewski wspaniale cieniuje ten świat, ukazując zarówno jego brutalnych przedstawicieli, krzykliwych i chamskich, jak i subtelnych psychologów, którzy są nie mniej od nich wstrętni. Metody i perfidia Porfirego są tu pod tym względem bardzo charakterystyczne.
Trudno dziś zastanawiać się nad przyczynami dla których Dostojewski uczynił bohaterem swej powieś ci zbrodniarza, ale jest niewątpliwe, że wyczuć można w "Zbrodni i karze" nienawiść do carskiego aparatu "wymiaru sprawiedliwości" człowieka, który przeżył straszliwych pięć minut w oczekiwaniu wykonania wyroku śmierci i miał za sobą długie lata więzienia i katorgi.
Konstruując wielką partię solową Raskolnikowa przekształcił Hübner dramat jego walki z otoczeniem (którego nie ma), w tragedię nadczłowieka (w stylu Nietzschego), zabarwioną miejscami ogólnoludzkim cierpieniem proweniencji kafkowskiej. I choć można znaleźć u Kafki pewne wpływy Dostojewskiego (tak jak zresztą w całej prawie literaturze XX stulecia), to jednak nie można robić z Dostojewskiego Kafki. Jestem zwolennikiem nowatorstwa i śmiałych poszukiwań w teatrze, ale wydaje mi się, że forma musi konsekwentnie wypływać z treści i nie może stanowić zupełnie samoistnej, a nawet często sprzecznej z treścią wartości. I dlatego nie wydaje mi się trafną dekoracja "Zbrodni i kary", owe rury i konstrukcje, przypominające chwilami rusztowania na budowie wysokościowca, a chwilami ring bokserski, które w dodatku zasłaniają w najważniejszej scenie rozmowy Raskolnikowa z Porfirym twarz TADEUSZA GWIAZDOWSKIEGO usiłującego ratować co się da ze znakomitej roli sędziego śledczego. Nie wiem też po co pojawia się na scenie w pewnym momencie piłka, którą odrzuca Raskolnikow i nie mam zamiaru dorozumiewać się, że ma to być życie, którego się wyrzeka. Dość mamy już takich tanich "metafor" i "symboli". Nie sądzę też, aby muzyka konkretna była odpowiednią ilustracją dźwiękową dla "Zbrodni i kary".
Jest w tym przedstawieniu klika bardzo dobrych scen, które mają samoistną wartość. Mam na myśli przede wszystkim sen Raskolnikowa, którego realizacja najbardziej odpowiada koncepcji inscenizacyjnej Hübnera, rozmowa Raskolnikowa z Zamiotowem w knajpie, ostatni dialog Raskolnikowa z Porfirym i kilka bardzo dobrych monologów bohatera sztuki. Ale tam gdzie Hübner osiąga najlepsze rezultaty, przekracza on już zwykle próg, dzielący Dostojewskiego od Kafki i wydaje sie nam nagle, że jesteśmy na przedstawieniu "Procesu". Sądzę też, że wykonanie ambitnego zadania, jakie postawił sobie inscenizator gdańskiego przedstawienia "Zbrodni i kary" utrudnione było bardzo skutkiem słabego poziomu aktorów, uczestniczących w spektaklu. Sonia Marmieładowa była wręcz nie do przyjęcia, ograniczona do minimum rola jej ojca zagrana była też wręcz zupełnie fałszywie (zamiast zdeklasowanego urzędnika, pijany woźnica) i zaledwie kilku aktorów reprezentowało poziom godny tak trudnej próby.
A jednak warto było obejrzeć tą "Zbrodnię i karę". I mimo wszystko trzeba mieć szacunek dla odwagi i wysiłku Zygmunta Hübnera, który porwał się ze słabszym nawet zespołem "z motyką na słońce". Można to przedstawienie krytykować - nie wolno go lekceważyć.