Artykuły

"Penthesilea" w odcieniach szarości

"Penthesilea" w reż. Luka Percevala z Schaubuehne Am Lehniner Platz w Berlinie na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Warszawa Centralna. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Słynne przedstawienie Luka Percevala wydarzeniem festiwalu Warszawa Centralna.

Ten spektakl zanim pojawił się w Warszawie, już owiany był legendą. "Penthesilea" ze Schaubuehne Am Lehniner Platz w reżyserii Luka Percevala bez wątpienia jest prawdziwym wydarzeniem trwającego festiwalu Warszawa Centralna i być może jednym z ważniejszych wydarzeń tego sezonu teatralnego.

"Penthesilea" przyjęta została przez warszawską publiczność zasłużonym entuzjazmem. Jest przedstawieniem, które właściwie wszyscy - łącznie z przyjmującymi niemiecki styl inscenizacji nie bez rezerwy - muszą docenić. Ogromna scena, na której wznosi się pęk drewnianych bali - być może to włócznie czekające na zrobienie z nich śmiertelnego użytku, może jest to świątynia czekająca na rozpoczęcie obrzędu, może ofiarny stos. Na scenie pojawiają się aktorzy, skręcają tę gigantyczną konstrukcję w monstrualny bukiet Na scenę wychodzą aktorzy o twarzach i ciałach pomalowanych białą farbą, te twarze i ciała tracące swą tożsamość zdają się być pokryte bitewnym kurzem. Nie ma w tym przedstawieniu koloru - świat jest monochromatyczny, nic tu nie rozprasza, nie ma żadnych "smaczków". Aktorów oświetla reflektor świecący chłodnym białym światłem. Później przejedzie przed sceną, jakby starannie przeczesując pole bitwy. Ostry dźwięk elektrycznej gitary towarzyszącej przez cały czas scenicznej akcji - i rozpoczyna się historia Pentezylei i Achillesa, seans okrucieństwa wojny, niemożliwej do spełnienia miłości.

Imponuje konstrukcja tego przedstawienia, precyzja doskonała, niemal bezlitosna, idealne zrytmizowanie ruchu scenicznego aktorów okrążających scenę. Szept wzmacniany zwieszającymi się ze sceny mikrofonami przeszywa niczym ostrze, ma się wrażenie, że jest tylko innym odcieniem rozpaczliwego krzyku. Krzyku pozbawionego egzaltacji, krzyku ludzi, którzy stracili już nadzieję... Przedstawienie Percevala działa niczym precyzyjnie skonstruowany zegar odmierzający czas pozostały do zagłady. Jest w nim coś paradoksalnego - to, co wydaje się najwyższą emocjonalną temperaturą - w istocie parzy. Alę parzy na podobieństwo bryły lodu. Perceval "obiektywizuje" świat bohaterów Kleista. Patrząc na nich, można odnieść wrażenie, że wobec wojny, wobec siły pożądania, wobec wszystkich najsilniejszych człowieczych uczuć pozostają samotni, niezdolni do stworzenia prawdziwej więzi. Nawet miłosna scena Pentezylei i Achillesa jest czymś w rodzaju równoległych monologów. Kathaerine Schuettler i Rafael Stachowiak spleceni w uścisku ani razu nie spojrzą na siebie, ze spalającą oboje namiętnością pozostawieni są sami sobie. W świecie stworzonym na scenie przez Percevala każdy nosi w sobie swoje prywatne inferno - nie można dzielić go z innymi. Dlatego też nie ma w tej Percevalowej "Penthesilei" scenicznego dialogu. Dziesięciu aktorów to dziesięciu monologistów - najwyższej klasy.

Finał przedstawienia Percevala, antyczna katastrofa świata Pentezylei i Achillesa, to jeden z piękniejszych teatralnych obrazów ostatnich sezonów. W moim prywatnym rankingu teatralnych doznań równy finałowi "Miłości na Krymie" Jarockiego. Tam wznosząca się ze. scenicznej podłogi cerkiew rozbłyskująca miodowym światełkiem, tu - proste drewniane bale zebrane w gigantyczny pęk i utrzymywane w pionie przez gigantyczną kratownicą. Gdy Pentezylea zginie - kratownica podjedzie w górę, a uwolnione bale runą na scenę. Świat się zawalił, dokonała się zagłada. To piękny obraz i wspaniała metafora, choć warto przy tej okazji zauważyć, że to nie jest pierwszy obraz tak pokazanej śmierci i rozpadu świata. Perceval jest świetnym teatralnym majstrem i ma świadomość, że w teatrze zawalenie się dekoracji zawsze jest jednym z najsilniejszych scenicznych efektów. Wie o tym każdy teatralny majster, więc pomysł nie jest świeżutki i nowy. Zaawansowany wiek sprawił, że niżej podpisany miał okazję oglądać teatr czasów dziś już bardzo zamierzchłych, czyli początku lat 90. Wówczas to na scenie warszawskiego Teatru Polskiego Tadeusz Minc wystawił swoje ostatnie przedstawienie - "Ślub" Gombrowicza, dziś niesprawiedliwie zapomniany, bo przyćmiony pokazaną w tym samym czasie pomnikową realizacją Jarockiego. Tamto przedstawienie zagładą się rozpoczynało. Na wielką scenę Teatru Polskiego waliły się piszczałki gigantycznych organów, z hukiem rozpadał się świat dawnych wartości. Jeżeli dziś o tym przypominam - to dlatego, że historia teatru uczy, że na scenie pokazano już właściwie wszystko, że chwyty i rozwiązania lubią się powtarzać. Niemiecki teatr przywiózł do Warszawy spektakl wielkiej piękności. Tak wielkiej, że aż warto śledzić, iloma i którymi pomysłami zainspirują się rodzimi twórcy, o których co złośliwsi powiadają, że kilka ich przedstawień nigdy by nie powstało, gdyby wcześniej nie zrobił ich kto inny - ale na scenach Berlina czy Paryża.

Heinrich von Kleist, "Penthesilea". Reżyseria: Luk Perceval. Premiera 21 II 2008 r. Schaubuehne Berlin. Gościnny występ w Operze Narodowej 25 i 26 października 2008.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji