Artykuły

Stefa Jarkowska - piękna postać

STEFĘ JARKOWSKĄ pamiętają już nieliczni. To piękna postać. Kiedy o niej myślę, widzę jej drobną sylwetkę, duże czarne oczy i rozpromienioną twarz dziecka, któremu się coś udało. Znakomita aktorka komediowa.

Wspomnienie o Stefanii Jarkowskiej (2 IX 1898 - 16 V 1959)

Stefę Jarkowską pamiętają już nieliczni. To piękna postać. Kiedy o niej myślę, widzę jej drobną sylwetkę, duże czarne oczy i rozpromienioną twarz dziecka, któremu się coś udało. W życiu bezradna i zagubiona, wymagająca opieki, na scenie stawała się kimś innym. Znakomita aktorka komediowa. Rozbrajającym uśmiechem zdobywała widownię. Przedwojenna Warszawa zapamiętała ją z dwóch genialnie zagranych ról w "Roxy" Connersa i w "Subretce" Devala w Teatrze Polskim w Warszawie. Te dwie tytułowe role powtórzyła po wojnie w latach czterdziestych w Miejskich Teatrach Dramatycznych za dyrekcji Eugeniusza Poredy. Widziałem je. Była cudowna. Zarówno przed wojną, jak i po wojnie sztuki te cieszyły się ogromnym powodzeniem i przez wiele miesięcy nie schodziły z afisza. Była osobą wyjątkową, o silnej osobowości. Czułą, serdeczną, o wielkim sercu i dobroci. Nie miała w sobie nic z gwiazdy - choć gwiazdą była niewątpliwie. Na scenie pokazywała się rzadko ze względu na chorobę. Jeszcze przed wojną jeździła za granicę, żeby leczyć gruźlicę kości. Każdy mocniejszy dotyk lub uścisk sprawiał, jej ból. Kochała teatr i ludzi. Nigdy nie przywiązywała wagi do pieniędzy. Wszystko, co zarobiła, przekazywała niewidomym dzieciom w Laskach, którymi się opiekowała. Była przez nie kochana i uwielbiana. Kiedy grała w teatrze, przyjeżdżały do Warszawy z opiekunami i zajmowały miejsca specjalnie dla nich rezerwowane w pierwszym rzędzie. Niezwykły to był widok. Wpatrywały się w przestrzeń sceniczną, której nie widziały, i wytężały słuch. Rozpoznawały jej glos i bezbłędnie reagowały. Byłem ze Stefą w bliskich i przyjacielskiej stosunkach. Przypominałem jej brata, który Zginął w Powstaniu Warszawskim. Kiedy próbowaliśmy razem każdego ranka, na mój widok rozjaśniała się jej twarz. Rzucaliśmy się w ramiona, a potem, trzymając się za ręce, szliśmy na próbę. Jak dziecko słuchała uwag reżysera i wszystko skrzętnie notowała w kajeciku, który zawsze nosiła ze sobą. Na następnej próbie wykonywała bezbłędnie wszystko to, czego sobie życzył, dodając swoje pomysły i przemyślenia. Próbowała bardzo pięknie, choć powoli dochodziła do roli. Jeżeli coś jej nie wychodziło, opuszczała scenę, mówiąc, że pokaże jutro, bo jeszcze nie wie dokładnie, jak należy to zagrać. Tak było zawsze.

Po raz pierwszy spotkałem się z nią na scenie podczas prób z "Pigmaliona" G.B. Shawa w Teatrze Powszechnym na Pradze. Próbowała wielką rolę Elizy, byłaby z pewnością znakomita, ale nie zagrała jej. To, co widziałem na próbach, było fascynujące. Któregoś dnia w czasie próby, a było to w roku 1947, kiedy Warszawa nie wyglądała tak jak dzisiaj i ze wszystkim były problemy - nagle zgasło światło, i to na bardzo długo. Otwierano wszystkie drzwi, aby wpuścić do wnętrza światło. W czasie przeciągu Stefa się zaziębiła. Następnego dnia nie przyszła na próbę. Przysłała zwolnienie lekarskie. Dyrekcja zdecydowała się na zastępstwo i Stefy już więcej do roli nie dopuszczono. Nie walczyła, oddała egzemplarz i jak skrzywdzone dziecko nie pokazywała się w teatrze, choć cierpiała. Szkoda. Po raz drugi spotkałem się z nią w jakiś czas później na scenie Teatru Nowej Warszawy (Rozmaitości) za dyrekcji Jana Kreczmara w specjalnie dla niej wystawionej sztuce Nazima Hikmeta "Legenda o miłości". W tym dramacie wielkich problemów i namiętności obsadził ją Kreczmar, ówczesny dyrektor, w wielkiej roli dramatycznej. Odniosła zwycięstwo. Po raz pierwszy w dramacie. Prasa i publiczność przyjęła ją entuzjastycznie. Z całej Polski zjeżdżali ludzie, aby ją zobaczyć. W roli Mehmene Banu pokazała wszystkie odcienie tej skrzywdzonej kobiety, która dla ocalenia swojej młodszej siostry Szir zgodzi się na potworne oszpecenie twarzy. Ujawniła w tej roli pokłady niespotykanego dotychczas talentu dramatycznego. Pozbawiona najważniejszych środków wyrazu, gry twarzy, którą przez większą część widowiska miała zasłoniętą - wydobywała cały tragizm tej postaci głębią swojego głosu i całą drżącą postacią oraz drobnymi ruchami małych'dłoni, które wyrażały wszystko.

Po znakomitych recenzjach i bitych komplementach na widowni cieszyła się jak dziecko. Po raz trzeci grałem z nią w "Teorii Einsteina" Cwojdzińskiego w Pałacu Kultury, dziś Teatr Studio. Były to lata pięćdziesiąte. Sztukę reżyserował Stanisław Bugajski. Tym razem wystąpiła w roli służącej Maryni, która wraz z całą rodziną profesora zgłębia teorię Einsteina. Obdarzona wrodzoną "vis comica" rozśmieszała widownię do łez, rzucając kwestie, jakby od niechcenia, które natychmiast odbierała publiczność, kwitując je huraganami braw. Była przekomiczna. Nie widziałem jej w ostatniej roli, Nitouche - ale nie było to podobno dobre przedstawienie. Ukończyła szkołę dramatyczną w roku 1919 i rozpoczęła pracę na scenie w Teatrze Miejskim w Łodzi, z którym związana była do roku 1928. Potem ze względu na chorobę nie wiązała się na stałe z żadnym teatrem. Grywała gościnnie w Warszawie i we Lwowie, robiąc dyrektorom kasę. W trzy lata po przedostatniej swojej roli Maryni w "Teorii Einsteina" zmarła 16 marca 1959 roku. Pochowana została na Starych Powązkach w Warszawie. Kochana, droga Stefa, często o niej myślę, ale rzadko ją odwiedzam w miejscu wiecznego spoczynku. Wierzę, że już wkrótce się spotkamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji