Artykuły

Gombrowicz: chwała prowincji

Miłość Radomia do Gombrowicza jest zjawiskiem wartym zastanowienia choćby z tego względu, że to miłość bez wzajemności, trochę masochistyczna. Czy jest to jedynie mezalians wysokiego i niskiego, które na chwilę wspięło się na palce i próbuje się dowartościować, czy też raczej dowód, że Gombrowicz prowincji pojmowanej jako peryferie, jako nie-centrum, ma coś istotnego do powiedzenia? - pisze Tomasz Tyczyński Gazecie Wyborczej - Radom.

Radom ma szczęście. Jeśli prawdą jest zasłyszana niedawno w Polskim Radiu informacja, że w Polsce odbywa się co roku blisko czterysta - mniejszych lub większych - festiwali teatralnych, to tym trafniejszy był pomysł Marka Szyjko (dziś Teatr Wielki w Łodzi) i Wojciecha Kępczyńskiego (dziś Teatr Roma w Warszawie), by to właśnie Gombrowicza przywiązać do Radomia, a radomian zmusić, by go pokochali. Przynajmniej raz na dwa lata, na czas kolejnego Festiwalu Gombrowiczowskiego. Wszak Gombrowicz wielkim pisarzem był, więc zachwyca, nawet kiedy nie zachwyca, i sprawia, że radomski festiwal wśród natłoku innych zauważalny pozostaje.

A mówiąc zupełnie serio, miłość Radomia do Gombrowicza jest zjawiskiem wartym zastanowienia choćby z tego względu, że to miłość bez wzajemności, trochę masochistyczna. Czy jest to jedynie mezalians wysokiego i niskiego, które na chwilę wspięło się na palce i próbuje się dowartościować, czy też raczej dowód, że Gombrowicz prowincji pojmowanej jako peryferie, jako nie-centrum, ma coś istotnego do powiedzenia?

1.

Losy Witolda Gombrowicza i jego bliskich o Radom zawadzały wielokrotnie. Opinię o Radomiu Gombrowicz zapisał w jednym zdaniu, wskazującym (a raczej skazującym), że miasto to nie jest piękne nawet o poranku. Być może autor "Ferdydurke" zapamiętał miastu, że konserwatywna palestra radomska nie dopuściła go do aplikacji, uznając za młodego "postępowca" z racji współpracy z "Wiadomościami Literackimi". Radomscy mecenasi wyświadczyli bezwiednie przysługę literaturze polskiej i światowej, sprawiając, że Gombrowicz prawnikiem nie został.

Witold nie był pierwszym w rodzinie, który w Radomiu nie zasmakował. Dzięki biografistom pisarza znamy i taki szczególik, że jego pradziad Marceli Kotkowski, jadąc do Radomia w interesach, zabierał z Bodzechowa beczkę tamtejszej wody, bo radomska mu nie smakowała. Gombrowicz być może po pradziadku odziedziczył skłonność do ekstrawagancji. Ta gastryczno-hydrologiczna nie była wcale największym dziwactwem pana Kotkowskiego; załatwił on w Petersburgu, żeby kolej żelazna ominęła jego Bodzechów. W rezultacie bodzechowska fabryka upadła, nie wytrzymawszy konkurencji ostrowieckich Zakładów Żelaznych, które dzięki kolei miały tańszy transport.

Złe wspomnienia z Radomia miał też ojciec Witolda Gombrowicza. W roku 1908 został on oskarżony o kontakty z PPS - Frakcja Rewolucyjna. Proces trwał do 1911 roku (niewydolność wymiaru sprawiedliwości nie jest naszym wynalazkiem). Jan Gombrowicz "dostał" (czy też tylko "groziło" mu - tu biografowie się różnią) dwa lata więzienia. Odsiedział w Radomiu kilka miesięcy. Dodajmy dla jasności, że radomskiego więzienia nie należy wyobrażać sobie jak rosyjskiej tiurmy z elegii o Waryńskim: ojciec pisarza miał w celi domowe meble, zaś posiłki przynoszono mu z pobliskiej restauracji.

Lepiej niż Radom wspominał Witold Gombrowicz pobliską Wsolę, majątek należący do rodziny Pruszaków, w którym po ślubie z "pełną życia i urody" Aleksandrą Pruszakówną zamieszkał Jerzy Gombrowicz. "Nie macie pojęcia. To prawdziwy pałac. Jakiż poziom. Kaplica i dwa klozety" - tak o Wsoli opowiadał szkolnym kolegom Witold. Pałacyk rzeczywiście zgrabny, urządzony z pewnym wykwintem. Ale jak widać na niektórych fotografiach z tamtego okresu, szybko też zaniedbany, z pierwszymi śladami ruiny. I niemal od początku z obciążona hipoteką, trwający od licytacji do licytacji. Pan na Wsoli głowy do interesów nie miał, żyjąc raczej w zgodzie ze szczeroszlachecką tradycją.

Jerzy był przeciwieństwem Witolda. Człowiek "łatwy i miły" dla innych, świetnie czujący się w swojej sferze, wśród okolicznych ziemian i kolegów z podchorążówki. Prowadził dom otwarty z gestem znacznie przekraczającym możliwości. Gdy Witold musiał zacząć dorabiać pisaniem do prasy, zwykł znajome zapraszać do kawiarni "do złotówki". Jerzy nie był tak drobiazgowy: podobno obdarowany przez ojca czekiem mającym uchronić Wsolę przed zlicytowaniem, zajechał przed pałac nowiutkim bugatti.

2.

Witold chętnie spędzał tu wakacje. Spał do południa, potem włóczył się i coś tam ("Ferdydurke"?) zapisywał - wspominała stara służąca Gombrowiczów. Tu też przeżył? wymyślił sobie? pierwszy poważny romans. Ale we Wsoli prawdopodobnie zaszło też wydarzenie znacznie ważniejsze, może nawet jedno z najważniejszych w historii literatury polskiej. Jeśli zgodzimy się, że bez wyjazdu do Argentyny nie byłoby takiego Gombrowicza, jakiego dostaliśmy, to Wsola staje się miejscem symbolicznym. To tu właśnie, pod koniec czerwca lub na początku lipca 1939 roku, Witold Gombrowicz radził się brata, czy powinien popłynąć do Ameryki Południowej mimo nadciągającej wojny. Dlaczego jednak on, Witold Gombrowicz, tak niezależny i jeśli słuchający rodzinnych porad, to chyba tylko po to, by uczynić im na przekór - dlaczego więc on, Gombrowicz, radził się swojego brata-lekkoducha, czy może wyjechać z zagrożonej Ojczyzny i dlaczego rady posłuchał? "Witold się wahał, gdyż w Rzymie, gdzie spędził święta wielkanocne, głośno mówiono już o zamierzonej agresji Hitlera na Polskę. Namawiałem go do wyjazdu, nie wyobrażając sobie tego zdecydowanego antymilitarysty w czasie działań wojennych" - wspominał po latach Jerzy. I dodawał jeszcze, że "zastrzeżeń natury patriotycznej nie było", bo Witold ze względu na stan zdrowia do wojska się nie nadawał.

"Zastrzeżeń natury patriotycznej nie było". A może Witold Gombrowicz nie po radę do brata przyjechał, ale po usprawiedliwienie. Może właśnie chciał usłyszeć: "zastrzeżeń nie ma" od człowieka, który chętnie w mundurze się pokazywał, choć był rezerwistą, i który mentalnością oraz praktyką życiową uosabiał wszystko to, co później Gombrowicza-uciekiniera-emigranta mogło oskarżać o zdradę. Jeśli tak było, to dobrze, że Jerzy się nie zawahał, radę jasno wyraził i w usprawiedliwienia ubrał. Bo czy gdyby Witold na transatlantyk nie wsiadł, to w okupowanej Polsce mógłby napisać "Poniedziałek - ja. Wtorek - ja. ", i tak dalej?

3.

A dalej o tej prowincjonalnej miłości do wieszcza Gombrowicza serio napisać trzeba. Prawda, o Radomiu napisał kpiąco, ale o Paryżu wyraził się jeszcze mocniej: "Womitalne miasto, szkoda gadać!". Tu brak elementarnego piękna, tam nadmiar, przesyt, aż do womitowania. Gdyby ktoś jednak chciał znaleźć w tej antyparyskości usprawiedliwienie dla parafiańskiej bylejakości zaścianka, powinien przypomnieć sobie, jak autor "Opętanych" opisywał Polskę po Paryżu zobaczoną: "Twarze ospałe, otępiałe, rozlazłe, zbiedzone to ubóstwo obezwładniające, jak sen. A też ta ociężałość słowiańska " To cytat dla tych, którzy na prowincję wrócili, czy raczej po gombrowiczowsku - których na prowincję rzuciło. Być może rzuciła ich ta sama Ręka, co Gombrowicza w 1939 z Polski wyjęła i do Argentyny, za ocean przeniosła. Dlatego mogą oni traktować go jak przewodnika odrzuconych, czy raczej "przerzuconych", z Centrum na brzeg prowincji dalekich, na peryferie.

Pożyteczna dla nich może być gombrowiczowska lekcja życiopisania, która - mówiąc w uproszczeniu - sprowadza się do odmowy imitowania wartości i zachowań narzucanych przez centrum, jest zachętą do używania tradycji kulturalnej po swojemu, dla tworzenia nowych wartości. I która uczy, że jeśli umkniemy stereotypom, podejmiemy trud myślenia na własny koszt i odpowiedzialność, to zachowamy wolność i dystans. Ze słabości i ograniczeń stworzymy siłę, z ubóstwa bogactwo, a peryferie staną się centrum, przede wszystkim dla nas, ale może i dla innych. Innego wyjścia nie mamy.

W przedwojennej "Ziemiańskiej" Gombrowicz do stolika skamandrytów nie aspirował. Może uznał, że nie ma szans na zaproszenie. Stworzył własny stolik, niżej usytuowany, ale żywszy i świeższy, a przede wszystkim poddany jego, Gombrowicza, regułom. Ten kreacyjny gest powtarzał po wielekroć, bywając aż groteskowy, tak w zabiegach o "kilka pezo" pozwalające spokojnie tworzyć w argentyńskiej nędzy, jak i o właściwy wymiar chwały w zdobytej na koniec życia Europie. Używał różnych taktyk, przybierał i objawiał różne miny. Wierny dążeniu, by przez nierzeczywistość świata przedrzeć się do Rzeczywistości. Nie mógłby tego dokonać bez doświadczenia bycia na peryferiach, bez doświadczenia tej smutnej siły prowincji. Postawienie Życia przed Teorią, bez którego nie byłoby gombrowiczowskiego uniwersalizmu i dystansu do Formy, mogło stać się udziałem Gombrowicza tylko w tym czasie i w tym miejscu, pod świętokrzyskim i mazowieckim niebem. "Na niebie polskim, tym niebie omdlewającej , kończącej się Europy, zbyt wyraźnie widać jak skrawki papieru nadlatujące z Zachodu zniżają lot by osiąść w błocie, na piasku, iż by jedynie chłopaki pasące krowy mogły z nich zrobić wiadomy użytek " Większej i bardziej ironicznej pochwały prowincji w literaturze polskiej łatwo znaleźć się nie da. I zachęty, by tę prowincję przekraczać, nie porzucając tego, co na niej doświadczone. Być wciąż "pomiędzy", "w niczym nie osadzony".

4.

Lecz jeśli przed chwilą użyłem wieszcza Witolda, by dowartościować moją i innych prowincję? Użyłem jego Formy jako siły rozgrzeszającej i uniewinniającej? Więc jeszcze jeden cytat: "mogę mieć w sobie wszystkie pokraczności, ale jeśli umiem się nimi bawić, jestem król i władca". Nawet tu, w mieście na rozdrożu, z którego wyjechać łatwo, ale wrócić znacznie trudniej.

5.

Prowincja kusi jak Iwona, księżniczka Burgunda, o której napisał jej twórca: "obecność niema, zastraszona, jej rozlicznych defektów sprawia, iż każdemu przychodzą na myśl własne jego tajne braki, brudy i grzeszki". Więc choćby dlatego warto z centrum, ze stolic wszelakich, czasem na prowincję zajrzeć, jak arystokratyczny Gombrowicz zaglądał w brudne portowe zaułki Buenos Aires czy zabłocone przedmieścia przedwojennej Warszawy. Zajrzeć, by dotknąć niższego, a i wyższość swoją poczuć. "Niższość na zawsze stała się moim ideałem. Jeśli kogo uwielbiałem, to niewolnika. Ale nie wiedziałem, że uwielbiając niewolnika, staje się arystokratą." I na tym ta gra formami polega.

Można by jeszcze zapytać, ile w odwiedzających Radom co dwa lata "centralnych" artystach, krytykach, widzach miłości do niższości, a ile w nich arystokratyzmu? Czy dla siebie przybywają, wyższość swoją nam okazać, czy dla wieszcza Witolda, by niższością swoją hołd mu oddać? Ale to pytania wobec gości niegrzeczne. Zamiast pytać, lepiej zapraszać. Więc przybywajcie, byśmy wyższe z niższym zmieszać mogli, jak Gombrowicz przykazał, aż nie będzie wiadomo, czy wyższe jest jeszcze wyższym, czy już się w niższości tak unurzało, że stało się niższym. I na odwrót. Aż nie będzie wiadomo, czyja to ręka, a noga czyja, i bucik, i nos. I kupa się zrobi, Gombrowiczem zachwycona, i chwałę swoją wykrzyczy. Gombrowicz: prowincji chwała.

Więc przybywajcie.

Kupą.

Na Gombrowicza.

Do Radomia.

Motto: Cóż pan chce, każdy widzi świat ze swego miejsca. (Witold Gombrowicz: Testament)

*Tomasz Tyczyński jest kierownikiem Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji