Artykuły

Nie strzelać!

"Grube ryby" w reż. Krystyny Jandy w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Jacek Sieradzki w Odrze.

Patrzę na widownię wypełniającą strome pod sufit rzędy krzeseł w prywatnym Teatrze Polonia Krystyny Jandy. Wypełniającą je w całości łącznie ze schodkami, na których rozłożono poduszki. Ta widownia jest uczesana, ubrana, wypachniona, widać, że do teatru się wybrała jak za starych dobrych czasów. I jest młoda. To nie są dinozaury ze starej inteligencji, którzy już przestali bywać, bo "dzisiejszy teatr to nie to, co dawniej". I nie snobi, gnani namiętnością odnajdywania się w miejscu modnym. Nie, to raczej owa zmitologizowana klasa średnia, o której pożądanych narodzinach pisywano na okrągło w pierwszych latach pokomunistycznej Polski, potem jakby przestano. A ona się pokątnie, bez oficjalnego położnictwa, narodziła, dorosła, ubrała, obuła i żąda przynależnych sobie, mieszczuchowskich rozrywek. Wśród nich wyjścia do teatru, w którym można się uśmiechnąć i rozprężyć, bez ryzyka, że działania sceniczne będą prowokować, drażnić i obrażać, a choćby i wyrywać z błogich oczekiwań i, horribile dictu, zmuszać do myślenia.

Pytanie, czy można mieć o to do młodych garniturowców żal?

Zawartość treściowa "Grubych ryb" z dzisiejszej perspektywy zdaje się, mówiąc bez ogródek, bliska zeru. Nie tylko zresztą z dzisiejszej perspektywy. Z tej krotochwili, w której para zidiociałych staruszków swata siedemnastoletnie dziewczęta dwóm sześćdziesięcioletnim również współskretyniałym nieużytkom, natrząsał się Boy już w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Ledwie cztery dekady po prapremierze w 1881 roku! A przecież wtedy owo stęchłe ciepełko mieszczańskich domów, z siedemnastoletnimi pannicami, którym w głowie szaleją marzenia o "materialnej sukni" (dorosłym stroju, wyzwalającym z dziecinnego przyodziewku), ze starymi kawalerami gubiącymi krok w kadrylu będącym jedyną oficjalnie dostępną formą flirtu - cała ta zramolała poczciwość przynajmniej miała jaki taki bezpośredni związek z realnym doświadczeniem, niechby i ze świeżymi wspomnieniami. Dawało się ją do czegoś odnieść, z czymś porównać.

Dziś jest abstrakcją. Krainą nierealną, oderwaną od rzeczywistości dokładnie tak, jak nic z "realem" wspólnego nie mają filmy fantasy z herosami, księżniczkami, świetlnymi mieczami i wojnami gwiezdnymi. Cielęco jednak gapi się na nie także dorosła - nie tylko małoletnia - publiczność, łatwo łykając infantylne konwencje. W czym gorsza (jako miłe spędzenie czasu) miałaby od tych bzdurek być stara bajeczka sceniczna, w której dwa stare lowelasy, ożywione niewinnym umizgiem, suną w koperczaki do podfruwajek, dostają po nosie i o nic poza śmiechem z tego klapsa nie chodzi!?

Teatr ma służyć sztuce, zgoda, ma targać sumieniami, wprawiać w metafizyczny niepokój, poszukiwać komunii dusz, budzić wrażliwość, tresować szare komórki i co tam jeszcze z wysokich celów się znajdzie. Aliści także - niech będzie, że w intermediach, intermediom służy ta rubryka - ma sprawiać przyjemność. Dawać widowni powód do uciechy wywoływanej przez piękno, kunszt, brawurę, humor. Można oczywiście pomstować na proporcje, zżymać się na zbyt duży udział w repertuarze rzeczy błahych, nieistotnych (zwłaszcza wykonanych partacko). Jednak całkowite i programowe rugowanie owego "przyjemnościowego" komponentu z palety teatralnych wartości nie ma najmniejszego sensu. Tylko okalecza. Wywołuje apokaliptyczną (a czy odległą od prawdy?) wizję: oto ponurzy, zestresowani twórcy usilnie doczerniają obraz i zaciskają usta, by nie wyrwał się zza nich cień uśmiechu; dobrze wiedzą, że pogoda i jasność barw w teatrze to obciach. A naprzeciw równie spięci odbiorcy jęczą nieśmiało: mamy tak ciężko, czemu jeszcze i oni się na nas, psiakrew, uwzięli?

Krystyna Janda zdaje się dobrze rozumieć absurd tego obrazka. Nie tylko dlatego, że komunia z widownią to dla niej być albo nie być (który to mechanizm niekoniecznie działa w sytych budach państwowych). Także dlatego, że w czasach, gdy sama uczyła się zawodu, teatr, przynajmniej ten najwyżej ceniony, właśnie umiał dbać o tę, by tak rzec, higienę: potrafiąc mówić widowni rzeczy istotne, potrafił też bawić się własnym kunsztem, uśmiechnąć się i z siebie, i ze świata. Właścicielka Polonii dobrze zapamiętała tę lekcję. I czerpie z tego profity: jej publiczność z przyjemnością łyka zramolałą konwencję "Grubych ryb", choć wolno sądzić, że w kuluarach innych teatrów wściekłe uwagi na temat (bez)sensu grania staroci fruwałyby w powietrzu. Rzecz jest na swoim miejscu, podoba się - cokolwiek nad stan: to nie jest przedstawienie mistrzowskie, choć sprawne i poprawne, w paru rolach autentycznie zabawne (zaskakujący Krzysztof Kiersnowski o zupełnie nowej twarzy, tytułowi Sławomir Orzechowski i Artur Barciś), za to kompletnie położone, gdy idzie o bezradnych najmłodszych. Ale recenzenckie grymasy kontruje walor bezwzględny: bezkonkurencyjność. Nikt tego nie gra, a już na pewno nie z takim rozmachem, sympatycznym wigorem. I wiarą w sens całej zabawy.

Więc tylko starym zrzędom może się przypominać, że gdy rolę Onufrego Ciaputkiewicza dziewięćdziesięcioletni Ludwik Solski wybrał sobie na benefis i w latach czterdziestych ubiegłego wieku objeżdżał z nim Polskę, zostały w piśmiennictwie teatralnym płomienne opisy, z jak cudowną finezją stary aktor grał powrót dziadunia do domu z kawiarni, w której się "zaawanturował" szampanem. Jedynie leciutko chwiejny chód i nieprawdopodobne migotanie iskierek w oku składały się na obraz postaci. W Polonii Ignacy Gogolewski wkracza do salonu z rumorem i arią Wielka sława to żart na ustach. Niewątpliwie grubiej. Ale cóż, finezję jazzmana pozna grono, które zna wykonywany standard; skoro nikt nie pamięta, jaka to melodia, wygląda, że wystarczy, gdy się zagra głośno i czysto.

17 października 1901 roku Michał Bałucki pod latarnią na Plantach palnął sobie w łeb. Miał dosyć artystowskich oskarżeń o schlebianie poczciwym gustom, o błahość i krotochwilność swojej twórczości przezywanej już pogardliwie bałucczyzną, o rozjeżdżanie się z gustami epoki. Rok temu, na początku sezonu 2007/2008, swoją sztukę o Bałuckim wyreżyserował w krakowskim Teatrze im. Słowackiego Maciej Wojtyszko. Miała być obroną autora "Grubych ryb" - i pewnie nie tylko jego. Miała stanowić, wolno sądzić, głos w obronie teatru tworzonego gwoli sprawiania przyjemności, teatru inteligentnej zabawy, zaganianego dziś w kozi róg dokładnie jak wtedy, na początku wieku. Wojtyszko jak zwykle okazał się adwokatem błyskotliwym: umiał naszkicować (nieco nazbyt dydaktycznie) różne twarze Bałuckiego, jego rozsądne myśli, jego wrażliwość daleko głębszą, niż by można czytać z konwencji krotochwil. I jedno tylko w tym przedsięwzięciu nie wyszło: renowacja kunsztu starego teatru. Humoru, wzruszenia. Było ciężko, nudno, nieśmiesznie i bez cienia wiary; sprawozdawca sądowy napisałby, że obrona pogrążyła podsądnego. Bezapelacyjnie?

Może niekoniecznie: sympatyczny sukces spektaklu z Polonii jest trochę jak przytrzymanie ręki z rewolwerem. Znowu jest dla kogo robić teatr środka, nieodlatujący w artystowskie horrory, niespadający w polityczne piekiełko, a i niegrzęznący też w błocie tandety. Warto podhodować tę widownię. Przyda się w przyszłości wszystkim - nawet tym nienawracalnym ponurakom, którzy i dziś jeszcze włożyliby Michałowi Bałuckiemu spluwę do rąk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji