Play Wajda
Pomysł był ryzykowny. O niesmaczny banał, swoim zwyczajem, otarł się Durrenmatt, wyznaczając miejsce Alicji i Edgarowi na bokserskim ringu. Mówiono nawet o meczu: Strindberg - Durrenmatt, i o antystrindbergowskim wykorzystaniu motywu i fabuły "Tańca śmierci". Mówiono też o spłyceniu Strindberga przez Durrenmatta, ale wszyscy przyznawali, że przedstawienie "PLAY STRINDBERG" na scenie TEATRU WSPÓŁCZESNEGO jest fascynujące dzięki aktorom i reżyserii ANDRZEJA WAJDY. Uznano je za wydarzenie sezonu nie mniejsze niż prapremiera tej sztuki w Bazylei, kto wie, czy tej bazylejskiej premiery nie przewyższające. Wajda jest tu wierniejszy Strindbergowi niż Durrenmatt; i zarazem wierniejszy sztuce Durrenmatta, niż można się było tego spodziewać po reżyserze-indywidualiście. Zresztą i w tym wypadku pozostaje on wierny przede wszystkim sobie.
Reżyser świetnie poprowadził akcję w kierunku sugerowanej w tytule gry i swoistego igrania, zaryzykujmy: diabelskiego igrania z postaciami scenicznymi, ale i widzami. Styl "infernalny" zakorzenił się nie tylko w modernizmie, ale przetrwał i do dziś, odcisnął swe piętno na sztuce współczesnej. Współczesne piekło też może być grą, jeśli jest to w dodatku piekło nowoczesnego mieszczaństwa, nie różniące się aż tak bardzo od mieszczaństwa naszych dziadków. Na tę grę, będącą zarazem starciem - w którym ciosy są prawdziwe - i meczem, gdzie uderzenia są raczej umowne, położył nacisk reżyser. Zauważmy, że postacie na scenie Współczesnego wkładają maski, ale nie dlatego, by się chronić przed ciosem i ukryć, ale by się jeszcze bardziej skompromitować, obnażyć, przedłużając grę i prowokując przeciwnika. TADEUSZ ŁOMNICKI w roli Edgara - krzyczy, swoją partię rozgrywa na krzyku, ale jest to krzyk świadomie robiony, sztuczny, wysilony. Edgarowi wcale się nie chce ryczeć na Alicję, i jakby z ulgą wita ataki apoplektyczne, które go unieruchamiają. Okrucieństwa Alicji, jej nienawiść, manifestowana "zapędzaniem" Edgara do łoża śmierci, jest też grą. Grą prowadzoną wspaniale i bardzo precyzyjnie skontrastowaną z grubaśnie, ale jak świetnie pokazaną postacią jej męża. Oboje walczą o styl, o pozory stylu: schorowany piwosz i kiepska ex-aktorka, ale oboje wydzierają sobie resztki tego stylu, są bardzo żałosni, a w dodatku często bliscy widzowi. W każdym razie dobrze ich rozumiemy.
Jest jeszcze "ten trzeci" - Kurt. Postać, przyznajmy, przez Durrenmatta - spaprana. Andrzej Wajda i ANDRZEJ ŁAPICKI starali się uzasadnić czymś więcej obecność Kurta na scenie, niż przypisaną mu przez Durrenmatta rolą animatora akcji, w chwilach, gdy na scenie musiało się dziać coś nowego. Co mogli, to zrobili z tą postacią. Nie dziwię się Łapickiemu, że czuł się jakby zażenowany swoim bohaterem, szczególnie w scenie, gdy Kurt ma się przerodzić w kapitalistycznego wampira.
BARBARA KRAFFTÓWNA i Tadeusz Łomnicki zaprezentowali bogactwo aktorskiej wypowiedzi, przy jednoznacznie i wyraziście nakreślonych postaciach. Wyraźniej występuje to u Łomnickiego, który zgodnie z rolą rysuje Edgara grubą krechą, przeciwstawiając tej wyciosanej, grubaśnej sylwetce starzejącego się piwosza niezwykle bogactwo mimiki, gestu, żywiołowości. Mimozowata, pozorna kruchość Alicji maskuje jej wściekłą witalność, wyrażającą się w nienawiści. Nienawiść też musi chwycić oddech, ludzkie piekło nie wytrzymuje nieustannego napięcia; opanowali je i tworzą jego krąg przecież ludzie nieszczęśliwi. Alicja, nieopanowana i do rękoczynów posuwająca się w starciach z mężem, banalna w swojej namiętności i oschła w swoim okrucieństwie, ostatecznie objawia się jako cierpiąca, starzejąca się kobieta, ze skłonnością do sentymentalizmu, której gest i poza kiepskiej estradowej śpiewaczki - odpowiada najbardziej. I tym zdobywa Krafftówna widownię. Nie dlatego, byśmy kochali kiepskie śpiewaczki, ale ponieważ cenimy szczerość. Zdobywa widownię banalnym, działającym przez kontrast z widmowym, deformującym błyskiem upiornego światła - sentymentalnym ciepłem piosenki, lekkim gestem autoironii, chwilową rezygnacją z gry.
Teatr Współczesny wręcz - można powiedzieć - niepokoił ostatnio swoją doskonałością, swoim niestrudzonym towarzyszeniem autorom bez przeciwstawienia się im, swymi doskonałymi i wciąż doskonalszymi interpretacjami ich tekstów. Wajda zburzył ten klasyczny już niemal ład i harmonię. Ten spokój sceny przy ul. Mokotowskiej jest na swój sposób wierny autorom, lecz ich zarazem prowokuje. Prowokuje też widownię i - myślę - dyrekcję Teatru Współczesnego. Z dobrym skutkiem.