Artykuły

Spowiedź królowej jazzu

"Lady Day" w reż. Natalii Babińskiej w Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Pisze Aleksandra Czapla-Oslislo w Gazecie Wyborczej - Katowice.

Może nie wybierała w życiu idealnych mężczyzn, za to idealnie wybierała dla siebie piosenki. Poruszająca muzyczna biografia Billie Holiday na małej scenie Teatru Rozrywki.

Uciekła z burdelu. Chciała podjąć pracę jako tancerka, ale pianista, widząc jej nieudolne kroki, zlitował się nad młodą dziewczyną i poprosił, by coś zaśpiewała. Wtedy w nędznym klubie Billie Holiday narodziła się na nowo. Jako Lady Day przeszła do legendy, choć ta czarnoskóra wokalistka jazzowa zmarła w nędzy i upokorzeniu.

Teraz Lady Day możemy podziwiać w zainscenizowanym filadelfijskim barze w Teatrze Rozrywki. Wszystko dzięki kreacji Anny Sroki. Najpierw ją usłyszymy. Ledwo co dojdzie na scenę, przygarbiona, wycieńczona, ciągle na alkoholowo-narkotycznym głodzie. Wszystko jej jedno, że ma na sobie znoszone kapcie i przypadkowe ubranie. Liczy się tylko to, że może znów śpiewać. Minie trochę czasu, zanim odwróci się przodem do publiczności, zanim w świetle punktowego reflektora wzniesie twarz ku górze i zabłysną jej oczy. Zaśpiewa tylko to, na co ma ochotę.

Tego wieczoru przed publicznością wyspowiada się z własnego życia - bez tajemnic i bez plotek, które od zawsze towarzyszyły jej muzycznej karierze. Także bez kłamstw, bo taki też jest chorzowski spektakl - bez scenicznego oszustwa. Sroka składa dwugodzinny hołd Billie Holiday. Czuje się od pierwszej minuty, że taki wybór repertuaru nie jest przypadkowy i narzucony aktorce z góry. Sroka traci dystans do Lady Day wraz z pierwszym dźwiękiem fortepianu. Jej ciało lekko pulsuje, usta wykrzywiają się w charakterystyczny dla Holiday grymas, we włosy wpina ulubione gardenie. I nie ma w tym ani karykatury, ani banalnego naśladowania. Jest coś osobistego - to nie ona szuka piosenek, ale one znajdują ją - jak mawiała sama Billie.

Może nie wybierała w życiu odpowiednich mężczyzn, za to wybierała odpowiednie dla siebie piosenki. Pierwsze jej utwory były przypadkowe. Zwykle te, które odrzucili inni, biali wokaliści. Poza tym miały jedynie eksponować instrumentalne możliwości klarnecisty Benny'ego Goodmana czy puzonisty Jacka Teagardena. Ale niebawem ludzie zaczęli łaknąć jej wyjątkowej interpretacji wokalnej. Do muzyki wniosła siniaki z własnego życia, upokorzenia i ból. Był czas, gdy żyła na skraju nędzy, i czas, gdy zarabiała tysiąc dolarów tygodniowo, z czego połowa szła na jej nałogi. Kazała siebie słuchać. Przeciętne piosenki, do których dodawała własne emocje, stawały się wyjątkowe.

Sroka także każe się słuchać, gdy jest kokieteryjna w "Baby Doll", przyziemna w piosence o świńskich nóżkach ("Pig's Foot"), ale szczególnie, gdy zaczyna pierwszą frazę "Strange Fruit", jednego z pierwszych słynnych utwór przeciw rasizmowi. Jako Billie długo nie może się zdobyć na "God Bless The Child" - jako nieślubne dziecko kilkudniowych kochanków dedykuje tę piosenkę matce. Ale pojawia się też w pełnym blasku, w eleganckiej białej sukni oraz kryształowych kolczykach, i śpiewa nieśmiertelne "Hush now... don't explain". I taką chcę ją zapamiętać.

Może Holiday nie wybierała w życiu odpowiednich mężczyzn, za to wybierała odpowiednich instrumentalistów. Również spektakl w Rozrywce jest wyjątkowy dzięki wokalnemu wdziękowi i talentowi Sroki, ale jest jeszcze jeden powód sukcesu. Przy fortepianie siedzi żywa legenda polskiego jazzu Włodzimierz Nahorny. W takim duecie Billie Holiday mogła narodzić się na nowo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji