Co my właściwie gramy?
(Rozmowa nagrana 2 lipca 1992)
DZIEWULSKA: Zapisy przedstawień to rzecz potrzebna i zarazem zawsze dyskusyjna. Mamy dziś dwa rodzaje zapisów: zapis wideo i zapis słowny. Ale zapis przy pomocy słów jest przecież nie tyle rejestracją, ile raczej jakimś "przetrawieniem" spektaklu przez kulturę. W tym wypadku spektaklu, który wejdzie do kanonu polskiej inscenizacji.
Opis, o którym tu mówimy, ma więc dwojaki - i dokumentacyjny, i kulturowy - sens. Jednocześnie wywołuje wątpliwości. Autorka chwyta nieraz sceniczny konkret, ale nieraz ten - najważniejszy konkret rozpływa się wśród uwag ogólnych. Dodać należy, że ten "Ślub", ze względu na swą dyscyphnę, jest na pewno trudnym przedmiotem opisu. W relacji Jolanty Kowalskiej ta dyscyplina nie została zarejestrowana. Czy istnieje warsztat językowy, który byłby zdolny zbudować precyzyjną słowną wersję języka teatralnego? W tym wypadku wolę, szczerze mówiąc, opisy osobiste i impresyjne, które z góry rezygnują z obiektywizacji, a przynajmniej przekazują przeżycie spektaklu. Więc powiedziałabym: albo matematyka, albo poezja. Formy pośrednie są zdradliwe.
Ciekawa jestem, jakim materiałem są dla państwa takie próby rejestracji przedstawienia. Aktorzy mają swoją własną wiedzę na temat akcji, treści, formy, i to wiedzę bardzo precyzyjną, a niestety w małym stopniu przekazywalną. Bywały jednak przypadki wypowiedzi aktorskich zaskakująco komunikatywnych. Myślę w tej chwili o książce Józefa Opalskiego "Rozmowy o Konradzie Swinarskim i Hamlecie". Dają one więcej wiedzy niż artykuły czy eseje. Przytaczają fizyczne konkrety, które w ogromnym skrócie uświadamiają czytelnikowi istotę sprawy. Są precyzyjne, ponieważ operują na jednym polu warsztatowym. Nie mieszają materii scenicznej z wiedzą o teatrze i literaturą. Są właśnie zdyscyplinowane, choć zarazem swobodne. Wywiady Opalskiego posługują się bowiem jednym językiem, językiem określonego warsztatu, bez pretensji ogarniania czegoś więcej. Są skuteczniejsze od języka teoretyków.
RADZIWŁOWICZ: Jeżeli mówimy o "Rozmowach" Żuka, to nie zapominajmy o tym, że one nie mają odniesienia - nie było tej premiery.
A wracając do twego pierwszego stwierdzenia. Jeżeli uczciwie popatrzeć na wszystkie formy zapisu przedstawienia, to żadna z nich nie spełnia oczekiwań. Powiedziałbym jednak, że wideo mniej służy teatrowi niż recenzja albo zapis słowny. Wideo nie jest w stanie zarejestrować odbioru. Następne pokolenia nie odczytają z taśmy faktów związanych z percepcją spektaklu. A słowa przenoszą taką wiedzę, tworzą niepowtarzalny i niepodważalny fakt.
Następny kłopot polega na tym, że aktor może tłumaczyć widzowi, co chciał zagrać. Widz może tłumaczyć aktorowi, że zobaczył coś innego. Aktor może się obrazić na widza, że ten nie odbiera tego, co on gra; a widz na aktora, że ten mu wmawia coś innego, niż on ogląda. Zaczyna się delikatne nieporozumienie.
A więc kwestia: "co gramy?" Bardzo ciekawe, po sześćdziesięciu spektaklach, byłoby powiedzieć sobie (nawet nie dla celów publikacyjnych), co my właściwie gramy. Co ty mi grasz? Co ja panu gram? Żebyśmy powiedzieli sobie, z panem Jerzym, co on widzi jako reżyser i czego oczekuje. Co jest spełnione, a co nie jest? To jest ciekawsze od ustosunkowywania się do sprawy zapisu.
Przed laty, przypadkiem, przeżyłem taką wymianę poglądów. Pojechaliśmy z Jurkiem Stuhrem na spotkanie z publicznością, na którym mieliśmy opowiadać o "Zbrodni i karze". Jako przykład szła na wideo jedna scena, a myśmy opowiadali, co jest między nami grane. Rezultat był fantastyczny. Po raz pierwszy usłyszałem od niego, co jemu się wydaje, że ja gram, a on to samo usłyszał ode mnie.
TRELA: Pominąłeś jeden element. Tam była publiczność, która swymi pytaniami prowokowała was do takich wyjaśnień. Odziaływała już samą swoją obecnością.
RADZIWŁOWICZ: Widzowie zaczęli pytać dopiero, kiedy my skończyliśmy sobie to opowiadać.
Wiesz... jak widzę pana Jerzego i Małgosię, to już się czuję zdenerwowany i zaczynam się zastanawiać, czy się przypadkiem nie wygłupiam.
TRELA: Nieśmiały jesteś... Uświadom sobie jednak, że znajdujemy się w zamkniętym kręgu naszego teatru, spektaklu, utworu, i może warto wyjaśnić sobie, co to jest zapis. Moim zdaniem opis w formie pełnej powinien nadążać za przedstawieniem od pierwszej próby aż do premiery i zawierać obserwacje reagującej publiczności. Usprawiedliwiałbym więc ludzi, którzy zadają sobie trud opisu. Zrobili, jak czuli, jak potrafili, i zastrzegli się nawet w tytule - "próby zapisu".
Jak długo jednak będziemy spięci "Dialogową" relacją jako punktem wyjścia, tak długo ciężko nam będzie się otworzyć. Jeżeli już zaczęliśmy rozmowę, to powinniśmy ją kontynuować i rozciągnąć na kilka spotkań. Ten tekst niepotrzebnie nas związał. Ciężko jest teraz wrócić do procesu powstawania spektaklu; do pracy z panem Jerzym; do tego, co sam czułem i rozumiałem z Gombrowicza, a co pan Jerzy mi uświadomił czy zasugerował; do tego, co odkrył we mnie, a z czego nie zdawałem sobie sprawy.
Na ostatniej próbie wznowieniowej zorientowałem się, że są inne możliwości interpretowania monologu Ojca-Króla (tych pokładów znalazłoby się pewnie jeszcze więcej). Pan Jerzy zasugerował mi intymniejszą interpretację, która okazuje się lepsza od poprzedniej. Myślę, że o tych możliwościach najwięcej wie pan Jerzy po ośmiu realizacjach "Ślubu".
GLOBISZ: Mnie interesuje i jednocześnie dziwi pytanie Jurka Radziwiłowicza: "Co my dzisiaj gramy?" A właśnie ten problem wydaje mi się najważniejszy w naszej rozmowie. Co my ze sobą gramy? Spektakl jest tak rzetelnie zrobiony i ustawiony tak żelazną ręką, że w eksploatacji nie ma odstępstw. Czuję niemożność wyjścia poza pewne ustalone ramy. Myślę na przykład o naszej pierwszej wspólnej scenie - wejście Pijaków. Jeżeli następuje jakieś odstępstwo, to całość leży. Trzymamy się wytyczonych rowów, w które zostaliśmy wpisani.
RADZIWŁOWICZ: Uważasz to za słuszne czy niesłuszne, za dobre czy niedobre?
GLOBISZ: Bardzo dobre. Dlatego nie rozumiem twojego pytania: "Co my gramy?" Myślę, że po prostu gramy to, co jest zapisane w scenariuszu pana Jerzego.
RADZIWŁOWICZ: Również jestem o tym przekonany. Lecz uważam także, że jest zasadnicza różnica między tym, co reżyser mówi na próbach (rozsądnie czy nierozsądnie, precyzyjnie czy nieprecyzyjnie), a tym, co aktorzy odbierają i przekazują na scenie. Aktor musi zwerbalizować te uwagi na swój własny sposób. Informacje pana Jarockiego, co ja jako postać mam do innych osób na scenie, przekładały mi się gdzieś głęboko. Tu jest pole dla wielu subtelnych, tajemniczych i prywatnych mechanizmów w odniesieniu do siebie, teatru, kolegów... Te mechanizmy są osnową roli, a rezultat może być zupełnie inny od tego, co mówił reżyser czy potem sformułuje recenzent.
Niezwykle ciekawa byłaby dla mnie taka sytuacja: opowiadasz po kolei, co grasz, a ja obserwuję miny reżysera i swoje reakcje.
TRELA: To jest niebezpieczne!
JAROCKI: Mówcie dalej, proszę.
TRELA: Co ja mogę ci odpowiedzieć? Po prostu lubię grać Ojca. Mimo że jest to spektakl trudny, ciężki fizycznie i psychicznie, to udział w nim sprawia mi przyjemność.
Może wyda się to państwu nie na miejscu, ale użyłbym następującego porównania. Wychowałem się na jazzie. Pan Jerzy stworzył żelazny temat, zostawił mi możliwość improwizacji, ale nigdy nie mam dość siły, by ten temat zdominować.
RADZIWŁOWICZ: Krzysiek Globisz wspomniał o "rowach". Przejmując jego sformułowanie powiedziałbym, że jesteśmy w kanale. Kompozytor napisał utwór, który przez sześćdziesiąt sesji nagraniowych próbujemy zrealizować, a improwizujemy "w ramach". Pytam, co przez te sześćdziesiąt sesji próbowaliśmy wykonać wokół tego utworu.
DZIEWULSKA: "Opowiadasz, co grasz" - to byłoby warte wysiłku! Zaskoczyłeś mnie, spodziewałam się, że będziecie raczej grymasić, że gadanie to nie aktorska sprawa.
RADZIWŁOWICZ: A więc ustalmy, o czym będziemy mówić. O tym, co zostało napisane w "Dialogu", czy o tym, co między sobą gramy?
DZIEWULSKA: O tym, co gracie. To przenosi nas od razu dużo dalej.
JAROCKI: Trzeba z tego pomysłu skorzystać, niech aktorzy opowiedzą, co grają, jak im się wydaje, że grają.
A co do podtytułu - "próby zapisu" - krytycy zawsze tak piszą, to Puzyna wymyślił.
GLOBISZ: Tak, to wymyślił Puzyna. Przeszedłem cały kurs "opisu przedstawienia teatralnego" ze względu na to spotkanie.
Denerwuje czasem taka dokładność: "Wyciera chusteczką oczy - co miał na myśli...?"
SEGDA: Jeżeli krytyka zainteresował taki fakt, to ciekawiłoby mnie, dlaczego w ciągu trzech godzin właśnie na to zwrócił on uwagę. Mogę się z tym nie zgadzać, ale mimo wszystko jest to bardzo szlachetna forma zapisu.
JAROCKI: Zapisu dokonanego po obejrzeniu dwóch przedstawień: na festiwalu we Wrocławiu i siedem miesięcy później w Krakowie, w okresie świątecznym. Pamiętacie? Graliście wtedy kilka przedstawień po ośmiogodzinnym nagrywaniu tegoż "Ślubu" w studiu telewizyjnym - umęczeni do cna, a w dodatku przed widownią przerzedzoną z powodu świąt Bożego Narodzenia.
RADZIWŁOWICZ: Bardzo mnie wzrusza porównanie Wrocławia i Krakowa. Podobno we Wrocławiu grałem inaczej. Miałem trzydzieści dziewięć stopni gorączki. Ale to nikogo nie obchodzi, bo i dlaczego.
GLOBISZ: Okazuje się, że w stanie podwyższonej temperatury grasz lepiej.
JAROCKI: Wracam do "zapisu". Większa część tekstu pani Kowalskiej to nie jest relacja z naszego spektaklu - to opis dramatu Gombrowicza, który może również przystawać do innego przedstawienia w innym teatrze. Pisze o was bez was. Gombrowicz, jego tekst i jego liczne uwagi do "Ślubu" zaprogramowały autorkę. Nie czyta waszych postaci scenicznych.
SEGDA: Nie do końca tak jest. W przypadku mojej postaci nie wyczytałabym tych wszystkich informacji tylko ze sztuki. Potrzebny byłby mi spektakl.
RADZIWIŁOWICZ: Pan Jerzy lansuje inną technikę zapisu - przez "prawdziwka", czyli kogoś, kto udaje, że nigdy nie czytał tekstu, przychodzi na przedstawienie po to, by dowiedzieć się, o czym jest "Ślub", i spisać spostrzeżenia.
JAROCKI: Niezupełnie. Chciałbym, aby z tego, co Gombrowicz sam napisał wielokrotnie komentując swe utwory, nie robiono wytrychów interpretacyjnych. Chciałbym, aby oddzielano rolę teatralną od postaci dramatu i nie udawano, że się pisze coś odkrywczego. Każdy spektakl ma swą specyfikę. Pragnąłbym, aby robiący "opisy" szukali tej odrębności. Mógłbym wam zacytować całe fragmenty, które funkcjonują zupełnie niezależnie od naszego przedstawienia i nie mają nic wspólnego z tym, co grają aktorzy.
DZIEWULSKA: Tę relację można jednak czytać wariantowo. Dla mnie jest to opis Gombrowicza w tym konkretnym przedstawieniu, a nie w ogóle. Fragmenty, które budzą pana wątpliwości, są dodatkowym komentarzem. Chyba zupełnie niepotrzebnym. Autorka zdaje się nie ufać teatrowi i chce koniecznie wspomóc się tekstem, a w rezultacie jego istniejącymi interpretacjami.
JAROCKI: Zostawmy może moje wątpliwości na boku. Problem "opisu" nie musi stać się motywem przewodnim naszych rozważań. Podoba mi się to, co Jurek Radziwiłowicz powiedział i jak Krzysiu Globisz zareagował.
Jurek Trela zahaczył o temat nowej interpretacji, którą reżyser przynosi aktorowi już w trakcie eksploatacji gotowego spektaklu. Jednak w naszym wypadku, panie Jerzy, wyglądało to, moim zdaniem, inaczej. Od początku prób "podprowadzałem" pana ku pewnej interpretacji monologu Ojca-Króla (przed strąceniem z tronu), ale do samej premiery nie potrafiłem wyegzekwować tej mojej intencji. Ściślej, nie potrafiłem dotrzeć do pana z tą swoją wersją monologu, sprawić, by pan ją podjął. W końcu zrezygnowałem.
I dopiero w rok po premierze, tak, na próbie wznowieniowej, coś zaskoczyło. Słuchając pana, wpadłem na pomysł, jak panu pomóc. Jak panu zasugerować - przekonywająco - zmianę po mojej myśli. No i chwyciło, dał się pan zainspirować, jak się to mówi.
GLOBISZ: Nie ma mnie wtedy na scenie i mogę słuchać twojego monologu. Fantastycznie teraz to robisz!
TRELA: Jesteśmy na najlepszej drodze do powiedzenia sobie "prawdy" o sobie. W naszym zawodzie bardzo trudno znaleźć znak, który naprowadza na sedno sprawy.
JAROCKI: Tak. Czasem trudno. A tu chodziło o to, żeby Ojciec-Król od pierwszych słów monologu miał perspektywę katastrofy, która go czeka. Miał świadomość nieuchronności, do której prowadzi go kołowrót mówienia, potok słów. W związku z tym buduje on wokół siebie coraz większy kokon strachu. Parokrotnie próbuje obłaskawić sytuację, lecz nie znajduje drogi.
To założenie nie było realizowane. Po drodze istniało wiele rzeczy, które bawiły pana i publiczność. Był to moment, który pan sobie cenił, a mnie wydawał się wątpliwy.
Nie udawało mi się jednak przekonać pana, że warto to poświęcić. Teraz zrezygnował pan z niego. W rezultacie monolog jest o czymś innym.
TRELA: Nie chciałbym używać zbyt górnych słów, ale istnieje w teatrze określenie "dążenie do prawdy". Czyli do doskonałego, ostatecznego kształtu. Wydaje mi się, że dojrzewanie tego spektaklu to wyjątkowy, racjonalny i namacalny proces, który nie zamknął się na premierze. To, że dotychczas tak grałem, jak grałem, wynikało z próby zrozumienia pana. Kierowałem się instynktem i instynkt mnie zawiódł. Być może odkryje pan jeszcze inne tajemnice. Dowiem się, że istnieją dalsze możliwości interpretacji, i proces dojrzewania roli będzie trwał.
JAROCKI: Miejmy nadzieję.
RADZIWŁOWICZ: Jesteście bardzo ambitni. Spektakl jest już na etapie przejrzewania.
JAROCKI: Tak. Niektóre rzeczy odbieram z dużym niepokojem. Sygnalizowałem na przykład Szymonowi Kuśmidrowi w czasie ostatnich prób wznowieniowych, że jego rola zaczyna się rutynizować, już nie jest taka świeża
SEGDA: On ma najtrudniejsze z nas wszystkich zadanie, gra przecież świeżość. A do tego Jurek Radziwiłowicz kreuje człowieka o bardzo głębokiej świadomości, wręcz nadświadomości, która pożera Władzia.
JAROCKI: Szymek zaczyna traktować swoje partnerowanie Henrykowi tak, jakby to było łatwe.
TRELA: Nie chcę, aby to zabrzmiało jak usprawiedliwienie Szymka czy aktora w ogóle. On po prostu zaczyna grać. Gra inne role, dużo próbuje. Pan Jerzy nazywa to drastycznie rutynizowaniem. A może to nie jest sprawa rutyny, tylko technicznego, zawodowego doświadczenia? My jednak co wieczór udajemy, raz lepiej a raz gorzej, ale jednak udajemy. Z racji choćby swego wieku zawodowego i biologicznego, śmiem twierdzić, że udział w innych przedstawieniach działa na aktora odświeżająco. Wracam do danego tytułu z większą potrzebą grania. Szymon, kiedy trafił do tej roli, był fascynującym odkryciem, a teraz uczy się rozplanowywać swoje siły zawodowe.
JAROCKI: Powiem prosto z mostu: kiedy tu przyszedł, był po prostu wystraszony! Bał się, że gra z wami, z panem, z Jurkiem Radziwiłowiczem - i było w nim pełno nieudawanego szacunku. Szacunku i lęku - nie Władzia, ale Kuśmidra. Jego delikatność miała pewną autentyczność. A teraz gra u Wajdy, u Grzegorzewskiego, odrzuca role filmowe i ten aktorski cynizm przenika już do warsztatu.
KUŚMIDER: Myśląc o tej roli, szukałem kontaktu z Henrykiem czy raczej możliwości jego zrozumienia. Jako Władzio szukałem przyczyny jego zachowania. Obserwuję na scenie ruchy Jurka Radziwiłowicza, analizuję je i próbuję grać na różne sposoby. Może to błąd. Gram w "Ślubie" od roku i być może sam ten fakt powoduje, że jestem dojrzalszy i we Władziu nie ma już strachu. Ze strony reżysera czy widzów może to wyglądać tak, jakbym popadał w rutynę, ale jest to efekt niezamierzony.
JAROCKI: Nie wiem, z czego pan czerpał tę ciągłą gotowość ukierunkowywania się na Henryka. Ta gotowość była fascynująca! Teraz pan już zrozumiał, o co chodzi Gombrowiczowi, przyznał mu rację... no, i nudno się zrobiło... To jest postawa aktora.
GLOBISZ: Po kilkudziesięciu spektaklach być może w nas wszystkich nie ma już tej gotowości skierowanej na następny gest ręki, ruch mięśni. Być może nie ciągniemy już sprawy, bo już dobrze wiemy, co się stanie.
KUŚMIDER: Pan Jerzy gani mnie właśnie za to, że wiem, dokąd zmierzam, i że za mało chcę.
RADZIWIŁOWICZ: Cytuję z "Dialogu": Władzio "przeciwstawia [Henrykowi] prostotę, naturalność i szczerość"...
JAROCKI: Tak było we Wrocławiu i w grudniu w Krakowie. Chętnie jednak skierowałbym uwagę państwa na temat zaproponowany przez Jurka Radziwiłowicza: "Co gramy?" Ja tylko sprowokowałem Szymka.
SEGDA: Jurek ośmielił mnie swoją wypowiedzią. Taka rozmowa może być fascynująca, powinniśmy obrać sobie metodę na przyszłe spotkania i przejść po kolei przez wszystkie sceny.
Może Jurek powiedziałby nam, z jaką świadomością - jako postać - zaczyna spektakl.
TRELA: W moim odczuciu taki tok jest niebezpieczny. Spektakl jest jeszcze żywy. To będzie miało sens wtedy, gdy przedstawienie zejdzie z afisza.
JAROCKI: Nie. Nie sądzę, żebym mógł tu powiedzieć coś, co was zamknie. Jak Henryk zaczyna spektakl? Pani Kowalska napisała, że Henryk stoi za jedną kurtyną (teatru), a przed drugą (snu). Najpierw rozsuwa się pierwsza, a wkrótce podnosi się i druga, Henryk może wejść do środka swej jaźni. Świetnie. Ale zaraz potem czytam, że Radziwiłowicz zaczyna sztucznie mówić... Przecież to nie on zaczyna sztucznie mówić, tylko aktor dostaje do wypowiedzenia teksty Gombrowicza, specjalnie tak napisane. I to nie aktor Radziwiłowicz wymyślił sobie, że będzie sztucznie mówił, przeciwnie, on stara się mówić normalnie.
RADZIWIŁOWICZ: Powiedziałbym, że ona właśnie to napisała. Zacytuję: "Pierwsze słowa monologu zabrzmią sztucznie, obco i sucho. Radziwiłowicz..."
JAROCKI: Zabrzmią w monologu w wykonaniu Radziwiłowicza.
RADZIWIŁOWICZ: Zaraz zaraz, następne zdanie. Autorka dalej mówi o monologu, a więc zobaczmy: "Radziwiłowicz nie szuka w nim"... - i to zdanie przeczy pierwszemu, ponieważ ona chyba nie myśli o monologu, tylko pisze o tekście Gombrowicza - "... nie szuka w nim - jak wielu innych aktorów, grających rolę Henryka - fałszywej poezji, nie epatuje widza pustą urodą słów, kunsztownym frazowaniem. Przeciwnie, mówi w sposób bezbarwny, bezosobowy, niemal protokolarny". Tutaj jest dosłownie powiedziane, że nie ma żadnego sztucznego, wymyślonego sposobu mówienia. "Słowa padają dobitnie, odmierzając rytm twardymi zgłoskami". Powiedziałbym, że to jest próba podkreślenia, że w monologu nie ma sztucznej urody.
Być może są to dwa sprzeczne ze sobą zdania i trzeba by zastanowić się, skąd się wzięła ta kolizja. Czy ona istnieje w graniu, czy jest tylko w zapisie? Czy istnieje także w intencjach reżysera i aktora?
JAROCKI: Zastanowiłbym się nad czymś innym, nad intencjami, które mieliśmy ustawiając początek monologu Henryka, przed pojawieniem się Władzia. Henryk próbuje określić rzeczywistość, w której się znalazł. On nie jest jeszcze jej pewien, nie orientuje się w niej. Mówi: "Zasłona wzniosła się... Niejasny kościół..." Wypowiada tę kwestię bardzo ostrożnie. Nie jest pewien, czy to jest kościół, bo to jest przecież teatr. W "opisie" zarejestrowane jest zupełnie coś innego. Wobec czego pytanie: czy to jest niedostrzegalne, bo pan nie uwzględnia jego niepewności? Czy pan zmienił interpretację?
RADZIWIŁOWICZ: To, co gram, znacie i nie będę wam tego opowiadał. Pytanie dotyczy sposobów realizacji, czasu przemiany na scenie, konstruowania ciągu scen, który my wypełniamy. Zupełnie inną sprawą jest problem, czy nasze nazywanie jest takie samo jak (do Jarockiego) pana. Jeżeli one są różne, to wcale nie znaczy, że my gramy coś innego niż pan chce. A trzecią sprawą jest odbiór widza. Jeżeli pomieszamy te poziomy, to z naszego spotkania nic nie wyjdzie. Pytanie o to, czy ja źle gram, czy ona źle mnie zrozumiała, trzeba by rozpatrywać w obecności autorki opisu.
JAROCKI: Panie Jerzy, niech pan nie komplikuje.
RADZIWIŁOWICZ: Próbuję uprościć.
JAROCKI: To, co opisująca pani Kowalska chciała powiedzieć, to powiedziała. Pozostaje tylko jedna płaszczyzna - między nami. Każdy widz będzie mówić coś innego. Ustalać możemy tylko między sobą. W stosunku do opisu interesuje mnie tylko to, czy nasz pierwotny zamysł jest czytelny, czy nasz Gombrowicz ze swym "Ślubem" jest komunikatywny. Okazuje się, że nie. Jolanta Kowalska opisuje to, co wie z książki. Natomiast to, co myśmy próbowali zrobić (używając wielu środków, ale przede wszystkim aktora), pozostaje dla niej niedostępne.
Od pierwszych prób analitycznych zajmowaliśmy się określeniem sytuacji Henryka. On nie wie, w jakiej rzeczywistości się znalazł, i próbuje wyjaśnić, czy to jest sen, czy teatr, czy może zupełnie coś innego. Po długich analizach powinien pozostać jakiś ślad w spektaklu, to powinno być odczytywane jako jego pierwszoplanowe założenie. Skoro nie jest, to znaczy, że gdzieś popełniliśmy błąd. Patrzę na to bardzo praktycznie.
RADZTWŁOWICZ: Mamy dwa wyjścia. Możemy powiedzieć, że albo my nie gramy tego, co jest zamierzone, albo widz tego nie zauważył. Spór jest dość jałowy, jeśli chodzi o dyskusję z widzem.
GLOBISZ: Jurek, widzę rozwiązanie. Po prostu należy zagrać lepiej.
RADZIWŁOWICZ: Rozumiem, że od samego początku rozkładam wam przedstawienie, ale trudno.
JAROCKI: No, to zbierajmy je do kupy!
DZIEWULSKA: Wtrącę się jako widz: autorka opisu nie odczytała intencji, ale odczytała efekt. Wydaje mi się, że on jest taki, jak ona zarejestrowała. Na pierwszym przedstawieniu ja również nie zrozumiałam intencji. Dopiero na drugim to "obstukiwanie" rzeczywistości stało się dla mnie jasne.
JAROCKI: Po prostu trzeba badać zarówno słowa, które Henryk wypowiada, jak obrazy. Na kolejnym przedstawieniu jest to oczywiście łatwiejsze.
RADZIWŁOWICZ: Przepraszam bardzo, mówiąc "Henryk" myśli pan o Henryku zapisanym w tekście, czy o moim Henryku?
JAROCKI: O pana Henryku.
TRELA: Obraziłeś się?
RADZIWŁOWICZ: Nie, chcę tylko, abyśmy rozmawiali precyzyjnie. Jeżeli to, co pan Jerzy powiedział, było o mnie, to znaczy, że ja robię to, czego on oczekuje.
JAROCKI: Jeżeli pani Małgosia zauważyła to na drugim spektaklu, to znaczy, że nasz zamysł jest postrzegalny. Myśmy przecież w tym kierunku analizowali dramat.
DZIEWULSKA: W tych pierwszych kwestiach jest bardzo dużo nagromadzone, tymczasem widz nie jest jeszcze wprowadzony w świat sceniczny i wszystko jest dla niego przynajmniej tak samo nowe, jak dla Henryka. Poza tym po prostu chłonie przestrzeń i jej dziwną urodę. Ale konsekwencje niezrozumienia pierwszego monologu (który jest, nawiasem mówiąc, diabelsko skomplikowanym zadaniem) mogą ciągnąć się do końca.
JAROCKI: Z tym początkiem ja też miałem kłopoty, chciałem zawrzeć tam bardzo dużo. Jak pamiętacie, wprowadziłem nie tylko Władzia, ale i Pijaka. Henryk miał dokonać wyboru postaci, na której chce się oprzeć. Powoli wypierał Pijaka, Pijak znikał, a Władzio zostawał. Wszystko działo się na odpowiednich kwestiach.
Wypróbowywałem sugestię Błońskiego, który podaje, że pierwszą postacią, z którą Henryk chce się spotkać, jest Pijak, a nie Ojciec, Matka, Mańka, Władzio. Boi się, a więc powoli sięga do postaci mniej niebezpiecznej dla siebie. Pozornie Błoński ma rację, ale teatralnie pomysł jest przegadany. To, co na papierze wydawało mi się odkryciem, na scenie nie sprawdziło się.
Sam pan, panie Krzysiu, zauważył, że coraz niechętniej wpuszczałem pana na scenę, kazałem się cofać, żeby tylko kawałek nosa wystawał zza kulisy, a następnego dnia zupełnie już zlikwidowaliśmy Pijaka.
KUŚMIDER: W tym było całe moje nieszczęście.
DZIEWULSKA: Czytając "Ślub", zawsze myślałam, że ten dramat zaczyna się od wielkiej katastrofy, a Henryk jest człowiekiem, który przed chwilą przeżył coś strasznego.
JAROCKI: I ja tak kilka razy realizowałem "Ślub".
DZIEWULSKA: Początek spektaklu zdumiał mnie swoim spokojem. Na pierwszym przedstawieniu w ogóle nie rozumiałam, dlaczego tak jest. Dopiero później pomyślałam, że w tym spektaklu mam przed sobą człowieka, który bada, że to jest czysta konfrontacja człowieka ze światem. Ja zawsze zakładałam, że on jest skrajnie naładowany emocjami, jak w szoku.
GLOBISZ: Pewne rzeczy są powiedziane i jeżeli widz rozumie język polski, to usłyszy od Henryka, że coś mu rozbiło mózg, może kula. Co prawda to jest dopowiedziane w drugim monologu Henryka, ale percepcja działa przecież także do tyłu. Po obejrzeniu spektaklu pewne rzeczy się układają.
Każdy człowiek, który obejrzał przedstawienie, rozumie fakt, że Henryk stoi przed kurtyną, a człowiek przed zasłoną stoi tylko wtedy, gdy jest u progu śmierci. Kurtyna się podnosi i zaczyna się projekcja.
JAROCKI: Przeszedł pan do metafor. Kurtyna jest także konkretem, kurtyną teatralną. Jesteśmy w teatrze. Być może za dużo pan wymaga od widza, ja tyle nie wymagam.
GLOBISZ: Myślę, że wszystkie postacie - łącznie z Pijakiem - są projekcją mózgu Henryka. Jeżeli widz jest inteligentny, a tylko o takim warto myśleć, to musi wrócić do początku i powiedzieć sobie - otwiera się teatr, a jeżeli to jest teatr, to może zdarzyć się wszystko.
RADZIWŁOWICZ: Znów mieszamy poziomy. Szmata idzie w górę... "Zasłona wzniosła się...", każdy widzi i to jest poziom teatru. Uważam, że Henryk życzy sobie, żeby kurtyna wzniosła się. Zarówno przestrzeń między kurtynami, kiedy Henryka nie ma jeszcze dla widza, jak i przestrzeń po podniesieniu zasłony są obszarami świadomości Henryka.
W momencie, kiedy odsłania się pierwsza kurtyna, Henryk pojawia się dla publiczności. Znalazł się w takiej sytuacji, że musi dokonać konkretnego aktu. Jest na scenie w teatrze i musi coś zrobić. To jest pierwszy poziom. Henryk poszukuje możliwości poszerzenia przestrzeni swego działania. Rozsuwa się druga kurtyna, za którą jest pustka. Cała przestrzeń, w którą chce wejść, jest dla niego wolna. Na poziomie interpretacji to jest nadal obszar świadomości Henryka. Dokonuje aktu woli, wejścia głębiej w swą świadomość - i zastaje tę świadomość niezabudowaną, pustą.
Co się z nim stało? Dlaczego tak się stało? To jest już inne pytanie. Może kula uszkodziła mu mózg? W tej rozszerzonej świadomości, w głębi czarnej sceny (zresztą czarne szmaty dookoła zwykle wyobrażają przestrzeń świadomości, czego przykładem na tej scenie był drugi akt "Wyzwolenia"), snuje swój monolog.
Każdy może to rozumieć na swój sposób. Kłócimy się o widza idealnego, którego nie ma. Spierajmy się albo o teatrologa, albo o widza normalnego. Większość widzów, którzy nas oglądają, nie ma teatrologicznego wykształcenia. Jeżeli więc chcemy badać odbiór spektaklu, to musimy odnosić się do większości, ponieważ ta część widowni powoduje atmosferę odbioru, temperaturę emocji i myśli na sali.
Pierwsze zdania Henryka znajdują się już na tych dwóch poziomach. Mówi o tym, że kurtyna unosi się, to widać, nie skłamał. Mówi także o tym, że dokonał aktu woli, rozszerzenia przestrzeni swej świadomości - i nic w niej nie znajduje. Na pierwszym poziomie jest jakaś niejasna przestrzeń teatru, którą widać (nasz strop jest rzeczywiście dosyć dziwny, a i do kościoła podobny). Jego myśli funkcjonują w przestrzeni. Gombrowicz zaznaczył to w słowach opisujących scenografię do aktu pierwszego. "Krajobraz przygniatający, beznadziejny. W mroku fragmenty zniekształconego kościoła". Ten kościół tam jest i Henryk zaraz opowie o nim dokładniej. Strop funkcjonuje jako coś materialnego, ograniczającego jego pustą świadomość, jest refleksem oddziaływającym na ruchy. Stoi i zadaje sobie pytanie: iść?
"Niejasny kościół" w sensie podwójnym: Kościoła katolickiego (całej tradycji, z której Henryk wychodzi) i normalnego dążenia do aktu świętego, który może być dokonany na ziemi przez człowieka, a nie przez kościół w dosłownym sensie. Będzie o tym rozmawiał z Władziem.
Sens trzeci. Teatr - "niejasny kościół". Jak wiemy, teatr jest świątynią sztuki. A więc także rozmowa o tym, co się może zdarzyć w świątyni sztuki. W tym kierunku rozumowania zwrócone są dalsze słowa: "Tu wrota niemożliwe co wciąż przemyśliwam". Dla nas one zawsze były w kierunku widowni, tym bardziej że mamy naturalną furtkę w postaci ramy sceny (Henryk przechodzi z głębi sceny na proscenium). Ta brama otwiera się do przodu, Henryk ją "przemyśliwa", a więc wchodzi w cały obszar swej świadomości, chce zbadać ją do końca.
Z drugiej strony Henryk "przemyśliwa" jako aktor, do jakiego momentu może popchnąć teatr wobec widzów, którzy fizycznie siedzą w fotelach. W którymś momencie łamie się, zamyka, przekracza sztuczność teatru (o ile ona jest w ogóle do przekroczenia) i zaczyna funkcjonować w relacji z widzem. Relacja ta staje się nieco inna niż typowy związek aktora z widzem, który kupił bilet. Mówiąc, aktor jednocześnie "przemyśliwa", a myśleć musi szybko, bo ma mało tekstu.
"Tam ołtarz zniekształcony obcego psałterza..." Gdzie on jest? Dla mnie znajduje się on z tyłu, tam, gdzie nie ma nic, a za chwilę pojawi się dom. I to jest prostym rozwiązaniem dla zburzonego kościoła, którego nie ma, a był.
"Zamknięty klamrą bezsensu kielicha..." Henryk znalazł się w punkcie, w którym próbuje rewidować sen. Cały zespół wartości, w które wierzy pojawiający się później Ojciec, jest oparty na tradycji Kościoła. Dla Henryka jest to obcy "psałterz". Nie może się już do niego wprost odwołać. Jest ofiarą tego systemu wartości. O kielichu mówi nie bez kozery, ponieważ będzie ofiarą na końcu. Wysnuwa z tego wniosek: ,,Pustka. Pustynia. Nic." Jest w punkcie zero.
A teraz bym chciał, aby pan Jerzy ustosunkował się do tego, co opowiedziałem, i wskazał, gdzie się mylę i przez sześćdziesiąt spektakli gram coś innego niż on chciał.
JAROCKI: Absolutnie ma pan rację, tylko że widz połowy tego nie czyta. To, że pan wchodzi w pustkę sceny, a więc w "pustynię swej świadomości", publiczność po prostu widzi i za to możemy wziąć pełną odpowiedzialność. Co do reszty - nie można być aż tak pewnym i wymagającym.
RADZIWŁOWICZ: Widz jest tak przyzwyczajony do tego, że teatr jest iluzyjny, że jak zobaczy aktora na pustej scenie, to natychmiast zaczyna kombinować, gdzie ten aktor właściwie się znajduje. Może mieć w związku z tym trudności z wpadnięciem na tę najprostszą odpowiedź, bo jest przekonany, że w teatrze aktor zawsze musi "gdzieś" być.
JAROCKI: Gombrowicz i my przychodzimy widzowi z pomocą. Pokazujemy mu aktora, który roztrząsa te właśnie problemy. Mówi: gdzie jesteśmy? Jaka jest ta rzeczywistość? Co to znaczy?
Wszystko się zgadza, tylko ja byłbym dużo skromniejszy w nazywaniu, bardziej konkretny. Widz nie musi przejrzeć znaczenia "klamry kielicha" czy "ołtarza obcego psałterza" tak głęboko, jak pan to zrobił. Nawet na to nie liczę. On musi tylko zrozumieć, że pan boryka się z trudnymi nazwami, z dopasowywaniem skojarzeń do tego, co pan widzi. Chciałbym, aby widz zorientował się tylko, że pan ma kłopoty z przestrzenią i z ulokowaniem w niej siebie. I kiedy wydaje się, że wszystko zmierza do katastrofy, tragedii - "Pustka. Pustynia. Nic" - wtedy pojawia się drugi człowiek. "Nic" nie jest ani kontemplacją, ani dalekowschodnim rozpływaniem się w Nirwanie. To jest takie nasze "nic", związane z pustką, mówiące o tym, że nie mamy wiary, ideałów, wiedzy. I kiedy to "nic" zmierza do tragedii, zaczyna się opowiadanie o poznawaniu się dwóch ludzi...
Ten fragment jest pięknie napisany, a i my dość porządnie go gramy... Może trochę "po łebkach", może Henryk trochę za dużo gra wobec Władzia (przepraszam, że przy okazji przemycam swoje uwagi...), może to "zapoznanie się" powinno być bardziej wstydliwe... Ze strony Władzia na początku takie było. Teraz ta scena stała się troszeczkę chropowata, grubsza, a mogła być ze strony was obydwu dużo delikatniejsza.
W momencie, kiedy nastąpiło już ich oswojenie, powraca niedosyt Henryka: "Gdzie się znajdujemy?" To nie może być tak, że się znajdujemy "nigdzie". Musi być coś. To jest formuła, która wywołuje następne poziomy. Jeżeli weźmiemy Błońskiego czy innych interpretatorów, to te światy mogą nam się wielostopniowo mnożyć. Ale my tę rzeczywistość powinniśmy upraszczać. Widz musi zrozumieć przynajmniej tyle, że Henryk oswoił przestrzeń. Przebiegł scenę do tyłu, do przodu, podbiegł z przyjacielem do widzów, nawet widownię delikatnie "zafiksował", ale chce jeszcze czegoś innego, konkretnego. Spostrzega coś w ciemności, w niczym. Mówi: "Tam... stamtąd coś..." Zaryzykował przecież, tam nie ma nic. Ale padło słowo, wobec czego musi się stać i powoli, powoli staje się. Z ciemności zaczynają wyłaniać się konkrety, poczynając od krzesła. Stwarza się konieczna rzeczywistość, której Henryk zażądał, a może pożądał i następuje to prawie natychmiast.
Mam nadzieję, że gramy w taki sposób. Opisuję zresztą bardzo subiektywnie, być może chcę tak widzieć. Ale czasami wydaje mi się, że taki komunikat dochodzi do publiczności.
RADZIWŁOWICZ: Dochodzić może, ale nie musi. Ktoś inny może zrelacjonować tę scenę w następujący sposób: podnosi się zasłona, facet przemierza pustą przestrzeń, nie wie, co zrobić, natyka się na drugiego faceta, jest mu lepiej, nie bardzo wie, jak ma się zachować w stosunku do widowni, w końcu mówi, że może tam coś jest - i stamtąd rzeczywiście coś się wyłania. To jest przebieg opowiedziany według tego, co widać gołym okiem.
JAROCKI: Tak. Może być taki odbiór. Pan to jeszcze "ścisnął", uprościł. Ale odbiór zależy także od tego, z jaką wrażliwością całe zdarzenie zostanie zagrane. Czy obydwaj aktorzy przegalopują po powierzchni słów, zatrzymując się tylko na dźwiękach, i w rezultacie nie będzie tego delikatnego poznania się dwóch ludzi. W "Ślubie" jest tak dużo tematów, że ostatecznie, panowie, macie prawo niektóre z nich opuszczać...
Gdybym ja grał, to zatrzymałbym się tu. To spotkanie zaciekawiłoby mnie, nie pozbyłbym się tej szansy tak szybko. A pan gra tak: zauważa pan: "Władzio! To Władzio!" - i już właściwie ma go pan z głowy.
KUŚMIDER: Do mnie docierają te słowa: "Pustka. Pustynia. Nic" , i na wszelki wypadek idę zobaczyć, czy rzeczywiście jest tak beznadziejnie. Szukam jakby nadziei, że jeszcze da się coś zgarnąć. Słyszę kroki za sobą, jest człowiek, którego głos wcześniej słyszałem. Wydaje mi się dziwny, nie rozumiem go. Zaczyna powtarzać moje imię, czego też nie pojmuję.
JAROCKI: Kusi mnie, żeby od razu zrobić korektę tego, co pan mówi, ale raczej niech pan opowiada... Ale jednak nie. Jak to?! Idzie pan do przodu zobaczyć, czy tam jest pustka? Nigdy pan nie miał takiego zadania! Przecież Władzio musi rozumować bardzo realnie i jeżeli Henryk mówi: "Pustka! Pustynia!
Nic", to pan nie idzie sprawdzić tej pustki, tylko idzie zademonstrować - jak to nic, skoro ja tu jestem?
SEGDA: Pan chciałby, żeby tak było?
JAROCKI: A nie jest tak?!
RADZIWŁOWICZ: Nie reżyserował pan tak, panie Jerzy. Pan nam opowiada inne przedstawienie.
SEGDA: Wchodzi człowiek, który zupełnie nie zajmuje się sobą, przecież na tym polega sens Władzia w przeciwieństwie do Henryka. To jest człowiek, który ma nadzieję.
JAROCKI: Władzio nie idzie szukać żadnej "pustki", nie szuka nikogo więcej.
KUŚMIDER: Manifestuję, że może nie jest tak tragicznie.
RADZIWIŁOWICZ: Panie Jerzy, przypomnę panu dokładnie, co było reżyserowane na początku. Skąd się wzięło to, że Władzio podchodzi do przodu? Z prawej strony proscenium pojawiał się Pijak i Władzio szedł do Pijaka, ponieważ Henryk był ukierunkowany na Pijaka. Władzio wychodził z tyłu sceny i szedł sprawdzić, co Henryk widzi. Pijak znikał i Władzio badał miejsce, które oglądał Henryk. To ustawienie sytuacji pozostało i pan tego nie skorygował. Nie skorygował pan aktorowi tego, co ma grać, i aktor przez sześćdziesiąt spektakli gra coś, czego nie ma. Rany Boskie!
GLOBISZ: Myślę, że my źle interpretujemy słowa "Pustka. Pustynia. Nic". Skoro tak się mówi, to właściwie można by zamknąć spektakl i z powrotem spuścić kurtynę. Henryk mówiąc: "o, żeby coś albo ktoś tu skądś gdzieś na przykład żeby...", wyraża, że pragnie jednak czegoś. "Pustka. Pustynia. Nic" jest początkiem, startem ku czemuś... ale ja się na tym nie znam.
RADZIWIŁOWICZ: Zaczekaj! To jest ciekawe, co mówisz. Bądźmy dokładni. Czy mówisz, że my źle i po ignorancku rozumiemy tekst Gombrowicza? Czy raczej twierdzisz, że my teraz źle opowiadamy to, co dzieje się na scenie? Ty też jesteś widzem, oglądasz z balkonu początek spektaklu. I czy teraz, jako widz, mówisz, że grane jest coś innego, czy inaczej rozumiesz to, co jest na scenie? Czy też, jako nasz rozmówca i kolega, nie zgadzasz się z tym, co my sobie wyobrażamy na temat tego, co zostało wyobrażone na scenie?
GLOBISZ: Wydaje mi się, że jest tam kilka sprawczych kwestii, na przykład ta, którą zacytowałem. Henryk chce, żeby coś się stało, a "próżnia" się nie wytwarza.
JAROCKI: Wracam do sytuacji, którą rozpatrywaliśmy poprzednio, rzeczywiście mógł się tu przydarzyć lapsus memoriae. Szymon zapamiętał, że byliście na proscenium i jego zadaniem było pójść tam i sprawdzić. Coś było, a nie ma.
SEGDA: Ależ tam jest wszystko w porządku!
JAROCKI: Tak, tam jest wszystko w porządku, tylko że ja czytam to już inaczej. Przestałem o nim myśleć jako o...
RADZIWIŁOWICZ: Pan już myśli o następnej wersji. Niechże nam pan pozwoli dograć ten "Ślub" do końca!
GLOBISZ: Skoro ta wersja jest genialna, to pan myśli o arcygenialnej.
JAROCKI: Jak pan tak niefrasobliwie szedł do przodu, panie Szymku, to pan przez cały czas słyszał, co mówi Henryk. Nie udajemy, że Władzio nie słyszy. Na pewne gesty Henryka pan się nawet odwraca w jego kierunku, daje mu świadectwo. Władzio nie pojawia się przypadkowo. On istnieje dla widza w ciemnościach, prawie od podniesienia drugiej kurtyny. Co prawda jest cieniem, nie wiemy, czy to jest "coś", czy "ktoś". Henryk w ogóle tego nie zauważa, ale "to" w pewnym momencie zaczyna się poruszać i widzimy, że to "coś" ma jakąś intencję, chce zaistnieć. Jest zaprzeczeniem pustki i ma tego świadomość, dla niego nie ma pustki.
DZIEWULSKA: Naprowadza go pan teraz na myślenie o sobie samym i to jest ryzykowne. Może z tego być zupełnie inny Władzio.
JAROCKI: Nie, nie o to chodzi. Istota Władzia pozostaje nie zmieniona. On jest z Henryka. Myśli o Henryku. Jak słusznie Szymek zauważył, Henryk mu się nie zgadza, jest dziwny, ponieważ ma pamięć, która ujawni się w następnej scenie.
RADZIWŁOWICZ: Zapytam konkretnie. Dla kogo Władzio wyłania się zmroku?
JAROCKI: Dla Henryka.
RADZIWŁOWICZ: Jeżeli więc nie ma pustki, to co jest?
JAROCKI: My jesteśmy.
RADZIWŁOWICZ: Kto "my"?
GLOBISZ:On i ty.
RADZIWŁOWICZ: Skoro jesteśmy "my", dlaczego Władzio idzie do przodu i nie zwraca w ogóle uwagi na Henryka? Idzie sobie gdzieś. Jeżeli przychodzi w intencji powiedzenia Henrykowi, że nie ma pustki, a jestem ja, to powinien stanąć obok niego. A potem dopiero iść do przodu.
JAROCKI: To nie jest takie proste. Władzio ma pewną ostrożność w stosunku do Henryka, ponieważ wszystko dzieje się z Henryka. Władzio zaczyna dostosowywać się do sytuacji, lęk zanika, staje się coraz bardziej bezczelny. Co nie znaczy, że on powinien wchodzić na scenę już z bezczelnością. Ma pojawiać się nieśmiało, bez pewności, czy mu wolno. Ale z przekonaniem, że powinien, że chce wejść.
RADZIWŁOWICZ: Skoro wchodzi dla Henryka, to dlaczego nie staje mu przed oczyma? Wydaje mi się, że tu jest między nami nieporozumienie. Od roku gramy coś innego i nareszcie wyjawia nam pan, jak pan rozumie naszą grę.
JAROCKI: Dobrze, że pojawiają się pewne opcje.
DZIEWULSKA: Chciałabym, żebyśmy zdążyli wprowadzić jeszcze inne postacie.
JAROCKI: Dobrze. Co chcemy wiedzieć na temat rzeczywistości, którą Henryk stwarza z tyłu i z której wyłania się Ojciec?
TRELA: Mogę opowiedzieć, jak się pojawiam. Woła mnie inspicjent. Potem wchodzę przez dziurę, walę się w ciemnościach głową w pręt (ciągle to robię) i mówię sobie szeptem: "O kurwa!", czego widz nie słyszy. Po czym, na "Hola! Hola!" Henryka i Władzia, wychodzę na scenę.
W jakiej sytuacji się znalazłem? Jak mi pan Jerzy zasugerował, jestem dla Henryka, ponieważ zrodziła mnie jego wyobraźnia. Ale jednocześnie jestem żywym mięsem na scenie, które będzie się ruszać, gadać.
Jakie mam w tym momencie intencje? Strach, który przewija się w różnych formach przez cały spektakl. Pan Jerzy zasugerował mi pewien gest ochraniający mnie i moje miejsce, moją duszę i jestestwo, moje gniazdo. To wszystko może być zagrożone. Padają pierwsze słowa:,,A bo co?"
Tyle chciałem powiedzieć na początek.
JAROCKI: W porządku, to jest kluczowe hasło. Ojciec w momencie pojawienia się na scenie przyjmuje jednocześnie obowiązek ochrony tego, co jest tajemne, ukryte dla pozostałych. Ojciec wie o stole! "Hola!" krzyczane przez Henryka stwarza mu konieczność pojawienia się. "Hola!" odczuwa Ojciec jako los, obowiązek. Pana (do Treli) pojawienie się nie jest zależne od pana woli. Ojciec pojawia się tylko dlatego, że musi. To jest jego punkt wyjścia, zanim zacznie chronić. Pan z musu, z niechęcią do Henryka, kontaktuje się z nim.
TRELA: Może wcześniej źle sprecyzowałem, ale "Hola!" jest właśnie dla mnie musem, który wyciąga mnie na scenę.
JAROCKI: Pan bardzo dobrze to gra. Tak, jak to opisujemy. Tylko prehistoria, którą pan przekazał nam, jest nie do przyjęcia. Gdyby tak Grotowski albo Brook to usłyszeli...?!
DZIEWULSKA: Dlaczego? To jest po prostu prawda o aktorze wychodzącym na scenę.
JAROCKI: Ależ skąd! Aktor powinien leżeć plackiem pół godziny przed przedstawieniem i skupiać się.
RADZIWIŁOWICZ: Nie przesadzajmy. Aktorzy Grotowskiego skupiali się także przy golonce i wódce.
JAROCKI: Nie, nie! Aktor wychodzący na scenę nie mówi "O kurwa!".
TRELA: Przepraszam, że pozwoliłem sobie na taką trywialność, ale weszliście, panowie, na tak wysokie piętra intelektualnych i filozoficznych rozważań,, że nie wytrzymałem.
KUŚMIDER: Moment, kiedy przynoszę Henrykowi krzesło, wydaje mi się bardzo zbliżony do sytuacji, którą inicjuje moja kwestia: "...a w bufecie pewnie coś się znajdzie... Ale dlaczego nikogo nie ma? Hola!", i do sytuacji, kiedy Henryk mówi: "...ale zdaje się, że tu jeszcze jest ktoś oprócz nas..." i pojawia się Mańka. Dla Władzia jest oczywiste, że skoro jest krzesło, to jeszcze ktoś inny też musi być, pewnie za chwilę przyjdzie. Stąd "Hola! Hola!"
JAROCKI: Nie jestem tego taki pewien. W tej sytuacji tkwią elementy nie do końca jasno sprecyzowane. Na przykład, co jest motorem napędowym pomocy, której Władzio udziela Henrykowi w budowaniu polsko-dziecięcej rzeczywistości? Jak pamiętacie, kombinowaliśmy na różne sposoby, aż skonstruowaliśmy partyturę, zgodnie z którą Władzio po każdej wygłoszonej kwestii odwraca się do Henryka i sprawdza, czy on tego chciał. Co więcej, jest gotów wycofać każdy ruch, każde słowo: "...chociaż czy ja wiem... nie jest podobny... Bo ja wiem... I dobrze nie widać". Ale ponieważ Henryk uchwycił się już tego, Ojciec odwraca się (dotychczas ochraniał sobą swoje centrum, dobytek), ręce na bok, na dół i tą postawą wyraża: proszę, jeżeli źle widać, to się odwracam, patrzcie - jestem, tak wyglądam.
TRELA: "Ale trzeba z delikatnością".
JAROCKI: To już następny etap. W tekście Władzia są wyraźne ślady jego służebności wobec Henryka. Henryk przy pomocy Władzia konkretyzuje swe dzieciństwo. Nasz Władzio robi to z oporami, powoli. A dlaczego z oporami? Ponieważ ma dużo większe poczucie rzeczywistości i jemu jest trudniej wejść w tę wymyśloną historię. Ale jednocześnie widzi, że Henryk bardzo potrzebuje odtworzenia w sobie tej przeszłości. Władzio pomaga mu, wbrew własnemu poczuciu realności.
Ten fragment był akurat bardzo dokładnie wałkowany na próbach i wydaje mi się, że nasze intencje są realizowane.
TRELA: Rozpoczyna się próbny dialog między Henrykiem a jego wyobraźnią, czyli Ojcem a Matką, postaciami, które w pewnym momencie "stają się". Jak rozwiązuje się strach Ojca? Pierwszą próbą przezwyciężenia lęku jest chwila powitania, ale jest to próba szczątkowa. Drugą, zasadniczą, stanowi odsłonięcie stołu, zaproszenie do jadła. Ojciec chwyta się poczucia ojcostwa. Stworzenie idealnego obrazu rodziny, jaki tkwi w jego pamięci, może okazać się dobrą drogą ucieczki z kręgu strachu.
Wydaje mi się, że ta sytuacja rozgrywana jest na tekście zapraszania do stołu, pierwszego tańca i krótkiej refleksji na temat stołu. W tej opowieści o stole przykrytym obrusem poszedłem ostatnio za bardzo w kpinę. Słusznie zwrócił mi pan uwagę.
JAROCKI: Tak, ale może byśmy skorzystali z okazji i jeszcze precyzyjniej powiedzieli sobie, co się dzieje.
Ma pan rację, pierwsza próba pokonania lęku dokonuje się przy powitaniu i szybko zostaje wycofana. Następną próbę Ojciec podejmuje mówiąc: "Ano, naszykuj matka coś do zagryzienia". To jest otwarcie, on tu podjął bardzo ważną decyzję.
TRELA: To jest kwestia, którą wpuszcza ich do swego gniazda. Wtedy też zapala się światło.
JAROCKI: Tajemnica zostaje oświetlona przez lampę nad stołem. Zależy mi, aby nawet w pana ruchach była świadomość kruchości tej sytuacji, ponieważ chwilę potem pan znów zaczyna się chować.
TRELA: W momencie odsłonięcia znów następuje błysk lęku: "Ano, w imię Ojca i Syna, Matki i Syna". Szuka czegoś zastępczego, jakby chciał powiedzieć inaczej, a w końcu wypowiada te słowa.
JAROCKI: Znowu zaczyna mu się komplikować sytuacja. Chciałby się wycofać, ale musi dokończyć gest i słowo, wobec tego następuje deformacja zachowania. Pada kwestia: "synu mój, pozwól do stołu naszego..." i w tej sekundzie Ojciec ma już świadomość, że znów nie tak, nie tak. Zaczyna się zakrywać.
Czym jest pochód organizowany przez Ojca? Zatrzymaniem akcji właśnie. Przecież stół już stoi, droga do niego prosta, należałoby ławą do stołu zmierzać, siadać i żreć, a on nie, on organizuje przedłużające się ceremonie, przeszkody.
TRELA: Ojciec nie tyle szuka tych przeszkód, ile one same rodzą się z jego instynktu. To jest to zatrzymanie. "Ale nie żeby do stołu byle jak dostąpić... Tam stół, a tu my jezdeśmy... no to podaj mnie ramię, synu". Ojciec próbuje nadać fu sobie jakąś rangę, podnieść swą wartość w hierarchii ojcostwa.
JAROCKI: Dokładnie! Ten cały ceremoniał odciągania jest jednocześnie podniesieniem rangi stołu.
TRELA: Ale i pierwszą nieśmiałą próbą (niemal błyskiem chęci) zdominowania Henryka. Te próby będą powtarzane w różnoraki sposób. Pójdziemy tak, jak ja poprowadzę: "bo tak bywało od wieku wieków amen, w naszej rodzinie. A teraz naprzód i jazda!"
JAROCKI: Później okaże się, że to przywołanie hierarchii nie jest na rękę Henrykowi. On tylko na razie odnajduje w tym przyjemność. Dobrze mówię, panie Jerzy?
RADZIWŁOWICZ: Tak...
TRELA: Podchodząc, Jurek patrzy na mnie z ciekawością, co ja zrobię.
RADZIWIŁOWICZ: Owszem, patrzę z ciekawością, ponieważ muszę zwracać uwagę na to, w którym momencie postawisz nogę, bo tuż za twoją stopą muszę postawić swoją, inaczej będzie bardzo niedobrze.
TRELA: No nie, patrzysz mi w twarz, a nie na nogi.
DZIEWULSKA: Wzruszasz się w tym momencie, czy nadal jesteś chłodny?
RADZIWIŁOWICZ: Mam wrażenie, że ja się w ogóle rzadko wzruszam tym, co widzę. Częściej wzruszam się sobą, bo taki jest mechanizm. Wzruszam się, jak Jurek szczególnie pięknie powie monolog. Bywa nawet, że to mną wstrząsa.
JAROCKI: Pani Małgosi chodzi nie o to, czy Radziwiłowicz się wzrusza, tylko czy Henryk się wzrusza!
RADZIWIŁOWICZ: Teoretycznie wzruszam się, jeżeli o to panu chodzi.
DZIEWULSKA: Czym ty się zajmujesz w momencie, kiedy oni się pojawiają?
RADZIWIŁOWICZ: "Ty" - to znaczy Henryk, czy ja? To trzeba dokładnie określać.
DZIEWULSKA: Przepraszam, Henryk. Czym się zajmuje postać?
RADZIWIŁOWICZ: Przecież to jest napisane. Zajmuję się pojawieniem rodziców i tym, że muszę coś z tym fantem zrobić.
TRELA: Kojarzą mu się z kurami.
RADZIWIŁOWICZ: Musi nawiązać z nimi kontakt, rozegrać nową sytuację. Tu nie ma wiele do dodania, poza tym, co jest napisane w tekście. Kiedy Henryk mówi do Władzia, że to jest Matka, a nie jest tego pewny, wszystko wydaje mu się znów sztuczne i niejasne: "Wybacz, że mówię tak sztucznie, ale jestem w bardzo sztucznym położeniu". Mówi to, co myśli, i tu nic więcej nie da się dopowiedzieć.
JAROCKI: Jednak nie. Tam jest jedna rzecz, którą ustalaliśmy. Skoro pokazują się "tacy" rodzice, to coś się za tym musi kryć i Henryk czuje tu tajemnicę.
DZIEWULSKA: Jakie miało dla was znaczenie, że rodzice, którzy są w pamięci Henryka, są zupełnie innymi ludźmi (są rodzicami z Małoszyc - dobrze mówię?), tu pojawiają się jako para chłopów? To, że oni są zdegradowani, powinno jednak budzić jakieś...
JAROCKI: Tu naprawdę nie ma co dodawać. W tekście wszystko jest wprost powiedziane i Henryk mówi to, co myśli. Oczywiście, dostrzega jakąś tajemnicę, która wyjaśnia się dopiero z pojawieniem się Mańki. Rodzice nie są tacy, jacy powinni być, są zdeformowani, spospolitowani, pomniejszeni. To jest pewnik. To nie jest to, czego Henryk oczekuje.
TRELA: W momencie, kiedy dochodzimy do stołu, Ojciec słyszy, co Henryk mówi, widzi, jak Henryk patrzy. Czuje, że rodzice są dla Henryka pewnego rodzaju stworami: "zastajesz nas w nieco przymusowym położeniu w ty tu przydrożny karczemno karczemny karczmie - bo to, uważasz, burza wybuchła". Jakby się tłumaczył ze swego obecnego położenia, z upadku, z tej degradacji.
RADZIWIŁOWICZ: Coraz bardziej zaczyna zaciekawiać mnie to, że obdarzamy swoje postaci zbyt dużą dawką informacji. Tego nie gramy.
JAROCKI: Nie chciałbym, aby to, co mówimy, przeszkadzało wam potem w graniu. Możemy inaczej porozmawiać.
RADZIWIŁOWICZ: Będziemy mieli po prostu jeszcze dłuższy spektakl.
TRELA: Nieprawda, opowiadam to, co gramy. To wasza początkowa dyskusja była bardzo teoretyczna. Dotyczyła jednego zagadnienia: czy jesteśmy w teatrze, czy nie; czy jest kurtyna teatralna, czy nie. Tamta dyskusja strasznie napęczniała, a teraz, przeciwnie, przeszliśmy do konkretnego tłumaczenia. Zawsze jest jakaś bariera, którą trzeba przełamać, aby dojść do konkretów.
Przecież ten tekst, którym do ciebie mówię, jest tłumaczeniem się ze swojego położenia. My to gramy!
JAROCKI: Myślę, że pan to gra. A Jurek Radziwiłowicz insynuuje, że nie rozumiecie tekstu.
RADZIWIŁOWICZ: Celowo mnie nie zrozumieliście. Zajmujemy się tym, co w zupełnie inny sposób istnieje w czasie spektaklu. Myślę o pytaniach: czy w tym momencie cieszysz się? czy wzruszasz? a może smucisz? Mogę odpowiedzieć tak albo nie, albo nie o to chodzi.
DZIEWULSKA: Wydawało mi się, że spotkanie z rodzicami jest co prawda dwuznacznym, ale przeżyciem. W tym przedstawieniu jest inaczej, może z powodu konsekwentnego prowadzenia logiki snu. We śnie się nie wzruszamy.
RADZIWIŁOWICZ: Czy Henryk wzrusza się? To pytanie jest w gruncie rzeczy niezłe. Otóż Henryk ciągle się wzrusza, to znaczy jego emocje nie wynikają z samego faktu, że ktoś się pojawia, tylko on musi przechwycić ten fakt, przeżuć, aby doprowadzić się do ewentualnego wzruszenia.
Jeżeli już mowa o wzruszeniu na widok rodziców, to ono staje się ewidentne dopiero w kwestii: "Ojcze, mamo!" Tymi słowami próbuje ich i siebie.
JAROCKI: Inaczej rozumiem pytanie pani Małgosi. Henryk jest spekulantem i to panią zaskakuje. Jego pierwszym odruchem nie jest zwykły, ludzki gest: "Ojcze, mamo!", ale spekulacja. Rodzi się pytanie, do jakiego stopnia ten okrzyk jest szczery i pełen prawdziwych emocji, a na ile jest kombinowaniem: Cholera! Nie odzywają się, muszę coś z tym zrobić - wobec czego mówi: "Tatusiu! Mamusiu!"
RADZIWIŁOWICZ: Jest to tak samo szczere, jak szczere są emocje u aktora, któremu udaje się dobrze zagrać. Jest dokładnie na tym samym poziomie szczerości.
DZIEWULSKA: Henryk jest postacią bardzo egotyczną. Ale rodzice to przecież kawałek nas samych.
JAROCKI: To, o czym pani mówi, w niczym by nie przeszkadzało naszej wersji spektaklu.
Wielokrotnie próbowałem namówić pana, panie Jerzy, na większą szczerość przy słowach "Tatusiu i mamusiu!" W zasadzie to nam się nie udaje. Ważne jest, abyśmy sobie powiedzieli, że pewne rzeczy, które Henryk wcześniej nawet kalkulował, a które później się stają, doprowadzają go do odruchu pełnej szczerości, oczywiście w ramach tego teatru.
KUŚMIDER: Przy pierwszym "Ojcze, mamo!" mam wrażenie, że Henryk ryzykuje, jest ciekaw, co się stanie. A przy "Tatusiu i mamusiu!" już ich w pełni akceptuje. Czy kontakty nawiązuje się, czy nie? Władzio ma wrażenie, że coś takiego powstaje. Obserwując dalej, reaguje jak Henryk. Nie wie, czy podejść do stołu, czy nie. Jeżeli Henryk nie pójdzie, to i my nie pójdziemy, ponieważ wszystko jest z jego woli.
JAROCKI: Przy stole i w pochodzie wszystko jest w porządku. A z tego układu wynika pointa Władzia: "Lecz jeśli długo tak będziemy się wiedli / To kiedy będziemy jedli?" W porządku. Ale czy w momentach, kiedy mogłoby dojść (teoretycznie) do prawdziwego pojednania, we Władziu, oprócz obserwacji, nie powinno być dążenia, by tak się stało? Żeby Władzio nie był tylko chłodnym obserwatorem.
Przecież pan nie mechanicznie powtarza ruchy Henryka przy powitaniu z rodzicami? Cała wasza czwórka ma mieć ręce wyciągnięte do siebie. Oni się bratają, kochają, a pan wchodzi w tę sytuację z butami? Na "Zwariowali" Henryka. Władzio spostrzeże, że Henryk natrafia na przeszkodę, nie może się przełamać. W tej kwestii jest szansa dla pana - niech pan będzie za tym, aby oni się jednak pokochali. Znaleźć w sobie możliwość wzruszenia. Kiedy z kolei Henryk wspiera rozpad pojednania, powitania, pan powinien, czując siłę tej destrukcji, sprzyjać rozerwaniu. Taki rozrzut powinien wzbogacić panu rolę.
Nie miałbym też nic przeciwko temu, aby Władzio był autentycznie wzruszony i aby było mu faktycznie żal, że ten związek się rozpada. Ma pan bardzo dużo czasu między swoimi kwestiami a kwestiami Henryka i śmiało możemy to dopisać.
Gotowości towarzyszy tu prostota i naiwność chłopca. Następuje coś w rodzaju zakochania się Władzia w Henryku i to jest jeden z głównych motywów jego działania. Uczucie rozwija się od przyjaznej obojętności do miłości. Ażeby uzyskało pełne uzasadnienie, musi mieć przebieg. Szukajmy tego, szukajmy punktów, w których Władzio coraz głębiej poznaje lęki Henryka. Nie wszystkie, ponieważ nie rozumie go do końca, ale na tyle, by być coraz bardziej po jego stronie i w gotowości do ofiary.
Doszliśmy do momentu, kiedy pojawia się Julietta, czyli Mańka. O co byśmy ją nagabywali? Pani Kowalska zapamiętała, że pani wypełza spod szafy i od razu chowa się pod płaszcz. Być może jest to skrót myślowy, ale raczej nieuwaga autorki. Dorota nie wypełza spod szafy i tylko w końcówce tam się chowa i trwa. Cała pani gra nie została dostrzeżona.
SEGDA: Po pierwsze, nie mam w ogóle tekstu, a więc nie mogę odwoływać się do słów. Jedyne, co mogę, to ustosunkowywać się do tekstów innych postaci, które akurat padają. Rolę Mańki zbudowałam wyłącznie na intuicji i instynkcie. Znajduję się w rzeczywistości stworzonej przez kolegów.
Byłam kompletnie zaskoczona obsadzeniem mnie w tej roli. Zawsze wyobrażałam sobie Mańkę jako dużą, grubą i rozbrykaną dziewkę. Nigdy nie przypuszczałam, że Mańka może tak wyglądać, jak w tym przedstawieniu. Pamiętam zdziwienie pani Krysi Zachwatowicz, kiedy usłyszała ode mnie, że mam grać tę rolę...
Początek budowania roli tkwi w pomyśle pana Jerzego, który zresztą nie został dosłownie zrealizowany: Mańka miała wisieć w szafie, co automatycznie skojarzyło mi się z kokonem, a więc z czymś, z czego nagle wykluwa się "coś". Późniejszy etap roli zaczął mi się stwarzać, kiedy poczułam, co się dzieje wokół. Cały czas jest mi bardzo trudno utrzymać formę, ponieważ prawie nie mam tekstu. Zaczęłam obserwować, jaka mogę być dla Henryka. On mnie stworzył, jestem wytworem jego wyobraźni, ale takim trochę nie do końca określonym. I to jest dramat, który bardzo głęboko przeżywam, ponieważ ciągle chcę, a nie potrafię, nie mogę. Wobec czego nieustannie cierpię.
Pani Kowalska próbuje to opisać, ale raczej to jej nie wychodzi. Choć są w jej tekście sformułowania, które mnie poruszyły, na przykład: " jej uczucia do Henryka nie zdołają się przedrzeć przez sztywność Formy i giną ofiarą Henrykowego eksperymentu wolności".
Jeszcze jedno. Od początku przeczuwałam, że rola Mańki jest jakąś tajemnicą dramatu, jądrem kobiecości tego świata. Mańka jest niejasna i niejednoznaczna.
Inny pomysł, którego się uchwyciłam, to były te czerwone buty, może nie jako symbol kobiecości, ale oznaka tożsamości postaci. Choć Mańka się zmienia, to jednak ona jest ona. Przez cały czas buty pomagają mi dookreślić się.
Kiedy Henryk spostrzega mnie, natychmiast zakochuję się w nim. Cała moja tęsknota, zapewne obciążona przeszłością, objawia się jak w przebiegnięciu iskry. Płaczę, ale to nie jest płacz za przeszłością, lecz za przyszłością.
JAROCKI: Płacz odnosi się także do tematu małżeństwa i wojny.
SEGDA: W opisie pani Kowalskiej jest jeszcze jedno mądre, podsmumowujące zdanie: "Mańka zachowuje jakąś niepodległość względem Formy, dostępną może tylko na poziomie instynktu".
JAROCKI: Dzięki temu, że Mańka nie ma tekstu, szuka środków pozasłownych. I w rezultacie jest pani dosyć wyemancypowana, nie jest pani tylko przedmiotem manipulacji. To się zdarza rzadko, ale bywa, że jest pani tak wyemancypowana, że zabiera dla siebie publiczność, w miejscach bardzo ważnych dla innych postaci.
SEGDA: Staram się tego nie robić.
JAROCKI: Może mimo woli, ale robi to pani. A do tego, będąc cały czas na pierwszym planie, na proscenium, ma pani nieograniczone możliwości... No, jednak zawarliśmy z panią Dorotą kilka kompromisowych porozumień.
Jeszcze jedna istotna sprawa. Wspieranie niewinności Mańki jest czasem niepotrzebne. Czasem mówi pani: "Henryk, ja ciebie kocham!", tak, jak Mańka nie potrafiłaby wyartykułować. To wyznanie mieści się w cyklu niemożności Mańki. To jest sprawa wyważenia jej kobiecości, cielesności. Trzeba zachować równowagę między Matką Boską a kurwą, którą Mańka przecież jest.
SEGDA: Jestem wdzięczna autorce opisu, że jako prawie jedyna spośród osób piszących o "Ślubie" zauważyła, że nie jestem naga na scenie, że mam na sobie halkę...
JAROCKI: Tak, tak moglibyśmy przesiedzieć tu aż do rana, snując nasze opowieści, a tu północ bije. Pijak już nas opuścił, nie wypowiadając się bardziej szczegółowo na temat swego istnienia na scenie. Ojciec też już poszedł do domu...
DZIEWULSKA: Co z tej rozmowy wyszło? Albo najpierw: dlaczego właściwie chcieliśmy ją przeprowadzić?
JAROCKI: W tej chwili minął już rok. (Aneks do rozmowy nagrany został przez Małgorzatę Dziewulską i Jerzego Jarockiego 7 kwietnia 1993.) Wątpię, czy wszystkie nasze intencje są teraz czytelne. W pani wprowadzeniu pojawił się temat zapisu spektaklu "Ślub", który "Dialog" zamieścił uprzednio. Zapis ten rzeczywiście wydawał mi się niefortunny. Żartując mógłbym powiedzieć, że nie chciałbym, żeby aktorzy kierowali się... tymi uwagami.
Ale zarzut główny to niedostrzeganie i zacieranie różnic między naszymi propozycjami interpretacyjnymi "Ślubu", a tym, co autorka wyczytała w tekście bądź w innych interpretacjach, także w uwagach Gombrowicza.
DZIEWULSKA: Redakcja "Dialogu" odnotowała zapewne mnóstwo problemów wokół "prób zapisu", ale ten jest nowy: zapis jako zagrożenie dla spektaklu. Nasza rozmowa szczęśliwie poniechała ten wątek i potoczyła się zupełnie innym torem.
JAROCKI: Nawet nienajgorzej się taraz czyta ten tekst. Może nawet szkoda, że za często im przerywałem... Byłoby ciekawe usłyszeć więcej wynurzeń aktorów na temat, jak sobie wyobrażają, co grają... Ale nie wytrzymywałem zbyt długo...
DZIEWULSKA: ... i zaczynał pan reżyserować.
JAROCKI: ... omawiać spektakl. Korzystałem z okazji, by zrobić korekty, których z jakichś względów nie zdążyłem jeszcze wprowadzić. Tak. Najwyraźniej zacząłem się ich czepiać.
DZIEWULSKA: Ale - może i między innymi dzięki temu - powstał zapis żywej sytuacji w teatrze. Jakichś manewrów i jakiegoś modus vivendi, jaki stosują podczas pracy ludzie postawieni po dwóch stronach rampy.
JAROCKI: W wypadku tego zespołu byłby to fałszywy obraz. W trakcie pracy aktorzy nie ustawiają się po drugiej stronie rampy (mimo że fizycznie, dosłownie, muszą tam przebywać). Po drugiej stronie jest chyba trudny tekst, tajemnica utworu... Reżysera traktują jako sojusznika, oczekują wsparcia. Oczywiście, manewry... rozmaite... się odbywają... Czasami interesy się krzyżują, i między aktorami, i... nie tylko. Jurek Trela na przykład uważa - jest święcie przekonany - że ja dybię na jego życie...
DZIEWULSKA: Jednak na pewno przyzna pan, że powstał dokument jakości języka używanego w tym teatrze przez tych aktorów. Dokument pewnego rzadko praktykowanego elementu warsztatu teatralnego, a mianowicie umiejętności rozmawiania między sobą o tym, co dzieje się na scenie. Jest to szczególny język, ściśle służący warsztatowi. Właściwie bardzo precyzyjny.
JAROCKI: Właśnie tu mam wątpliwości. Nie zawsze jest to język precyzyjny. I może nie o to chodzi? Jeśli w końcu rola czy scena jest zagrana dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliśmy? To cóż, że aktor mówi o niej niewiarygodne rzeczy... A nawet nie pamięta jakichś tam ustaleń? Jeśli tu, tylko tu, występuje "rozmijanie się", to może jest to w porządku?
DZIEWULSKA: Toteż w rozmowie ktoś słusznie powiedział, że aktor może inaczej nazwać swoje działania niż pan, a to wcale nie znaczy, że gra coś innego niż pan chciał. I jeżeli nagle my żądamy od niego (bezpodstawnie), żeby to na nowo sformułował w słowach, robi to po swojemu. Dziwna logika tej rozmowy ujawnia nam właśnie, że tam, gdzie w teatrze powstaje spójne dzieło, niekoniecznie pod spodem wszystko odbywa się w strefie uchwytnej realności. Czyli że u podłoża nawet bardzo klarownego i konsekwentnego teatru leży jakiś tajemniczy i skomplikowany żywioł. Czy nie tak?
JAROCKI: Nie można zawierzyć wszystkiemu, co w tej rozmowie zostało powiedziane, i traktować tego zbyt serio. Nie wiem, czy pani zauważyła, ile przekory było w Jurku Radziwiłowiczu. Przecież on gra ten spektakl może najbardziej wiernie w stosunku do ustaleń. Teraz jednak, z pewnej odległości od premiery, chciałby uzyskać pewnego rodzaju dystans, pewną wolność... Szuka innego spojrzenia.
DZIEWULSKA: Oczywiście, widać usiłowanie stworzenia dystansu. Nie pierwszy raz się przekonuję, że im poważniej ktoś pracuje na scenie, tym większy dystans będzie budował w mówieniu o tym na użytek osób trzecich. Ta obserwacja nie dotyczy tylko ludzi bardzo młodych, którzy nie wiedzą jeszcze, że zagadnienie dystansu do przedmiotu jest tak ważne i w procesie pracy, i w samym dziele.
JAROCKI: Oczywiście teraz, prawie dwa lata po premierze, "dystans" jest bardziej możliwy i widoczny. W trakcie prób bywa rozmaicie. Dystans do własnej pracy uzyskuje się najczęściej z zewnątrz - od reżysera, ale nie tylko. Im bliżej premiery, tym bardziej każda uwaga z "zewnątrz" jest bezcenna.
Aktorzy "Ślubu" przekonali się także, że tak zwany gotowy spektakl można ciągle uzupełniać, poprawiać. Na przykład na użytek zapisu telewizyjnego trzeba było pewne fragmenty odmiennie opowiedzieć. To aktorów również ośmieliło do nowych rozwiązań na stałe w teatrze, na scenie. Pewne monologi brzmią teraz inaczej, lepiej... Poza tym zobaczyli na ekranie... jak grają. Dwa gościnne występy, jeden w Paryżu, drugi w Moguncji - też były ważnymi doświadczeniami... Dowiedzieliśmy się, co dociera do obcojęzycznej publiczności - jakie znaki funkcjonują pomimo bariery językowej, i tak dalej.
W rezultacie już po naszej zeszłorocznej rozmowie nastąpił pewien rozwój tego spektaklu i większość moich wyrażonych w rozmowie niedosytów znalazła jakieś rozwiązanie.