Artykuły

Teatr to nie fast food

- Praca nad tym musicalem była dla nas rodzajem grupowej terapii; w tamtych czasach bardzo rzadko publicznie mówiło się o swoich lękach, marzeniach czy problemach. A w tym spektaklu każdy z nas się jakoś obnażał, opowiedział o słabościach długo chowanych za własnoręcznie budowanym murem. Myślę, że "A Chorus Line" wyznaczył początek pewnego etapu, w którym publiczne mówienie o swojej prywatności stało się czymś zwyczajnym - mówi reżyserka polskiej wersji musicalu Mitzi Hamilton w rozmowie z Katarzyną Kamińską z Gazety Wyborczej - Wrocław.

Katarzyna Kamińska: Musical to działka zarezerwowana wyłącznie dla Amerykanów?

Mitzi Hamilton: Nie wiem, dzisiaj wszystko jest możliwe. Musical jest na pewno ważną częścią kultury amerykańskiej, bo tu się narodził. Z drugiej strony wiem jednak, że chłonie go publiczność na całym świecie. Gdy graliśmy "A Chorus Line" pierwszy raz w Nowym Jorku na scenie offbroadway, mówiono, że musical tego typu na Broadwayu na pewno się nie przyjmie. Gdy stał się hitem na Broadwayu, zaczęto mówić, że jest zbyt nowojorski, by pokochał go cały kraj - tymczasem objechaliśmy z nim najpierw całe Stany, a potem świat.

Trafiła Pani na scenę wbrew woli ojca. Miała Pani być lekarzem czy prawnikiem?

- Zgodnie z życzeniem mojego ojca miałam wyjść za mąż, urodzić dzieci i spędzać czas w kuchni, tak jak moja matka. O nauce w college'u nie było mowy - rodzice posłali do niego dwóch synów i to wystarczyło. Nie byliśmy szczególnie bogaci.

To jak się udało?

- Byłam buntownikiem. Już jako 14-latka pracowałam w sklepie z ubraniami, żeby zapłacić za lekcje tańca. Czesne za ostatni rok szkoły średniej - to była katolicka szkoła dla dziewcząt - także zapłaciłam sama, bo ojciec nie popierał mojej miłości do teatru.

Droga na Broadway była długa?

- Zaczęłam tańczyć już w Chicago, moim rodzinnym mieście. Miałam cztery czy pięć lat, kiedy mama zapisała mnie na lekcje tańca. To były elementy baletu, stepowania, jazzu, akrobatyki - uwielbiałam je! W szkole średniej zrozumiałam, że chcę występować w musicalach: brałam lekcje aktorstwa, grałam już pierwsze spektakle. Właśnie wtedy dostałam główną rolę w moim pierwszym musicalu "South Pacific". Ale w Chicago nie ma zbyt wiele pracy dla aktorów teatru muzycznego, więc decyzja o wyjeździe do Nowego Jorku była naturalna.

Broadway był spełnieniem marzeń?

- Nie mogę narzekać - miałam dużo szczęścia, znalazłam pracę i w całej swojej 20-letniej karierze aktorki zagrałam w ośmiu musicalach. Wszystko potoczyło się dość szybko Zrobiłam karierę.

Najważniejsza część tej kariery to "A Chorus Line" - musical, który przygotowała Pani we Wrocławiu.

- "A Chorus Line" powstał, bo produkcja klasycznych broadwayowskich widowisk była coraz droższa. Dwóch moich przyjaciół wpadło na pomysł, żeby zrobić spektakl o tancerzach, z tancerzami i dla tancerzy. Zgłosili się z tym pomysłem do genialnego reżysera i choreografa Michaela Bennetta, który, jak im się wydawało, mógł włożyć w ten projekt pieniądze. Okazało się, że Bennett myślał już o podobnym spektaklu, zaczął więc organizować castingi, które nagrywał na wideo. 25 tancerzy opowiadało mu o swoim życiu: o tym, co robili, zanim trafili do Nowego Jorku, czym jest dla nich taniec, jakie mają marzenia. Na tej podstawie - oczywiście po odpowiednim ubarwieniu - Bennett zbudował historie bohaterów musicalu.

Powstała opowieść o Broadwayu za zamkniętymi drzwiami

- Wtedy - jak nigdy przedtem - zdaliśmy sobie sprawę, że bardzo wiele nas łączy. Większość z nas pochodziła z rodzin z problemami, ze środowisk patologicznych. Problemy, z którymi musieliśmy sobie radzić, były oczywiście różne. Jeden z chłopaków musiał na przykład ukrywać, że jest gejem. Moją traumą były relacje z ojcem. Nie wspierał mnie, bo nie chciał, żebym była tancerką. Latami nie rozmawialiśmy.

Ale Val, postać oparta właśnie na Pani historii, w spektaklu ma inny problem.

- Od razu zaznaczam: ja operacyjnie powiększyłam sobie tylko biust, ale pupa jest nietknięta! Val przeszła obie operacje.

Kariera wymaga poświęceń?

- Nie zrobiłam operacji plastycznej dlatego, żeby moja kariera nabrała rozpędu, bo w 1974 roku miałam już za sobą sześć ról w musicalach i byłam z tego całkiem zadowolona. Powiększyłam biust wyłącznie dla siebie, bo byłam zupełnie płaska. Ale Michael uznał, że to ciekawe, bo operacje plastyczne nie były jeszcze wtedy na Broadwayu popularne; może tylko dziewczyny z Las Vegas je sobie robiły. Ja byłam pionierką, dopiero później wiele nowojorskich dziewczyn zaczęło chirurgicznie poprawiać urodę. Ale nawet po operacji moja kariera nie potoczyła się tak, jak śpiewa w piosence Val: "Nagle dostaję propozycje zagranicznych tras, nagle mam dużo pracy". Miałam te propozycje już wcześniej.

"A Chorus Line" zaczął sprzedawać prywatność artystów Broadwayu. A może życie prywatne na Broadwayu w ogóle nie istnieje?

- Oczywiście, że istnieje! Zawsze czerpałam radość z pracy, ale nie byłam nigdy pracoholiczką. Nawet kiedy grałam osiem spektakli w tygodniu, dbałam o to, żeby mieć dzień wolny, pójść na zakupy, mieć czas dla chłopaka. Choć faktem jest także, że poza teatrem nie miałam innej pasji - moim hobby były lekcje śpiewu i aktorstwa.

Dzisiejszy Broadway bardzo się różni od tego, który pamięta Pani z połowy lat 70.?

- Tak, przede wszystkim dziś obraca się tam jeszcze większymi pieniędzmi. Zmieniło się także podejście artystów do pracy; nie pracują już tak ciężko jak kiedyś. Ale to efekt tego, jak zmienił się świat. Zapracowani rodzice dają dziś swoim dzieciom kosztowne prezenty, byle tylko mieć spokój. Młodzi wchodzą w posiadanie wielu wartościowych przedmiotów, nowoczesnych gadżetów, bez większego wysiłku. Przyzwyczajają się do tego. Efekt jest taki, że przychodzą na przesłuchanie do musicalu przekonani, że ta czy inna rola bezwzględnie im się należy.

Broadway XXI wieku jest gorszy?

- Jest taki jak dzisiejsze czasy; czasem za nimi nie nadążam. Mam wrażenie, że obecny Broadway jest bardziej sztuczny, plastikowy, a spektakle - powierzchowne, pozbawione duszy.

"A Chorus Line" nie jest powierzchowny?

- To przede wszystkim opowieść o tancerzach; o tym, co przechodzą, by móc wreszcie zatańczyć w zespole. Oni są opłacani najgorzej ze wszystkich; pracują najciężej, a są bez twarzy, stanowią tylko tło dla gwiazd. Ale to jednocześnie spektakl o każdym z nas. O tym, ile razy, chcąc spełnić marzenia, słyszymy "nie". Jak długo każdy z nas musi cierpliwie czekać w szeregu, zanim nadejdzie "ten" moment. Przesłaniem "A Chorus Line" jest to, że wszyscy idziemy tą samą drogą, przechodzimy przez te same problemy, więc bardzo ważne jest, żebyśmy umieli się dogadać, działać razem.

"Hair" był głosem pokolenia hippisów, manifestem antywojennym. "A Chorus Line" też był głosem jakiegoś pokolenia?

- To był głos młodych ludzi połowy lat 70. Praca nad tym musicalem była dla nas rodzajem grupowej terapii; w tamtych czasach bardzo rzadko publicznie mówiło się o swoich lękach, marzeniach czy problemach. A w tym spektaklu każdy z nas się jakoś obnażał, opowiedział o słabościach długo chowanych za własnoręcznie budowanym murem. Myślę, że "A Chorus Line" wyznaczył początek pewnego etapu, w którym publiczne mówienie o swojej prywatności stało się czymś zwyczajnym. A równocześnie dał nam wolność bycia tym, kim jesteśmy.

"A Chorus Line" był grany na Broadwayu przez 15 lat, powstał na jego podstawie film, do 1990 roku miał ponad 6137 przedstawień i był to rekord pobity dopiero przez musical "Koty". Wrócił na afisz na Broadwayu dwa lata temu, jednak przed miesiącem został z niego zdjęty.

- Być może dziś, kiedy prywatność nie ma wielkiej wartości, nasze wyznania są już czymś nudnym, powszednim. Czy w ogóle ktoś jeszcze chce tego słuchać?

W takim razie jaki jest cel kolejnych inscenizacji?

- To opowieść o pewnych czasach, z charakterystyczną dla nich muzyką, dziejąca się w konkretnej rzeczywistości. Nie ma sensu jej uaktualniać.

Ma Pani na swoim koncie już ponad 30 realizacji "A Chorus Line" w różnych krajach na całym świecie. Są identyczne. Czy powtarzanie tej samej choreografii, tych samych kwestii i gestów może być jeszcze twórcze? Niektórzy przyrównują to do teatralnego McDonald'sa - jedzie Pani do jakiegoś kraju, wpasowuje w ustalony schemat nową obsadę i spektakl gotowy.

- To nie tak. Traktuję swoją pracę poważnie i każdy spektakl jest dla mnie wyzwaniem. Szalenie ciekawe jest już samo poszukiwanie obsady: ludzi, którzy będą świetnie tańczyć, śpiewać i grać, a na dodatek będą mieli osobowość. Uczenie ich jest kolejnym wyzwaniem, bo "A Chorus Line" to niełatwy spektakl. Rzeczywiście, z każdą z kolejnych obsad chcę jak najlepiej odtworzyć to, co stworzył przed laty Michael Bennett. Ale każda z obsad jest inna, do każdej trzeba dotrzeć innymi drogami, za każdym razem odnaleźć właściwą chemię. Ważne jest dla mnie także przekazywanie wizji Bennetta - tego, że aktorzy na scenie muszą być dalecy od perfekcji, żywi i "ludzcy", tak żeby widz mógł się z nimi utożsamić. Idealnych, pewnych siebie bohaterów nie wspieramy.

Nie ma w tym rutyny?

- Można to nazwać rutyną, ale wiem, że ten spektakl nie może powstać w inny sposób.

***

Mitzi Hamilton [na zdjęciu]

- aktorka, choreografka i reżyserka. Jej nazwisko kojarzone jest głównie z musicalem "A Chorus Line" - Hamilton była pierwowzorem postaci Val, jednej z bohaterek musicalu Michaela Bennetta. Była także wieloletnią odtwórczynią tej roli. Zagrała ponadto w siedmiu innych klasycznych broadwayowskich musicalach, m.in. w "Cabaret", "Pippin", "Applause", "Seesaw" "On The Town" czy "King of Hearts". Później zajęła się reżyserią. Obecnie ma na koncie ponad 30 realizacji "A Chorus Line" w teatrach całego świata. Zrealizowała też m.in. musicale "Jesus Christ Superstar", "Koty", "Ain't Misbehavin", "Evita", "Chicago" i "Grease".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji