Ach, co to jest za "Ślub"...
- Raz jeden być na "Ślubie" Jarockiego to mało - powiedział pewien młody widz po obejrzeniu w Starym Teatrze najnowszej inscenizacji sztuki Gombrowicza.
Miał słuszność. To "Ślub", jakiego w Krakowie nie było. Zadowoli każdego, bo swoim kunsztem przypomina miniony już zdawałoby się, okres świetności Starego Teatru. Potężny ładunek profesjonalizmu oraz iskra reżyserskiego geniuszu łączyły się wtedy w wielkich przedstawieniach, w których - po szekspirowsku - "teatr był sceną, aktorami - ludzie". Nie inaczej dzisiaj. "Ślub" zachwyca m. in. kultem fachowości. Jerzy Jarocki, po raz wtóry, daje się poznać jako wytrawny znawca tej sztuki Gombrowicza i znów dowodzi, że na niejeden sposób można ją odczytać.
- Widziałem rozmaite inscenizacje "Ślubu" i niedawno tę sztukę czytałem - powiedział ktoś po I akcie przedstawienia - ale tu, na scenie, tekst tak brzmi... jakbym go po raz pierwszy słyszał.
Udało się Jarockiemu odkryć "Ślub" na nowo. A "odkrycia" tego dokonał wespół z aktorami: Jerzy Trela (Ojciec), na przemian wzniosły i "świński", wznosi się na wyżyny swych możliwości, gra nawet... uniesieniem brwi, skurczem mięśni twarzy, skrzywieniem ust, podobnie zresztą jak Danuta Maksymowicz (Matka). Znakomitość Doroty Segdy (Księzniczka, Służąca) polega także na precyzji ruchu: ani jeden gest jej dłoni nie wydaje się przypadkowy. No, a gdy się patrzy na Szymona Kuśmidra (Władek), trudno uwierzyć, że to jeszcze student PWST. Jerzemu Radziwiłowiczowi, w roli Henryka (i J. Treli także), mądry krytyk na pewno poświęci esej, bo też jest to - jak się dawniej mawiało - kreacja. Jedna z największych w życiu tego wspaniałego aktora.
Przedstawienie - jak zazwyczaj u J. Jarockiego - jest ascetyczne. Dlatego - bardziej może przejmujące. Ma też ten spektakl swój własny rytm. "Ślub" Jarockiego jest... jak taniec, w którym rzeczywistość i złuda "zataczają się" zgodnie z wolą Gombrowicza.
Na ten "Ślub" warto iść jeszcze przed wakacyjną przerwą w Starym Teatrze.