Aktorzy i krytycy o Jerzym Jarockim
JACEK SIERADZKI
Jerzy Jarocki przygotowywał w kwietniu 1991 roku "Ślub" Gombrowicza w Starym Teatrze w Krakowie, spektakl będący ponad wszelką wątpliwość największym wydarzeniem artystycznym w teatrze polskim sezonu 1990/1991. W związku z tym redakcja miesięcznika "Teatr" postanowiła poświęcić inscenizatorowi "Ślubu" część jednego ze swoich numerów i zwróciła się do paru osób, w tym do mnie, z pytaniem, za co kochamy Jerzego Jarockiego. W odpowiedzi wszyscy nadeślą laurki; to pewne i nieuniknione. Wielkość Jerzego Jarockiego, wielkość niekwestionowana i oczywista utonie tym sposobem w wodospadzie bez wątpienia należnych superlatywów. Co zrobić, by nie wziąć udziału w gremialnym zagłaskiwaniu kota?
O "Ślubie" nieomal niepodobna pisać inaczej niż czołobitnie: inscenizacja ta bije o kilka długości wszystkie inne w tym czasie powstałe. Bije - czym? Olśniewającą precyzją myślenia. Tudzież niezwykłą umiejętnością przekładania tego myślenia na teatralne działania i emocje. W tym "Ślubie" na służbie myśli jest przestrzeń sceniczna kurcząca się i rozkurczająca, przybliżająca i oddalająca się. Na służbie myśli jest szafa wyłaniająca się skądś niepostrzeżenie po to, by Jerzy Trela mógł na nią wskoczyć w panicznej ucieczce - po czym znikająca z powrotem. Na służbie myśli jest noga Krzysztofa Globisza podrygująca sama ku, nawet, pewnemu zdziwieniu jej właściciela, podrywająca do groźnego rajdu dokoła stołu zakończonego wściekłym "rrrym, rrrym, rrrym". Wyrazy zachwytu należą się oczywiście Treli, Globiszowi, Jerzemu Jukowi-Kowarskiemu, niemniej prawdziwą siłą sprawczą jest tu myśl Jarockiego: porządkująca, wywołująca z niebytu poszczególne elementy scenicznego universum, układająca je we wspaniale przejrzysty, logiczny, potoczysty ciąg. Czy nie nazbyt potoczysty? Brzmi to jak blużnierstwo, ale przecież... Przecież "Ślub" to naprawdę jedna z podstawowych lektur scenicznych ostatnich dekad. Zna się go nieomal na pamięć. I czyż nie było tak, drodzy koledzy teatromani, że oglądając spektakl w Starym szeptaliśmy do siebie, każdy z osobna: no tak, tak...oczywiście...tylko tak można...cudownie... Boże, jak prosto...oczywiste... jasne... W trzecim akcie, nachodziło mnie podświadome pragnienie: a niechby tak coś przyszło z boku i zakłóciło, potrząsnęło tym cudownie samonapędzającym się teatrem wypuszczonej wyobraźni Henryka, tak logicznym, konsekwentnym i doskonałym. Niewczesne pragnienie, chybione w oczywisty sposób już wobec samego dzieła Gombrowicza. "Ślub" jest teorematem, jak lubi mawiać Janusz Majcherek, jest eksperymentem intelektualnym, zadaniem badawczym. I musi pod groźbą utraty tożsamości podlegać takiej właśnie, zimnej, bezwzględnej logice przewodu myślowego, inaczej nie ma sensu. Nazwałem w recenzji krakowskie przedstawienie akademickim. A kończyłem ją wezwaniem buntownika, który tę inscenizacyjną doskonałość (bez ironii) "dutknie" i obali. Bunt wobec arcydzieła, dokonywany z pobudek innych niż ludzka zawiść, potrafi być najlepszym, najszczerszym hołdem. Może dlatego zapytany, za co kochamy Jerzego Jarockiego, prowokacyjnie i na przekór wyszukuję w pamięci takie przedstawienie krakowskiego twórcy, które do ogólnie przyjętego obrazka pasuje chyba najmniej.
Było to w kwietniu 1982 roku, w samym oku stanu wojennego. "Mord w katedrze" Eliota aktorzy Teatru Dramatycznego grali w warszawskim kościele katedralnym zaczynając go dość wcześnie, ale i tak widzowie z dalszych dzielnic mogli mieć kłopoty ze zdążeniem do domu przed godziną milicyjną. Spora część widzów zasiadających w katedralnych ławach znała się - przynajmniej z widzenia - choćby z korytarzy sąsiedniego kościoła św. Marcina organizującego pomoc internowanym i ich rodzinom. Mocno niezdrowy był już ten towarzyski nastrój oczekiwania na spodziewany akt przyładowania WRON-ie; wszyscy przecież dokładnie wiedzieli, co może w tym czasie znaczyć opowieść o zamordowaniu na ołtarzu przez państwowych siepaczy broniącego wiary arcybiskupa. Spektakl szedł źle, poczynając od strony technicznej. Aktorzy nie potrafili opanować głosowo wielkich przestrzeni katedry. Grający arcybiskupa Gustaw Holoubek i jego główny kusiciel mieli mikroporty, ale to tylko pogarszało sprawę: ich głosy, zniekształcone, dochodziły gdzieś zza pleców widowni - obydwa głosy z tego samego głośnika! W chwili morderstwa zza ołtarza wyskakiwał, jak zabawka na sprężynce, okropny, pozłacany anioł. Fakt, były też sceny bardzo piękne i przejmujące. Pierwsze wejście siepaczy: walenie mieczami w żelazne drzwi katedry, arcybiskup idący otworzyć, krzyk Zbigniewa Zapasiewicza od ołtarza - ten panował, rzecz jasna, nad przestrzenią -"gońcie go, chwyćcie, wleczcie" i dwaj młodzi księża w zakrywających ruch nóg sutannach mknący bezszelestnie po dywanach przez całą długość nawy.
Przedstawienie musiało powstać w niezwykłym pośpiechu. Teatry warszawskie, zawieszone po 13 grudnia, odwieszano gdzieś w styczniu, tymczasem już na początku marca premiera "Mordu" była gotowa. Parę miesięcy później Jarocki powtórzył inscenizację z aktorami Starego Teatru w Katedrze Wawelskiej. Już bez niedoróbek, bez kompromitujących wpadek techniki i kiczowatego anioła; lepiej opanowana była przestrzeń, bardziej precyzyjnie prowadzeni aktorzy. Ale i tu reżyser spieszył się szalenie. Najwyraźniej zademonstrowanie poprzez te inscenizacje swojej postawy wobec rzeczywistości - zademonstrowanie nieomal wiecowe, mimo świętych miejsc akcji - uważał w tym momencie za swój bezwzględny, podstawowy obowiązek. I był gotów w imię tego obowiązku poświęcić wartości, do których zazwyczaj przywiązywał ogromną wagę: perfekcję inscenizacyjną oraz intelektualną klasę teatralnej metafory. Nie zestawiam tu "Mordu w katedrze" i "Ślubu" po to, by je wartościować czy też wyciągać z nich łatwe, pompatyczno-dydaktyczne wnioski. W 1982 roku nikt nie czepiał się artystycznych niedostatków inscenizacji Eliota, choćby z tego powodu, że nie dawało się przepchnąć przez cenzurę informacji o ich rzeczywistej wymowie politycznej. Ale dziś raczej nie wymienia się "Mordu" w obu katedrach obok największych spektakli Jarockiego. Obok tych wielkich przedstawień, w których metaforyka służyła nie doraźnym odniesieniom, lecz poznaniu i pokazaniu najróżniejszych mechanizmów, w ramach których funkcjonuje człowiek. Ten kanon jest zresztą tak obszerny i tak bogaty, że nonsensem byłoby poszerzać go na siłę o prace powstałe, by tak rzec, w innym porządku wartości.
Niemniej nie jest może całkiem bez znaczenia to, iż był w artystycznej biografii Jerzego Jarockiego taki epizod, gdy ten wielki intelektualista teatru polskiego, ten zimny analityk gotów był zrezygnować ze swojego splendid isolation, by szukać gorętszych, prostszych, bardziej bezpośrednich sposobów porozumiewania się z widownią. Epizod nie ograniczający się zresztą do stanu wojennego. Zaczęło się to chyba w końcu lat siedemdziesiątych "Snem o bezgrzesznej", spektaklem-montażem na sześćdziesięciolecie odzyskania niepodległości, w którym aktorzy demonstrowali widzom prywatne, intymne pamiątki z historii Polski przedkomunistycznej, a złożony z międzywojennych tekstów kabaret brzmiał prawdziwie kasandrycznie. W czasie pięciuset dni pierwszej Solidarności Jarocki przygotował w Starym Teatrze "Rewizora": kwintesencję teatru aluzji. Dość powiedzieć, że w chwili szczytowego skompromitowania Horodniczego władzę obejmował tam Ziemlanika: służalczy i pokorny wobec nowego rewizora. "Mord w katedrze" był reakcją na stan wojenny, jako się rzekło, błyskawiczną i bezpośrednią. Być może najsilniejszą w całym teatrze polskim, jeśli nie liczyć reakcji pozascenicznej, czyli bojkotu radia i telewizji. Rok po warszawskim "Mordzie w katedrze" powstała w Starym Teatrze inscenizacja dramatu Calderona "Życie jest snem", jeden z największych, niedocenionych chyba spektakli Jarockiego. Spektakl, który miał czegoś nauczyć Polaków, jak w pewnej chwili mówi Segismundo, kończył się przeraźliwie długim, samotnym mazurem głównego bohatera. Bez muzyki. W gasnących światłach, w zapamiętaniu Krzysztof Globisz wystukiwał nogami rytm o podłogę sceny, wycinał hołubce od ściany do ściany. Ta wspaniała, mocna sceniczna figura bezsilności wobec losu była też, podejrzewam, właściwym zakończeniem epizodu biografii Jarockiego, o którym tu mowa: pożegnaniem z próbami dostrajania teatru do nastrojów społecznych. Nie wiem, czy świadomym. I w ogóle wchodzimy tu w krąg supozycji tak niepewnych - żeby nie powiedzieć bezczelnych - że może lepiej skończyć będzie w tym miejscu tę anty-laurkę.
ELŻBIETA WYSIŃSKA
W krakowskim "Ślubie", najnowszej wersji tego dramatu w ujęciu Jerzego Jarockiego, dwór Ojca-Króla wyłania się z ciemności jak zdjęcie wywoływane na kliszy. To jest tak: na proscenium Henryk głośno rozmyśla, nie widać, co się dzieje w głębi sceny, światło niespodziewanie wydobywa gotowy obraz. Na czarnym podeście czerwony tron, Król w czerwonym płaszczu, na stopniach poniżej tronu dworzanie w czarnych kostiumach z białymi kryzami i w białych pończochach, czarno-białe fragmenty garderoby przy każdym ruchu tworzą niezwykłą mozaikę. Słychać muzykę, wyodrębnione z dworu grupy wstają, wysuwają się do przodu, cofają, siadają, wstają inni, cały obraz nabiera rytmu i swoją teatralną urodą po prostu sprawia radość.
Teatr Jarockiego jest zjawiskiem, które można opisywać z różnych punktów widzenia, od repertuaru charakterystycznego dla tego reżysera poczynając, na roli znaku w aktorstwie kończąc. Różne możliwości są na ogół wykorzystywane, jedna chyba mniej niż inne. Mowa o spojrzeniu na teatr Jarockiego od strony obrazu, jego wartości plastycznej i funkcji. Obrazy z przedstawień Jarockiego pozostają w pamięci czasem jako synteza całości ("Wiśniowy sad"), czasem jako fragment czy sekwencja odbiegająca od całości nastrojem. Mają jednak ogromne znaczenie i nie umniejsza go fakt, że teatr Jarockiego nie reprezentuje nurtu narracji plastycznej. Rysują się też pewne prawidłowości. Najczyściej skomponowane, najbardziej kolorowe i ładne obrazy bywały pastiszem i żartem, dwuznacznym sposobem oczarowania widza, który powinien zachować dystans, by w pełni zrozumieć reżyserskie intencje. Tak jak w przypadku opisanego wyżej szekspirowskiego dworu w "Ślubie", jak w przypadku koncertu, śnionego przez Skrzypka w "Rzeźni" czy ogrodowych scen w "Garbusie". Ale ostrożnie z uogólnieniami, można trafić na zupełnie inną tonację, choćby w "Życie jest snem". Widzowie warszawskich Międzynarodowych Spotkań Teatralnych pamiętają może scenę z belgradzkiego "Zmierzchu" Babla, w której łatwe do zbanalizowania miłosne spotkanie Mendla Krzyka z Marusią zyskiwało teatralnie-poetycki wymiar: w momencie zbliżenia gasło światło, ściany wozu, mieszczącego izbę Marusi, nagle się rozpadały odsłaniając rozgwieżdżone niebo i wóz ulatywał w teatralne przestworza. Estetyzm nie jest pojęciem znajdującym potwierdzenie w twórczości Jerzego Jarockiego, choć nie wydaje się nim być także anty-estetyzm. Przedstawienie stanowi przemyślany układ, stylistyka części nie musi być stylistyką całości, czasem przeciwnie, ta ostatnia wymaga zderzenia różnorodnych obrazów, nastrojów, sygnałów. Wszelkie zmiany należą do dramaturgii spektaklu. Warto może także spojrzeć na teatr Jarockiego od strony pretensji, jakie padały pod jego adresem, sprowadzających się w gruncie rzeczy do tego, że był za dobry. Z niewytłumaczalną niechęcią spotkała się na przykład "Rzeźnia", jedno z najznakomitszych przedstawień twego twórcy, cienko wyinter-pretowane, wspaniale teatralne. Czy dlatego, że zbyt daleko wybiegało naprzód, wtedy, w połowie lat siedemdziesiątych, pokazując bezradność konwencjonalnej kultury wysokiej i tradycyjnej sztuki wobec brutalności życia i grozę wynikającą z dostosowania sztuki do życia? Estetyzm będący środkiem, bo symbolizujący kulturę wysoką, został potraktowany jako cel. A przecież to, w jaki sposób Jarocki zrobił teatr z uprawiania muzyki, pełne rozmachu widowisko z udziałem ponad czterdziestu statystów i akcentami parodystycznymi, stanowiło pokaz najwyższych umiejętności. Tylko że czasem umiejętności reżysera to równoczesne narzucenie pewnych myślowych rygorów widzowi. Jarocki wymaga od widza kojarzenia znaków zawartych w plastycznej, dźwiękowej i sytuacyjnej partyturze spektaklu. Rzeczywistość sceniczna jest wykreowana czy skonstruowana tak kompletnie, że zaczyna istnieć niejako automatycznie, obiektywnie (co oczywiście nie znaczy, że to Jarocki jest "reżyserem obiektywnym"; stawiam tu kropkę nad "i", bo zdarzają się przeinaczenia). Kiedy się ją akceptuje i przyjmuje proponowaną przez reżysera grę, zyskuje się w zamian szczególną satysfakcję. Trzeba jednak
iść wskazanym tropem, czasem szukać tych tropów z możliwością zbłądzenia lub odkrycia własnej drogi. Rzeczywistość spektaklu nie bywa u Jarockiego tak jednoznaczna, by to wykluczyć. Tak więc reżyserowi potrzebne jest współmyślenie o wiele bardziej niż współodczuwanie.
Brzmi to może jednak zbyt kategorycznie przynajmniej w stosunku do współodczuwania. Czy wstrząsający finał ostatniej inscenizacji "Ślubu" nie jest właśnie nadzieją na współodczuwanie? Na porozumienie wobec spustoszeń, jakie się dokonały? A "Ślub", ta jego idealna piąta i zarazem siódma wersja, czy to nie Jarockiego "Dziady" i "Wyzwolenie"? U Gombrowicza niebo jest puste, ale wyznanie rzucone światu pozostaje. A u Jarockiego - przekształca się w rozpaczliwą samoobronę człowieka myślącego. Mimo wszystko większość spostrzeżeń dotyczących teatru Jarockiego zatrzymuje się na tym, co zewnętrzne; do wewnętrznych pokładów dostęp jest trudny. Wiele wskazuje jednak, że wewnętrzne warstwy istnieją, kłębią się myśli i emocje, które znajdują tylko częściowe ujście. Szaleństwo na pewno tkwi w tym co teatralne: w nagromadzeniu, dynamice. Wyraża się w potopie szafirowej włóczki, huśtaniu na żyrandolu, chodzeniu po ścianach i po linie. W teatralności Jarocki zdaje się chcieć niemożliwego i, co najdziwniejsze, niemożliwe osiąga.
ZBIGNIEW ZAPASIEWICZ
Kiedy kończymy szkołę teatralną, jesteśmy wyposażeni w pewną liczbę wskazówek potrzebnych dla uwiarygodnienia roli. Wiemy mniej więcej, jak oddychać, jak mówić. Jednak wszystko jest w zalążku i jeśli aktor pozostanie sam, to najczęściej nie potrafi tego zastosować, rozwinąć. Czuje się zagubiony.
Ja miałem szczęście i kilka razy zetknąłem się z reżyserami największego kalibru. Myślę tu przede wszystkim o szkole, którą przeszedłem w teatrze Erwina Axera. Później była współpraca z Ludwikiem Rene w Teatrze Dramatycznym i trzeci ważny okres - praca z Jerzym Jarockim, także w Dramatycznym. Z Jarockim zetknąłem się chyba w 1973 roku i to od razu przy okazji bardzo trudnego utworu, kiedy na zaproszenie ówczesnego dyrektora, Jana Bratkowskiego, przyjechał reżyserować "Na czworakach" Różewicza. Wówczas, 20 lat temu, stylistyka przedstawienia, którą zaproponował Jarocki, była obca nie tylko w Warszawie, ale i w całej Polsce. Forma opery komicznej, spektakl z ogromną ilością muzyki, partii śpiewanych i bardzo skomplikowanymi zadaniami ruchowymi. Całość nie otwierana kluczem psychologicznym, ale formalnym, teatralnym, co nie znaczy, że nie szukano prawdy odpowiedniej do założonej stylistyki.
W sumie z Jerzym Jarockim zrealizowałem sześć ról. Grałem w "Na czworakach", w "Ślubie", "Rzeźni", "Królu Learze", a także w "Pieszo" Mrożka i sztuce T.S. Eliota "Mord w katedrze".
Przystępując do pracy z Jarockim byłem już aktorem o pewnym doświadczeniu, szesnaście czy siedemnaście lat na scenie. Jarocki dzięki swojej sile wewnętrznej, konsekwencji przy realizowaniu przedstawienia - jak czołg prze do przodu, by wykonać to, co sobie założył. Przy tym działa bardzo restrykcyjnie, i to nie tylko w stosunku do aktorów, ale także wobec wszystkich służb towarzyszących: w stosunku do administracji, do wszystkiego. Od aktora wymaga, aby nie posługiwał się zrutynowanymi środkami wyrazu. Każdy z nas, doświadczonych aktorów, dysponuje pewnym zasobem środków, które mniej lub bardziej twórczo wykorzystuje. Po pewnym czasie niemal każdy aktor nabiera rutyny, wie, jak zagrać, żeby całość wyglądała przyzwoicie. Jarocki to zrywa, przy konstrukcji roli wymaga powrotu do jej pierwotnych, w najlepszym tego słowa znaczeniu, szkolnych elementów. Precyzyjnie omawia je z aktorem. Przez to praca staje się mordercza, ale rezultaty są na ogół wspaniałe. Przedstawienia są w żelazny sposób skonstruowane, a role nieprawdopodobnie nośne i precyzyjne. Tę umiejętność szukania elementów podstawowych uznałbym za najwspanialszą cechę Jarockiego. Druga rzecz, która bardzo przydała się w mojej późniejszej pracy, to fakt, że Jarocki przesadnie nie informuje aktora o ideologii przedstawienia, o literackich konotacjach, czyli nie zajmuje aktorowi uwagi tym, co jest mu w gruncie rzeczy mało potrzebne. Pamiętam, jak długo i precyzyjnie reżyserował "Pieszo" Mrożka. Szczególnie scenę siadania na ławce na stacji kolejowej. Pięć osób miało zmieścić się na wąskiej ławeczce. Jarocki szukał sposobu siadania, przesuwania się. Dawał zadania podstawowe. Mówił: "uważaj, jak siadasz, to staraj się znaleźć miejsce, a więc musisz odsunąć od siebie babę, która już tam siedzi, ale pamiętaj, że siadasz tak, żeby była rezerwa dla twojego syna, który też chce usiąść. Tak się tam musisz umiejscowić, żeby dla niego zostało troszkę ławki. To oczywiście wpływa na twoją partnerkę, która nie chce cię wpuścić, bo dotychczas wygodnie siedziała na małej ławce razem z córką. A jeszcze jest nauczyciel, który chce się wcisnąć". W rezultacie Jarocki reżyserował zdarzenie, pewną sytuację, chciał ją maksymalnie uwiarygodnić. Po czym przeczytaliśmy w recenzji, że to jest wspaniała scena, bowiem w pewnym momencie na ławce siedzi cała Polska. Gdyby Jarocki reżyserował prosząc, abyśmy zagrali Polskę, a są tacy reżyserzy, nic by z tego nie wyszło. W tych działaniach podstawowych, mikrodziałaniach była i agresja jednego człowieka wobec drugiego, i przychylność, i chęć przypodobania się. Jednym słowem, wiele napięć emocjonalnych, które zostały wprowadzone do podstawowych działań, a ogólny wyraz sceny pozostawał w jego głowie. My nie musimy być o wszystkim informowani, i to właśnie nauczyło mnie, że aktorom nie należy mówić o rzeczach, których nie mogą zagrać. Podobne doświadczenie miałem w "Królu Learze". Rola Kenta, którą grałem, przede wszystkim polegała na tym, że towarzyszyłem Learowi. Nie jest to przecież postać, która w tekście Szekspira ma jakąś pierwszoplanową funkcję. O roli Kenta jakby się nie mówi. W przedstawieniu Jarockiego okazało się, że może być inaczej. Uzyskałem informacje, jak mam się sytuować wobec Leara psychicznie i fizycznie, szczególnie w scenach, kiedy po prostu jestem, nie biorę czynnego udziału w akcji. Wszystko to razem stworzyło postać człowieka wiernego swojemu władcy, pełnego najszlachetniejszych uczuć, ale Jarocki nie mówił mi, że mam zagrać człowieka szlachetnego, tylko konstruował sytuacje. Dopiero na końcu uświadomiłem sobie, jak to jest oglądane z zewnątrz. Wtedy zorientowałem się, do czego zmierzał. Ja rozwiązywałem problemy. To jest niesłychanie istotne, to pokazuje, jak Jarocki myśli o informacji dla aktora. Odrzuca niemal całkowicie literacki punkt widzenia, którego aktorzy tak nie lubią. Reżyserzy, którzy są intelektualistami lub za takich się uważają, sądzą, że aktorowi trzeba mówić ogólnie o idei przedstawienia i nie rozumieją, kiedy się krzywimy. My wymagamy odpowiedzi na pytania najprostsze, z nich budujemy postać. To są pytania z pozoru głupie, ale dla nas podstawowe. Na pytania Jarocki odpowiada, co więcej, on je stawia. Nie wstydzi się, nie boi, wie doskonale, że właśnie z tych naiwnych pytań można dopiero konstruować elementy większe.
Wróćmy jednak do konkretnych przedstawień. Do "Ślubu" Jarocki podchodził kilkakrotnie. Każde z jego przedstawień jest inne. Nasz "Ślub" był dla mnie pierwszym kontaktem z Gombrowiczem, spotkaniem z problemem formy, która jest podstawowym czynnikiem budowania zderzenia. W "Ślubie" są te niezwykle ważne dla Gombrowicza zależności ludzko-ludzkie. Kiedy jeden człowiek tworzy jakąś formę, drugi natychmiast buduje inną. Te piętrzenia zachowań budują puchnięcie konfliktu, i to był dla nas bardzo trudny problem. Gombrowicza nie da się odtworzyć kluczem psychologicznym, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Przedstawienie "Ślubu" było bardzo dobrze przyjęte, aczkolwiek dziś, z perspektywy czasu, przyznałbym rację tym, którzy mówili, że było ciężkie i pozbawione Gombrowiczowskiego poczucia humoru. Było mroczne i ciężkie, ale na pewno dla nas, aktorów, ważne na przyszłość. Później praca nad rolą Króla w "Iwonie, księżniczce Burgunda" nie była tak wielkim problemem. Z pewną przyjemnością stwierdziłem, że mogę moim kolegom przekazać doświadczenia wyniesione ze współpracy z Jarockim, jego sposób myślenia o Gombrowiczu. Pamiętam, że praca nad rolą Henryka, którego grał Piotr Fronczewski, była bardzo trudna. W rezultacie obaj byli w momencie premiery mądrze niezadowoleni. Kiedyś, już po kilkudziesięciu przedstawieniach, pojechaliśmy na gościnne występy do Hamburga. Siedziałem w gabinecie z Andrzejem Szczepkowskim, bo później wychodziliśmy na scenę. Nagle usłyszeliśmy przez głośnik zgrzyt kurtyny i obaj zamilkliśmy. Czujemy, że dzieje się coś niezwykłego. Wchodzimy nascenę i mamy poczucie, że przedstawienie idzie na jakimś innym wewnętrznym pulsie. W przerwie do bufetu przyszedł Jarocki, który jest zawsze bardzo opanowany i rzadko kiedy wypowiada się w zawodowych sprawach. Widzę, że jest poruszony, mówię, że dobrze idzie, na co Jarocki mówi: Piotr jest wspaniały. Wreszcie skończył się spektakl, podchodzimy do Piotra i mówimy: dzisiaj byłeś wspaniały, pociągnąłeś przedstawienie, a on: tak, k... wszystko dlatego, że pojąłem, że te ch... na widowni nic nie rozumieją, więc poszedłem stroną formalną, żeby odpieprzyć się od psychologicznego klucza i wyjaśnić im, co mam do powiedzenia. Dzięki temu uzyskał coś, co stało się zwieńczeniem tego ich, Piotra i Jarockiego, artystycznego konfliktu, napięcia. Ja grając Pijaka wykonywałem zadania stawiane przez Jarockiego, choć nie we wszystkich punktach wiedziałem, dlaczego jest tak, a nie inaczej, dlaczego proponuje ten typ zależności sytuacyjnej i ruchowej. Wiedziałem, ale nie do końca. Chyba jednak udało mi się wypełnić emocją konstrukcję zaproponowaną przez Jarockiego. Ta rola przyniosła mi ogromną satysfakcję. Wiem, że grałem niezwykle energetycznie, szukałem elementów biologii, religii, która płynie nie z nieba, a właśnie z ziemi. Pijak jest bowiem reprezentantem ciemnej, ziemskiej, biologicznej religii i taki był główny motyw. Na potrzeby tamtego przedstawienia to było właściwe.
Role, które zagrałem u Jarockiego, spowodowały, że mam pewną satysfakcję. Sześciokrotnie wygrałem Festiwal Polskich Sztuk Współczesnych we Wrocławiu, trzykrotnie za role w przedstawieniach, reżyserowanych przez Jarockiego. To może stanowić powód do dumy. To stało się dzięki niemu i stanowiło jasną część tego, co zrobiłem kiedyś. Byliśmy chyba w bardzo dobrym kontakcie. W "Na czworakach" Jarocki prowadził mnie z wielką ostrożnością, z ogromną konsekwencją i pedagogicznym chłodem. Myślę, że wtedy zdobyłem jego zaufanie. W miarę prac, stopniowo oddawał mi coraz więcej pola, szukał propozycji, co nie znaczy, że nade mną nie czuwał. W "Rzeźni" Mrożka, po wyjaśnieniu zasady roli, pozostawił mi wiele swobody. Widocznie wcelowałem w jego typ myślenia. Potem w "Pieszo" znowu wróciliśmy do
zasadniczej pracy. Od razu pierwsze przejście przez tory było pełne strasznych trudów i w konsekwencji zażądał, abym przez tory przechodził najpierw lewą nogą. Jak przechodziłem prawą, to krzyczał: prosiłem, żeby lewą! Nie wiem, czemu to służyło i nigdy mu tego pytania nie zadałem, ale czemuś na pewno służyło. Ostatnią naszą pracą był "Mord w katedrze" T.S. Eliota. Było to przedstawienie wyjątkowe ze względu i na czas, i na tempo pracy.
Z Jarockim rzadko się widujemy. Myślę jednak, że między nami jest pewna więź emocjonalna, mimo że obaj jesteśmy ludźmi zamkniętymi. Sądzę, że jest to możliwe, ponieważ obaj uważamy się za zawodowców. Jego przedstawienia są niezwykle gęste emocjonalnie. Są bardzo precyzyjne, a my w teatrze w Polsce jesteśmy przyzwyczajeni do pewnego rodzaju bałaganu, czasami nawet szlachetnego, improwizacji, nie do końca wyjaśnionych intencji. Teatr Jarockiego jest bliższy stylistycznie temu, co widywałem w Anglii. Tam przedstawienia też są w pewnym sensie chłodne, ale przecież jest to teatr wysoce profesjonalny. Nie ma w nim miejsca na przypadek. Podobnie u Jarockiego - brak elementu przygody. Sądzę, że gdyby ktoś sfilmował dziesięć przestawień jednej sztuki w jego reżyserii, to okazałoby się, że są niemal identyczne. U innych reżyserów przestrzenie luzu są większe. Jarocki jest specyficznym zjawiskiem na tle tego, co dzieje się w teatrze, i być może dlatego jego precyzja jest utożsamiana z chłodem. Ja jednak nigdy nie pozostawałem wobec jego spektakli obojętny. Jedne działały na mnie bardziej, inne mniej. Byłem olśniony "Wiśniowym sadem", ale na przykład nie bardzo nawiązałem kontakt z jego "Rewizorem", co nie znaczy, że to było niedobre przedstawienie - nie, w sensie zawodowym było pyszne. Jarocki może się pomylić, ale nigdy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Dzisiaj, kiedy pogubiliśmy się i my w teatrze, i publiczność, i przede wszystkim zgubiły się kryteria oceny, to, co robi Jarocki, jest na wagę złota. Nie jest chłodny, to za wielki człowiek teatru, za wielki twórca, aby takim epitetem załatwiać jego twórczość.