Bezludna wyspa świadomości
Alchemia. To Adolf Rudnicki z upodobaniem mówił o alchemii teatru, zawsze podkreślał tajemnicę niejasnych, niewiadomych, ukrytych przed racjonalnym okiem procesów, które sprawiają, że jakieś przedstawienie nagle wynosi nas wysoko w niezbadane przestworza. Po obejrzeniu "Ślubu" Jerzego Jarockiego pomyślałem, że oto byłem świadkiem albo raczej uczestnikiem alchemicznego przeobrażenia, jednego z tych, które zdarzają się nadzwyczaj rzadko, może raz na parę lat, a może tylko parę razy w życiu. Co zrozumiałe, bo graniczą z cudem. Jeśli zaś chodzi o "Ślub", to nie pamiętam, żebym kiedykolwiek oglądał przedstawienie, które tak bardzo zbliżyło się do owe| granicy cudu. Bardzo ceniłem i do tej pory cenię "Ślub" Krzysztofa Zaleskiego wystawiony we Współczesnym, niesłusznie i niesprawiedliwie zlekceważony, może ze względu na pewną ko-styczność. Zaleski z piekielną inteligencją wypreparował Gombrowicza i pokazał sam kościec, sam ekstrakt. Ale to dobre było - Wołłejkę w roli Ojca mam do tej pory w oczach. Rozmaite inne "Śluby", które widywałem, uciekły mi z pamięci, nie pozostawiając poważniejszych śladów. Jeśli czegoś żałuję, to tego, że nie oglądałem "Ślubu" Grzegorzewskiego. To mogłoby zaważyć na ocenach. Ale widziałem warszawskie wystawienie Jarockiego w Dramatycznym. I w gruncie rzeczy potem, przez wszystkie następne lata, ten "Ślub" był miarą, choć przyjęty został dość chłodno i z poczuciem, że pojawił się na scenie za późno i że nie jest żadną rewelacją. Co prawda, rozczarowanie dotyczyło bardziej sztuki niz spektaklu, choć i nad nim kręcono nosami. Tak czy inaczej, po Jarockim nikt chyba nie zrobił "Ślubu" lepiej aż do maja 1991 roku, kiedy to lepiej wystawił "Ślub" Jarocki. W ten sposób reżyser sam dla siebie ustanowił konkurencję i sam siebie zdystansował. Co więcej, znowu ustalił miarę i to tak wyśrubowaną, że prawdopodobnie przez ileś następnych lat nikt tego "Ślubu" nie przebije. A ten, komu się to uda, będzie miał jedną satysfakcję: że otworzy zupełnie nowy rozdział w interpretacji sztuki Gombrowicza. Bo Jarocki, co chcę podkreślić, pewien rozdział zamknął i zatrzasnął drzwi. Nie pamiętam już, ile razy mierzył się z Gombrowiczem, przynajmniej kilka, licząc od Gliwic w 1960 roku, przez premierę w Dramatycznym, warsztaty szkolne w Warszawie i w Krakowie aż po przedstawienie w Zurychu. Jeśli było to poszukiwanie perfekcji czy realizacji idealnej, to udało się. Przedstawienie w Starym jest realizacją idealną. Trzeba było na to, bagatela, trzydziestu lat.
No, więc alchemia, powiedziałby Adolf Rudnicki. Przez trzy godziny trwa przemiana świata, przestrzeń jest w nieustannym ruchu, zdaje się kurczyć i rozciągać, zwijać i rozwijać. Postaci oscylują między fizycznością a złudą, na przemian tracą i nabierają materialności. Oczywiście, można powiedzieć, że to nie żadna alchemia, tylko kompozycja światła, które obejmuje przestrzeń mniej więcej do linii ramy scenicznej, a dalej jest czarna czeluść, z której chwilami wyłaniają się postaci i przedmioty, zawsze chwiejne i niepewne, trwające jakby w pół egzystencji, na granicy widzialności, podobne do cieni nabierających lub tracących kontur w zależności od oświetlenia. Ale nie chcę racjonalizować, wolę pozostać przy alchemii. Mam poczucie, że zimna kalkulacja i krytyczne rozbiory nie mogą dotknąć (dutknąć?) istoty rzeczy. Jakiekolwiek miary przyłożę, nie obejdzie się bez straty. Co więcej, jestem prawie przekonany, że uchylając się przed porządkowaniem znaczeń nie zdradzam Gombrowicza, bo przecież "im mądrzej, tym głupiej". To zresztą dramat wszelkiej krytyki gombrowiczowskiej: brak języka. Do niedawna krytyka mówiła językiem autora, popadając w tautologię. Ostatnio zdobyła się na próby własnej i niezależnej hermeneutyki, ryzykując dla odmiany samozapępiającą się uczoność.
Krótko mówiąc, przedstawienie Jarockiego jest w gruncie rzeczy nieopisywalne i nieprze-kładalne na żaden porządek dyskursywny. Co oczywiście ma cechy paradoksu, bo Jarocki od lat uchodzi za skrajnego racjonalistę, który wie i rozumie wszystko, co robi, i jest w stanie rozpisać każdą tajemnicę na nuty w reżyserskiej partyturze. Czasem jednak myślę, że Jarocki właśnie nie wie wszystkiego i nie wszystko rozumie. Nie mógłby wystawić "Ślubu", gdyby wszystko pojmował, bo pojmuiąc wszystko realizowałby jedynie suchy jak szczapa paradygmat.
My jesteśmy tańcem - mówił Gombrowicz, wyśmiewając Heglowski intelektualizm. I "Ślub" Jarockiego też jest tańcem. Zbudowany został na niesłychanie precyzyjnych rytmach: gesty, ruchy, słowa to gwałtownie się ożywiają, to spowolniają, raz ulegają zawieszeniu, nieruchomieją, innym razem nabierają impetu. To, co w planie widzialnym każe przestrzeni zwijać się i rozwijać, w planie muzycznym oparte jest na jakimś crescendo i decrescendo, na jakichś fermatach, synkopach, pauzach. Zupełnie jakby "Ślub" był przedziwną operą, w której wszystko, co składa się na teatr, daje się śpiewać i tańczyć. Nawiasem mówiąc muzyki w ścisłym sensie Stanisław Radwan napisał bardzo niewiele. Ale że każda cisza została skomponowana, to inna sprawa.
I teraz można powiedzieć, że za "Ślubem" Jarockiego kryje się precyzyjna partytura i że to jest koronny dowód na rzecz całkowitej racjonalności przedstawienia, więc przeciw alchemii. No, tak - rytmicznie, muzycznie przedstawienie jest, by tak rzec, racjonalnie wytresowane. Ale przecież ta tresura jest tylko środkiem, metodą, warsztatem. A dalej otwiera się tajemnica. Alchemia nie polega na tym, że rytm działa, lecz na tym j a k działa. Dopiero wtedy zaczyna się magia, nad którą nikt do końca nie potrafi zapanować.
Dwa przykłady: Ojciec Treli i Pijak Globisza. Pijak pojawia się z kompanami, śpiewają piosenkę "Antek młody nosił lody". Ale zanim zaśpiewają, Globisz musi dojść czy dojrzeć do piosenki i robi to przy pomocy rytmu. Właściwie to nawet nie on, tylko jego noga zaczyna najpierw nieznacznie podrygiwać, jakby chciała uwolnić się od reszty ciała albo jakby chciała narzucić ciału swoje prawa, to znaczy swój rytm. Po paru sekundach to dążenie nogi zamienia się w wystukiwane butem o podłogę tempo, które przenosi się najpierw na całą postać Globisza, potem uruchamia pozostałych Pijaków i dopiero z tego bierze się taneczny marsz dookoła stołu.
Z kolei Trela bojąc się Pijaków musi się niejako nakręcić i napompować. Rozpoczyna chodzenie wokół stołu, które najpierw jest bezsensowną ucieczką przestraszonego Ojca, ale przy którymś okrążeniu Trea nabiera rozpędu, energii, siły. W końcu biegnie triumfalnie podnosząc rękę do góry.
Precyzja obu scen jest idealna, wszystko zostało wyliczone, zmierzone i wyćwiczone. No, tak, tylko że obie te sceny wprawiają widza w oszołomienie i uruchamiają ileś znaczeń i ileś emocji. W ten oto sposób tresura przechodzi w alchemię.
Beckett pisząc kiedyś o Joysie, twierdził, ze nie można pytać, o czym jest "Finnegans Wake", bo ono samo jest tym czymś. "Ślub" Jarockiego do pewnego stopnia także jest sam "tym czymś". Przynajmniej o tyle, o ile Gombrowiczowski projekt Formy, która jak Proteusz podlega nie kończącym się metamorfozom, wymaga jakiegoś przekładu na język teatru. Ten język Jarocki znalazł. Intonacja, pauza, gest odnoszą się nie tylko do "czegoś innego", nie ilustrują - one jakby same siebie znaczą. Można by zaryzykować twierdzenie, że w tym "Ślubie" "znaczące" jest zarazem "znaczonym", mamy do czynienia ze swoistym autotematyzmem, teatr przegląda się w swojej teatralności i to na różnych piętrach, bo wyeksponowane są na przykład ważne u Gombrowicza nawiązania do Szekspira, bardzo zresztą skomplikowane. Henryk ma coś z Hamleta tak jest w tekście. Ale Henryka gra Radziwiłowicz, który miał grać Hamleta u Swinarskiego, na tej samej scenie. Więc jeśli dziś wieczór hamletyzujemy, to jest to hamletyzowanie, które składa się na cały palimpsest.
Na tym jednak nie wyczerpuje się istota tego "Ślubu", bo też nie jest on jedynie grą w postmodernistycznym stylu. Jarocki w porównaniu z przedstawieniem warszawskim dokonał gruntownej reinterpretacji tekstu i osiągnął rezultalt, myślę, głębszy i bliższy Gombrowiczowi. Nad przedstawieniem warszawskim dominowała historia. Świat wyszedł z formy, bo historia oszalała. W Krakowie zaś tematem głównym jest jakaś antymetafizyka, to znaczy niemożność wyjścia poza granica świadomości, która straciła wszelkie oparcie i poza samą sobą nie ma już nic. Co w istocie grozi nihilizmem i solipsyzmem. Najwyraźniej pokazał to Jarocki w scenie finałowej: nikt nie wymierzy Henrykowi sprawiedliwości, niczyje ręce go nie "dutkną". Zostaje sam na pustym proscenium, tak jak na początku: ja sam tu jestem... Adolf Rudnicki napisał kiedyś bardzo piękny tekst pt. "Rana Witolda Gombrowicza". Przypomina w nim znany artykuł Gombra, jeszcze sprzed wojny: "W Choromańskim widział chorobę, we mnie słabość, a w sobie nicość". A potem cytuje słowa, które Gombrowicz miał wypowiedzieć na krótko przed śmiercią: "A bo ja wiem, czy moje dzieło jest co warte...". I komentarz Rudnickiego: "Flaubert pod koniec życia także wątpi. Wątpią wszyscy, gdy czują, że zbliża się koniec. Literatura jest odpowiedzią na życie, jest sposobem życia, lecz jest bezradna wobec śmierci". Gombrowicz był bez wątpienia bezradny wobec śmierci, stąd jego fascynacja drugim człowiekiem, jego młodością i pięknością, ale zarazem ten drugi człowiek, jako jedyna realność, jest zagrożeniem, budzi lęk. Tęskniąc do drugiego człowieka Gombrowicz chce go jednocześnie wyeliminować, obronić przed nim swoje "ja". I właściwie nie pozostaje mu nic innego jak tylko najskrajniejsza samotność, więzienie umysłu, w którym na dodatek świadomość kłóci się z podświadomością i nieświadomością.
Jarocki, jak sądzę, tych właśnie problemów dotknął. Po pierwsze zatrzasnął Henryka w samym sobie. Po drugie jako bodaj pierwszy interpretator "Ślubu" w Polsce zrozumiał rolę Władzia. W rewelacyjnym składzie aktorskim (Maksymowicz, Trela, Radziwiłowicz, Globisz, Segda) to właśnie Władzio Szymona Kuśmidra jest postacią bodaj kluczową, albowiem Władzio - grany znakomicie - jest rzeczywisty. I jako rzeczywisty i materialny człowiek zagraża Henrykowi. Wszystko, co się w "Ślubie" dzieje, jest grą do Władzia: przez Mańkę, przez Pijaka, przez rodziców. I dlatego Władzio musi zginąć.
Paradoksalnie, nigdy jeszcze pustka "Ślubu" nie zaistniała na scenie w takiej pełni. Mówiąc pustka, mam oczywiście na myśli tragiczną samotność Henryka i Gombrowicza. Jest to pustka nie do zracjonalizowania. Przedstawienie Jarockiego przypomina niejasny list Robinsona uwięzionego na bezludnej wyspie świadomości, Robinsona który wrzuca butelkę do morza i liczy na to, że ktoś ją kiedyś odnajdzie. Mamy oto w rękach butelkę, czytamy niejasny list i wiemy właściwie tylko jedno: że to, co naprawdę ważne, nie zostało w tym liście napisane. Ale mimo to rzeczy niewypowiedziane czy też wypowiedziane pokrętnie, dziwnie, tajemniczo poruszają w nas głębokie pokłady rozumienia. Nie wiadomo, w jaki sposób, przy pomocy jakich sił. Rana Witolda Gombrowicza staje się naszą raną. Alchemia.