Artykuły

Ministrowanie Kazimierza Dejmka

Dejmek - człowiek teatru i artysta-kreator - w istocie rzeczy był społecznikiem, dla którego kultura artystyczna, jeśli nie miała być "wydmuszką" (to jego słowo), powinna być organiczną częścią autentycznej edukacji kulturalnej, traktowanej oczywiście w sposób szeroki - o Kazimierzu Dejmku - ministrze pisze Michał Jagiełło.

Los, ten przewrotny, a bywa, że także perwersyjny dramaturg i reżyser, sprawił, że Kazimierz Dejmek [na zdjęciu] został posłem na Sejm z listy Polskiego Stronnictwa Ludowego i właśnie z ramienia tej partii wprowadził się do Pałacu Potockich na Krakowskim Przedmieściu. Przypuszczam, że zgodził się na jedno i drugie z powodów ideowych. Kazimierz Dejmek był w istocie społecznikiem o socjalistycznym podglebiu, dla którego nieprzedawnionymi wartościami były ideały wyrównywania uczestnictwa w kulturze między wsią i miastem, prowincją i centrum, między plebejuszami i elitami. Na tym właśnie podglebiu wyrastały Dejmkowe kwieciste sady, ale także i kolczaste krzewy. "Kazimierz Dejmek" to teren przepaścisty i zarazem grząski: łatwo spaść z wysokiej grani ambicji rozszyfrowywania tej postaci i łatwo ugrzęznąć w domorosłej psychoanalizie Reżysera. Nie chcę w to wchodzić. Powiem jednak, że według mnie Kazimierz Dejmek był także zdumiewającym medium, wyzwalającym w ludziach silne emocje. Powiem o sobie: w pewnym momencie zorientowałem się, że powinienem zrezygnować z pytań o Dejmka i jego kolczaste krzewy, a próbować odpowiedzieć sobie na dwa pytania. Co takiego jest we mnie, że jestem mu wdzięczny za chwile niezwykłego między nami porozumienia, kiedy Reżyser był bez maski, i że - wyznam to - widziałem łzę w jego oku?

Pan Kazimierz miał jakieś swoje urazowe porachunki z elitami, odzywały się w nim też dzwonki alarmowe, gdy pojawiały się na przykład tematy: prywatyzacja majątku publicznego, wchodzenie niemieckiego kapitału w polską prasę regionalną, a nawet rola i znaczenie Gazety Wyborczej. Sporo na te tematy rozmawialiśmy i zwykle każdy z nas pozostawał przy swoim.

Krótko mówiąc i cały czas tylko w swoim imieniu, Kazimierz Dejmek był rasowym "socjałem", żywym pomnikiem społecznikowskich i kulturalistycznych nurtów obecnych w dawnej Polskiej Partii Socjalistycznej i u niektórych przedstawicieli lewicowego skrzydła Polskiego Stronnictwa Ludowego. Dejmek z narastającą obawą i obrzydzeniem patrzył na przejawy "najdzikszego kapitalizmu, którego już od dawna nie uświadczysz na Zachodzie" - to jego słowa; bolał nad kurczeniem się infrastruktury służącej upowszechnianiu kultury na prowincji; niemal do żywego dotykało go zmniejszanie się liczby plebejskich dzieci kształcących się w szkołach artystycznych. Był swego rodzaju "romantycznym pozytywistą" - z jednej strony szczęśliwym, że dożył zmiany ustroju politycznego, z drugiej zaś niemal przerażonym agresywną kulturą masową wlewająca się do Polski z Zachodu. Obawiał się, że te "kolorowe majtki" spodobają się "Lechitom" i kolejny raz, tym razem bez obcej przemocy, utracimy suwerenność. Kazimierz Dejmek nie był ani polskim nacjonalistą, ani też skrajnym etatystą, daleki był od podbijania bębenka polskiej megalomanii, nie ugrzązł też w spiskowej koncepcji dziejów. Był patriotą i państwowcem, który gorączkowo szukał jakiejś swojej trzeciej drogi między socjalizmem a kapitalizmem, miedzy gospodarką centralnie zarządzaną a gospodarką rynkową, między prądami idącymi ze świata a tym, co składa się na miąższość polskiej kultury, w końcu między kulturą symboliczną, operującą pogłębioną metaforą a różnymi przejawami kultury popularnej.

On, tak alergiczne reagujący na "polskie uzurpacje", na pogłosy "polskiego mesjanizmu" wciąż przejawiające się w reliktach naszego wywyższania się wobec sąsiadów ze wschodu i z południa, właśnie on uznał, że ma misję do spełnienia. Tą misją - to wciąż moje przypuszczenia - były próby scalenia Pałacu z Chałupą, liberalizmu z personalizmem wspólnotowym, polskości z cennymi wartościami republikańskiego Zachodu.

W kategoriach geopolitycznych Dejmek wieszczył porozumienie Berlina z Moskwą, co przy "cielęcym polskim zapatrzeniu" się na amerykańską kulturę masową mogłoby być bardzo groźne dla naszego bytu państwowego, a nade wszystko dla naszej polskiej i środkowoeuropejskiej tożsamości. Zarzucał środowisku Gazety Wyborczej, że - przejmując rząd dusz nad inteligencją - nie dostrzega tych zagrożeń. Miał też i do mnie pretensje, że tylko mówię o liberalizmie, otwartym społeczeństwie obywatelskim, tak podkreślam, że Polska nie jest państwem narodowym, ale narodowościowym, tak zabiegam o dotacje dla mniejszości narodowych... Wszystko to ważne, ale - rozcierał na proszek niedopałek kolejnego już tego ranka papierosa - ale przecież nadrzędną wartością jest całość i spoistość wewnętrzna Rzeczypospolitej. Kraj nam się rozpada, pruje w szwach cywilizacyjnych, ekonomicznych, politycznych; toczy się wielka gra interesów, na nowo rozdawane są karty po rozpadzie ZSRR, Rosja zawsze będzie Rosją, a my, a nasze ziemie północne i zachodnie z łaski Jałty i Poczdamu właśnie nasze, ale czy na zawsze? Trzeba więc, proszę pana, zszywać państwo, sklejać to wszystko mądrą pracą w upowszechnianiu kultury.

Rozmowy te toczyły się co jakiś czas w sobotę, mówiąc językiem ministra, "przy świętym szabasie" i wykraczały zwykle poza sprawy funkcjonowania urzędu. Odbywane sam na sam dawały mi możliwość zobaczenia człowieka autentycznie przejętego sytuacją kraju, przenikliwego i zarazem uwięzionego w swoich fobiach. Ale wtedy, w sytuacji twarzą w twarz, w tym teatrze bez widzów (nie licząc nas obu) Dejmek bywał wyciszony, refleksyjny i nawet te jego fobie zyskiwały jakieś ludzkie oblicze jako inscenizacje tematu "człowiek, Boże igrzysko".

Nadchodził poniedziałek, ministerstwo tętniło "bieżączką", czyli codziennym urzędniczym kołowrotem, przewijało się mnóstwo ludzi - Dejmek miał więc widownię, i wtedy objawiała się inna jego twarz: Reżysera, Dyrektora teatru, Prowokatora. Bywało, że skakaliśmy sobie do gardeł. To jednak zupełnie inna historyjka.

Kazimierz Dejmek był moim kolejnym szefem. W Pałacu Potockich byłem już dość zasiedziały jako podsekretarz stanu z nominacją premiera Tadeusza Mazowieckiego z 1 listopada 1989 i jako ten, który pracował dla paru ministrów: Izabelli Cywińskiej, Marka Rostworowskiego, Andrzeja Sicińskiego, Piotra Łukasiewicza (kierującego resortem przez parę miesięcy) oraz Jerzego Górala. Kazimierz Dejmek był kolejnym ministrem kultury, który mnie zaakceptował. Zapytałem go kiedyś, w ostrej rozmowie, czy przejął ministerstwo "z dobrodziejstwem inwentarza", a więc i ze mną, czy też był to i jego wybór. Zaskoczony, jakby schował się w sobie, w końcu wydukał, że przecież jestem jednym z jego zastępców, więc co to za pytanie. I za chwilę, gdy już znów stanął pewnie na swoim gruncie, odciął się stwierdzeniem: To jasne, że nie mam do pana pełnego zaufania, ale jest ono dostatecznie duże... Zresztą praca to nie pieszczoty. Pan jako pisarz i człowiek doświadczony powinien wiedzieć, że pieszczoty też bywają różne - i tu uśmiechnął się pojednawczo.

Nowy gospodarz Pałacu urzędował z ekipą w składzie: Wacław Janas - który wrócił na stanowisko wiceministra po paru latach przerwy, Zdzisław Podkański -właśnie mianowany podsekretarzem stanu, Waldemar Dąbrowski - kontynuujący swą misję szefa Kinematografii, Tadeusz Polak i ja. Dyrektorem gabinetu ministra i jego zaufaną osobą został Bogumił Mrówczyński - lojalny, dobrze zorganizowany i umiejętnie poruszający się zarówno wśród artystów, jak po ministerialnych korytarzach.

Każdy minister wchodzący do Pałacu Potockich z natury rzeczy idzie po śladach poprzedników. Szczerze mówiąc, ma niewielkie pole manewru, o czym tu mówić, skoro są pewne stałe wydatki, które po prostu trzeba przyjąć za swoje. Trzeba wypłacać pensje kadrze pracującej w szkolnictwie artystycznym wszystkich szczebli, utrzymywać narodowe instytucje kultury, łatać dachy budynków, uszczelniać rury kanalizacyjne i podnosić standardy toalet. Na prawdziwy mecenat, czyli na działalność twórczą i upowszechnieniową prowadzoną w instytucjach kultury i poza nimi, pozostaje niewiele pieniędzy. Tyle, na ile pozwala dotacja z centralnego budżetu państwa przekazana ministrowi kultury mocą decyzji rządu usankcjonowanej przez parlament.

Warto w tym miejscu przypomnieć, że po zmianie ustroju politycznego przed minister Izabellą Cywińską i jej ekipą (w składzie: Juliusz Burski, a po jego śmierci Waldemar Dąbrowski, Michał Jagiełło, Andrzej Karpowicz i Stefan Starczewski) stanęły teoretycznie trzy możliwości: - przekazać niemal wszystkie instytucje kultury przyszłym samorządom;

- przejąć wszystkie ważniejsze instytucje w ręce administracji państwowej; - opowiedzieć się za ewolucyjnym wprowadzeniem nowego ustroju kultury. Wariant pierwszy był nadmiernie ryzykowny. Nie wiadomo było przecież, jak powiedzie się samo wprowadzenie samorządów i jak zachowałyby się samorządy ustawowo zmuszone do przejęcia dużych i kosztownych w utrzymaniu instytucji kultury. Jest niemal pewne, że oznaczałoby to upadek wielu placówek; nie z powodu złej woli władz lokalnych, ale ze względu na zbyt wielkie ciężary, jak na finansowe możliwości gmin. Wariant drugi nie dość, że zalatywał skrajnym centralizmem, to w dodatku oznaczałby w praktyce konieczność likwidacji części placówek, bo na godziwe utrzymanie wszystkich nie starczyłoby pieniędzy. Wariant trzeci wydawał się najbardziej racjonalny: dokonać podziału sfer wpływów i finansowej odpowiedzialności między administrację państwową i samorządy, czyli między ministra i wojewodów oraz gminy. I właśnie tę drogę uznano za najlepszą w tym jakże ważnym momencie tworzenia zrębów III Rzeczypospolitej.

Za kadencji Andrzeja Sicińskiego rozpoczęły się prace nad spisaniem zasad nowego ustroju kultury i były one prowadzone przez Piotra Łukasiewicza, a następnie Jerzego Górala. I w końcu, w połowie 1993 roku, Rada Ministrów pod przewodnictwem premier Hanny Suchockiej przyjęła dokument zatytułowany Polityka kulturalna państwa. Założenia.

We Wprowadzeniu znalazły się zdania, które warto przywołać: "Kultura mocno osadzona jest w ludzkiej naturze. Człowiek tworzy kulturę, jednocześnie jest też przez nią kształtowany, jest jej celem i sensem. Twórcze działanie, stanowiące istotę kultury, skierowane winno być zatem na dobro i rozwój ludzkiej osoby. Dorobek twórców świadczy przede wszystkim o kondycji intelektualnej społeczeństwa i stanowi o jego miejscu wśród innych narodów.

Uznając pluralizm form kultury, jej autonomię oraz potrzebę pełnej wolności pracy twórczej, nie można zapominać, iż kultura jest nośnikiem wartości mających wewnętrznie nas wzbogacić, rozwijać godność i nadawać sens ludzkiemu istnieniu".

W części zasadniczej pisaliśmy, że głównymi wyznacznikami tworzącego się nowego ustroju kultury są: decentralizacja, orientacja samorządowa oraz określenie tzw. sfer chronionych, pozostających pod szczególną opieką państwa.

"Polityka kulturalna nie może być utożsamiana wyłącznie ze zjawiskami z dziedziny kultury artystycznej" - powiadali autorzy tego dokumentu. "Jej zadaniem musi być także wzmocnienie więzi społecznych i promowanie aktywnych postaw obywatelskich. Oddalenie zagrożeń związanych z utratą tożsamości kulturowej na różnych poziomach - od narodowego poprzez lokalny, a na indywidualnym zakorzenieniu w kulturze kończąc -jest szczególną troską państwa. Poczucie tożsamości z małymi ojczyznami* winno się harmonijnie łączyć z wrastaniem w kulturę narodową- kulturę Wielkiej Ojczyzny.

Odtworzenie systemu samorządów lokalnych i utwierdzenie wspólnotowego charakteru gminy wyznaczają takie cele polityki kulturalnej na szczeblu lokalnym, jak konsolidowanie wspólnoty, akcentowanie znaczenia lokalnych tradycji oraz wagi ich kultywowania, budowanie poczucia identyfikacji z najbliższym otoczeniem, świadoma ochrona dziedzictwa i wszelkiej działalności twórczej w miejscu jej powstania. W rozbudowaniu aktywności lokalnych kręgów społecznych oraz ograniczaniu sfer kulturalnego zaniedbania znacząca rola przypada stowarzyszeniom społeczno-kulturalnym, regionalnym i etnicznym. Aktywność kulturalna na rzecz wspólnot lokalnych winna się skupiać wokół działających na tym poziomie instytucji: szkoły, kościoła, miejscowych instytucji kultury. Polityka kulturalna władz publicznych wszelkich szczebli - przy zachowaniu pełnej swobody wyborów indywidualnych - winna wspierać te działania obywateli stowarzyszeń, które odpowiadają tradycji, potrzebom oraz oczekiwaniom danych wspólnot lokalnych i które uzyskały społeczną wiarygodność".

Oczywiście wciąż pozostawało otwarte pytanie o metody i skalę interwencjonizmu państwa (ministra kultury i wojewodów) na rzecz poszczególnych dziedzin kultury w gminach. Dla każdego z urzędujących w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu jasne było, że minister musi dbać nie tylko o to, co podlega mu bezpośrednio, ale powinien także pozytywnie reagować na aktywność lokalną. Każdy z moich szefów miał swoje wyobrażenie dziedzin wymagających czułej opieki i każdy interesował się sytuacją kultury w gminach. Można było jednak robić tyle, na ile pozwalała sytuacja prawna i ministerialna kasa. Minister kultury jest członkiem Rady Ministrów, a to znaczy, że znajduje się często w kleszczach "podwójnej lojalności", bliska jego ciału jest koszula, czyli sfera kultury, ale nie wolno mu zapominać o całym otoczeniu, w jakim bytuje kultura. Wszelkie więc propozycje bezpośredniego zwiększenia budżetu, wszelkie projekty mechanizmów służących bezpośrednio kulturze przechodzą przez krytyczne sito innych ministrów, a przede wszystkim ministra finansów. W ostateczności i wysokość dorocznych budżetów kultury, i każdy dokument przyjęty przez rząd to trudny kompromis między rzeczywistymi potrzebami kultury i faktycznymi możliwościami państwa. Takim kompromisem była ustawa o organizowaniu i prowadzeniu działalności kulturalnej (z października 1991).

Rychło okazało się, że ustawa ta nie satysfakcjonuje ani środowisk kultury, ani ministra. Szczególnie dawał to do zrozumienia Kazimierz Dejmek, który nie chciał się pogodzić ze spadkiem nakładów przeznaczonych przez budżet państwa na kulturę i który chciał nadać określeniu "polityka kulturalna" wysoki sens.

Któregoś dnia podsunąłem szefowi Politykę kulturalną państwa, mówiąc, ze pracowałem z licznym gronem specjalistów z tutejszego ministerstwa nad tym dokumentem i że - moim zdaniem - nie jest on wcale przestarzały. Minister łypnął na mnie bacznym okiem i nie pociągnął wątku. Raz i drugi widziałem go jednak czytającego ten tekst. Przypuszczam, że lektura odwiodła Dejmka od prób pisania własnej polityki kulturalnej, a miał chyba początkowo taki zamiar. Kazimierz Dejmek potrafił słuchać, a tym bardziej czytać. To zresztą zdumiewające, że człowiek tak impulsywny, tak chłopięco niecierpliwy, nadużywający wulgaryzmów i zachowujący się czasem agresywnie wobec rozmówcy, że ten autokrata odznaczał się równocześnie delikatnością, wrażliwością na ludzką biedę i nieszczęście i że gotów był do zmiany swojego zdania -jeśli rozmówca poruszył w nim strunę nakazującą mu przemyśleć dogłębnie daną sprawę. Pan Kazimierz milcząco uznał więc Politykę kulturalną państwa za dokument ważny i obowiązujący go. I dlatego kolejne opracowanie, sporządzone z jego inicjatywy i z jego aktywnym autorskim udziałem nosiło skromny tytuł: Zadania MKiS 1995-J 997. We Wstępie pochodzącym także spod jego pióra, czytamy: "O tożsamości narodu stanowi jego kultura. Dzięki niej łączy on w spójną całość teraźniejszość z przeszłością i przyszłością... Stąd wywodzi się obowiązek tworzenia sprzyjających warunków dla rozwoju wszystkich dziedzin kultury oraz zapewnienia powszechnego i równego dostępu do jej dóbr. Odpowiedzialne myślenie o kulturze, a zwłaszcza realistyczne określenie powinności państwa wobec niej, wymaga oceny sytuacji, w jakiej się znajdujemy. W procesie przemiany ustrojowej uległy degradacji struktury życia kulturalnego, które w przeszłości - często wynaturzone, fasadowe i nacechowane dominacją celów politycznych - stanowiły jednak zwarty system. Mimo że spotyka się niekiedy przejawy tęsknoty za nim, wyrażające się w postawach roszczeniowych, domaganiu się centralnego finansowania instytucji kultury, stowarzyszeń i wszelkich przejawów działalności artystycznej, to jego odbudowa jest niemożliwa z racji ustrojowych. Rolą państwa jest w obecnej sytuacji harmonizowanie wszystkich sił i czynników wspomagających kulturę. Jest nią również interweniowanie wówczas, gdy działalność wolnorynkowa zmierza do zagłuszenia wartości kulturowo istotnych przez wartości komercyjne, oraz tam, gdzie naruszana jest zasada równego dostępu do dóbr kultury. Państwo powinno również - przy szerokim otwarciu na kulturę napływającą do nas ze świata - szerzej niż dotychczas promować kulturę narodową oraz podkreślać wartości rodzimej twórczości na tle wzorów zagranicznych. Polska nie może stać się jedynie terenem niekontrolowanej konsumpcji dóbr i wartości kultury z importu, lecz przez własny oryginalny wkład twórczy musi być również równoprawnym uczestnikiem światowego dialogu kulturalnego".

W części zatytułowanej Mecenat państwowy znalazło się stwierdzenie dla ministra wręcz kluczowe: "Nie jest prawdą, że nowoczesne kraje o gospodarce rynkowej nie prowadzą polityki kulturalnej ani też nie sprawują mecenatu wobec rodzimej twórczości. Czynią to w sposób zróżnicowany, korzystając zarówno z form bezpośredniej interwencji, jak i odpowiedniego regulowania oraz pobudzania mechanizmów rynkowych".

Autorzy cytowanego dokumentu ubolewali, że sumy przeznaczane z budżetu państwa na potrzeby kultury mają "stałą tendencję spadkową". A zatem rolą ministra musi być podjęcie starań o jednoprocentowy udział kultury w budżecie, "co oznaczać będzie zaspokojenie potrzeb kultury na poziomie stagnacyjnym. W przyszłości udział wydatków budżetowych na cele kultury kształtować się powinien na poziomie 2 proc".

Wiadomo było, że jest to odległy horyzont, ale Dejmkowi zależało na jego zarysowaniu. A tymczasem, mając do dyspozycji skromne środki finansowe, ustalał swoje priorytety; zresztą zgodne w ogólnych zarysach z wyobrażeniami poprzedników. "Przy istniejącym ogromie potrzeb i ograniczonych środkach finansowych za kierunki najważniejsze obrano: pomoc całej sferze książki i rozwój czytelnictwa, ochronę dziedzictwa narodowego, edukację kulturalną".

Warto podkreślić, że dla Kazimierza Dejmka książka jawiła się jako zwornik jego myślenia o kulturze symbolicznej w zakresie cywilizacyjnych przemian, jakie przechodziła Polska. "Mimo inwazji elektronicznych środków przekazu, w tym telewizji, video, itp., książka posiada co najmniej trzy cechy, czyniące z niej najskuteczniejszy przekaz kulturalny. Po pierwsze więc w słowie pisanym zawarty jest najszerzej dorobek artystyczny i myślowy kultury polskiej i światowej; tu także przechowywane są jej najcenniejsze tradycje. Po drugie książka, odmiennie niż większość przekazów elektronicznych, zmusza odbiorcę do zachowań refleksyjnych, wniosków i przemyśleń, podnosząc jego kulturę umysłową. Po trzecie wreszcie, książka najłatwiej stać się może ogólnodostępnym produktem kulturalnym, stosunkowo tanim, a równocześnie stanowiącym trwałą inwestycję kulturalną w gospodarstwach domowych.

Priorytetowe znaczenie książki pociągać musi za sobą wysiłek włożony w rozwój czytelnictwa. Chodzi tu przede wszystkim o sieć bibliotek publicznych i umożliwienie im prowadzenia regularnych zakupów nowości wydawniczych, a również o dostępność książki, zwłaszcza na wsi i w mniejszych miejscowościach.

Równolegle z priorytetowym traktowaniem książki wspierać należy czasopiśmiennictwo kulturalne, spełniające funkcje przekaźnika pomiędzy zjawiskami kultury a odbiorcą, a także instrumentu pobudzającego życie umysłowe i podnoszącego społeczną rangę zjawisk artystycznych i kulturalnych".

Ciekawe, że Dejmek - człowiek teatru i artysta-kreator - w istocie rzeczy był społecznikiem, dla którego kultura artystyczna, jeśli nie miała być "wydmuszką" (to jego słowo), powinna być organiczną częścią autentycznej edukacji kulturalnej, traktowanej oczywiście w sposób szeroki. "Chodzi tu nie tylko o szkolnictwo artystyczne wszelkich stopni, ale przede wszystkim o pobudzanie postaw zainteresowania kulturą. Trzeba uświadomić sobie podstawowy fakt, że nie zaspokajane potrzeby kulturalne powodują, zarówno u poszczególnych osób, jak i całych społeczeństw, ich stopniowy zanik. Człowiek nie nawykł - lub też na skutek takich czy innych przyczyn odzwyczajony od kontaktu z kulturą- dość szybko przestaje odczuwać brak tego kontaktu, co oczywiście pociąga za sobą zubożenie życia umysłowego i duchowego, zubożenie osobowości".

Zadania... były swego rodzaju destylacją cząstkowych i branżowych opracowań przygotowywanych w znacznym stopniu przez grono, które pracowało wcześniej nad Polityką kulturalną..., ale szlifował je sam minister i on też napisał następujące zdania: "Poszukiwanie ostatecznego kształtu sprawnie działającego mecenatu państwowego będzie zapewne procesem długim. Czas zmieni w nim priorytety i kierunki -i trzeba to uznać za oczywiste. Należy jednak utrzymać zasadę, na którą nie wpłyną przeobrażenia polityczne, społeczne i ekonomiczne: sprawowanie opieki nad polską kulturą jest ponadczasowym zobowiązaniem państwa, ponieważ naczelną jego racją jest kultura jako źródło trwania i rozwoju narodu".

Zdanie o "ponadczasowym zobowiązaniu państwa" wobec kultury - było dla mnie osobiście bardzo ważne. Byłem w kierownictwie ministerstwa od początków misji Izabelli Cywińskiej i pomimo częstych zmian ministrów - dostrzegam ciągłość programową w Pałacu przy Krakowskim Przedmieściu. To jasne, że świadomie, a zapewne i podświadomie, broniłem sensu mego tu przebywania jako aktywny na swoich polach podsekretarz stanu, nic zatem dziwnego, że buntowałem się, wyczuwając w Kazimierzu Dejmku jakąś zadrę nie tylko wobec Izabelli, ale chyba także wobec Tadeusza Mazowieckiego i Leszka Balcerowicza. I Pan Kazimierz, i Wacław Janas, z którego zdaniem minister się liczył, mieli zmitologizowany obraz tej pierwszej ekipy rządzącej wolną Polską; zmitologizowany i niemal zdemonizowany - szczególnie jeśli idzie o procesy prywatyzacyjne. Już zresztą samo słowo: "prywatyzacja" było dla obu panów podejrzane. A już prywatyzacja na przykład wydawnictwa PWN jawiła im się jako sprawa wysoce podejrzana.

Nie zgadzałem się z nimi w tej materii i dość często broniłem linii programowej rządu Tadeusza Mazowieckiego. Przyznawałem równocześnie, że jeśli idzie o finansowanie kultury, to zgrzeszyłem brakiem wyobraźni: po prostu w najczarniejszych scenariuszach nie przypuszczałem, że nakłady z budżetu państwa na tę sferę - tak newralgiczną i tak ważną dla życia społecznego - spadną do tak zawstydzająco niskiego poziomu. Z pełnym więc przekonaniem wspierałem swego kolejnego ministra w jego zabiegach o odwrócenie tych niekorzystnych tendencji, czyli o choćby niewielkie zwiększenie pieniędzy w dyspozycji szefa resortu kultury. Osobista pozycja Kazimierza Dejmka u premiera i w Radzie Ministrów, umiejętne zabiegi Wacława Janasa w Ministerstwie Finansów i w Urzędzie Rady Ministrów oraz jednoznaczne wsparcie tej walki o większy budżet udzielone przez sejmową i senacką Komisję Kultury i Środków Przekazu - przyniosły pożądane efekty.

Rząd, ulegając argumentacji ministra kultury, otworzył sakiewkę, dzięki czemu można było: zakończyć odbudowę Teatru Narodowego, przyśpieszyć ciągnącą się latami budowę nowego kompleksu dla Biblioteki Narodowej, przeznaczyć spore środki finansowe na rozbudowę Zachęty i ASP w Krakowie, na Muzeum Narodowe i Akademię Muzyczną w Poznaniu, a także na Collegium Nobilium w Akademii Teatralnej w Warszawie.

To przecież za Kazimierza Dejmka sformułowaliśmy zapis o kulturze do Konstytucji i to on osobiście zdecydował o uruchomieniu konkursu na wystawienie polskich sztuk teatralnych. To on nie tylko uszanował decyzję Izabelli Cywińskiej o objęciu specjalną opieką tzw. czasopism patronackich {Dialog, Literatura na Świecie, Nowe Książki, Ruch Muzyczny i Twórczość), ale ustabilizował je na długie lata, przekazując ich wydawanie Bibliotece Narodowej.

W tym miejscu koniecznie trzeba wspomnieć o Andrzeju Rosnerze kierującym Departamentem Książki. Po pierwsze dlatego, że miał on sensowną wizję ochrony niekomercyjnej książki i czasopism kulturalnych i że umiał swoje idee wprowadzić w życie. Po drugie - i to jest dla naszej opowieści najważniejsze - że stał się jednym z najbliższych współpracowników Dejmka. A przecież tak wiele ich różniło: Andrzej nie krył swoich związków ze środowiskiem Unii Demokratycznej (Unii Wolności) i Gazety Wyborczej i w ogóle był człowiekiem o rodowodzie opozycyjnym wobec PRL. A jednak ci dwaj tak różni ludzie nie tylko potrafili z sobą partnersko współpracować, ale połączyła ich jakaś nić intelektualnej zażyłości.

Mówiłem na początku tej opowieści, że Kazimierz Dejmek potrafił słuchać i wyciągać wnioski z prowadzonych rozmów. Zdarzało się to jednak tylko wtedy, kiedy minister nie miał jeszcze ugruntowanych poglądów na dany temat, był więc otwarty na argumenty rozmówcy. Zdarzało się to także w sytuacjach, które nazywam "potrzebą potwierdzenia": Dejmek miał już wyrobiony sąd o dyskutowanej sprawie, ale potrzebne mu było potwierdzenie usłyszane w rozmowie. Charakterystyczne, że Dejmek Słuchający to było uosobienie refleksji, wyciszenia i poszanowania rozmówcy, którego minister traktował jak partnera. A czynił to dyskretnie, ale zarazem z takim wewnętrznym przekonaniem, że rozmówca czuł się hojnie obdarowany.

Czasem jednak Dejmek nie rozmawiał, ale przesłuchiwał. I to było okropne. Zwykle ustawiał się wtedy bokiem do nieszczęśnika i - patrząc na swoje ręce zajęte papierosem - rzucał pytania nie po to, aby nawiązywać dialog, ale po to, aby sprawdzić odpytywanego, co sądzi na zadany temat. Czy będzie miał odwagę cywilną bronić swoich racji, mimo że ma podstawy sądzić, że minister myśli inaczej? Czy okaże się człowiekiem rzetelnym i prostolinijnym, czy też wylezie z niego przymilne dworactwo? Jeśli przepytywany odważył się mieć swoje zdanie, wtedy Dejmek zaczynał się nim naprawdę interesować: odwracał twarz, wstrzymywał na moment oddech, potem nabierał powietrza, a następnie wydobywał z siebie, jakby z westchnieniem, krótkie zdanie bezpośrednio nawiązujące do tego, co właśnie usłyszał. I od tego momentu zaczynała się rzeczywista rozmowa.

Możliwy był jednak jeszcze inny scenariusz: zablokowanie się "ofiary" w poczuciu urażonej dumy - i wtedy przy stole zapadała przygniatająca cisza. Dejmek mełł w sobie uprzedzenia do przesłuchiwanego, a czasem zapewne i pewien rodzaj zażenowania, że posunął się za daleko w traktowaniu gościa. Wiem coś na ten temat, bo dwukrotnie wyszedłem z takiego przesłuchania zły na siebie, że nie krzyknąłem: jakież to swoje głębinowe sprawy załatwiasz sobie, Dejmku Przesłuchujący, tak właśnie ustawiając tę scenę? Czy cię to bawi, Wielki Manipulatorze?

Dwukrotnie bliski byłem podania się do dymisji, ale minister, zapewne wyczuwając, co się we mnie kotłuje, dał mi sygnały i okrężną drogą, i bezpośrednio, że chce, abym pozostał w kierownictwie ministerstwa. Swoją dobrą rolę odegrał tu Wiesław Myśliwski, zaprzyjaźniony z Dejmkiem, ale potrafiący też spojrzeć na Pana Kazimierza z dystansu. To dzięki Wiesławowi nie tylko zostałem na stanowisku wiceministra, ale posiadłem też pewien zasób wiedzy w zakresie "dejmkologii stosowanej", co umożliwiło mi poprawną, a nierzadko znakomitą współpracę z ministrem.

W filmie Ignacego Szczepańskiego Dejmek bohater powiada: "Bardzo często człowiek podlega urokom własnych spekulacji". Mówi wtedy, że coś mu się podoba lub nie, że coś jest dobre artystycznie lub marne. A przecież - ciągnął Pan Kazimierz do kamery - to scena decyduje, czy aktor, czy reżyser mają raję. Przecież nie ja, nie jakieś moje widzimisię.

Jest w tych ładnych sformułowaniach - aż nazbyt ładnych jak na Kazimierza Dejmka - spora doza metafizyki zjawiska artystycznego i oczywiście trochę efektownej słownej gry. Jest tu także pewna szczelina, przez którą przeziera Dejmkowe rozdarcie między postawą romantyczną i pozytywistyczną, między racjonalizmem i metafizyką, między agnostycyzmem i jakimś rodzajem myślenia religijnego, między manipulator-stwem i empatią, między słowną dosadnością i wrażliwością w sprawach międzyludzkich. Z jakichś głębokich powodów Kazimierz Dejmek płonął przeciwieństwami. Czasem odnosiłem wrażenie, jakby bał się uładzenia w sobie tych sprzecznych sił. Być może to, co go rozrywało, stanowiło także czynnik scalający.

Było tak, a może całkiem inaczej. Być może i ja również podlegałem i podlegam "urokom własnych spekulacji". Przecież, aby w sposób świadomy pracować z Dejmkiem, musiałem go sobie po swojemu zinterpretować, ustalić, co w jego zachowaniach jest fundamentalne, a co drugo- i trzeciorzędne. To rychło doprowadziło mnie do spoglądania na Pana Kazimierza jako na osobowościowy fenomen, którym byłem zaintrygowany. W końcu od czasu do czasu bywam pisarzem, więc nie obce jest mi podglądactwo ludzkich okazów. Ciekawe, że Kazimierz Dejmek, im bliżej go poznawałem, to znaczy: im głębiej próbowałem go analizować, więcej wzbudzał we mnie uczuć pozytywnych. Zabrzmi to dziwnie, ale wyzwalał we mnie jakiś rodzaj czułości. Czasem było mi go po ludzku żal, gdy widziałem - a może ostrożniej: gdy zdawało mi się, że widzę-jak strasznie się z sobą mocuje, jak się szamoce w kolczastych krzewach. Nie jest wykluczone, że Dejmek zagrał mną, że świadomie nacisnął przełącznik uruchamiający we mnie takie rejony, jak: czułość, współczucie, fascynacja. Interesował się moją eseistyką o Tygodniku Powszechnym i Przeglądzie Powszechnym, był poruszony jedną z moich nowel ("Taką prozę pisze się całym swoim życiem" - powiedział). Przyszedł kiedyś do mnie w ministerstwie z plikiem papierzysk, które trzeba było obrobić urzędniczo, i - na stojąco, zażenowany - rzekł: Czuję się czasem okropnie, że zawalam pana tymi papierami, a pan przecież powinien pisać.

To jasne, że chłonąłem te słowa i że dobrzeje pamiętam. A zatem Pan Kazimierz łaskotał moją próżność i ktoś złośliwy mógłby wobec niego zastosować jego, Dejmka, do mnie adresowany pół żartem, pół serio zarzut, że - cytuję mistrza: "bujam jaja artystom".

Dosyć. Słyszę szczery śmiech pana Kazimierza, bo oto pisząc o nim, bujam swoje ego.

Omawiając wątek "Dejmek i artyści" - łatwo utonąć w jego barwnych i dosadnych powiedzonkach, a przecież temat jest poważny. Pan Kazimierz, dla niektórych po prostu Kazio, był inteligentem, społecznikiem, artystą. W takiej właśnie kolejności: racjonalne myślenie, codzienna praca upowszechnieniowa w kulturze i wreszcie, to już przywilej i powinność nielicznych - tworzenie faktów ze sfery kultury symbolicznej. Miał więc Pan Kazimierz szacunek dla inteligencji o nastawieniu społecznikowskim i równocześnie był podejrzliwy wobec przejawów artystowskich. Prawdopodobnie wśród jego ideałów było dążenie do zgodności treści, formy i funkcji społecznych. Potrafił się szczerze wzruszać, gdy opowiadałem mu o kimś, kto przez całe dziesięciolecia, powiedzmy, prowadził chór polski na Zaolziu, kto mądrze krzewi polskość w Baranowiczach na Białorusi, bo ludzie ci działali nie na pokaz. Wysoko cenił tych, którzy uparcie tkali materię społeczną w kulturze, natomiast niechętny był akcjom spektakularnym, obliczonym przede wszystkim na zainteresowanie telewizji. Od artystów oczekiwał w sztuce profesjonalizmu. Rozpromieniał się, gdy w ludziach i ich artystycznej robocie odnajdywał kruszec artystycznej prawdy. Był staroświecki w tym sensie, że przedmiotem jego zainteresowań było skończone dzieło: tekst literacki, spektakl teatralny, obraz, utwór muzyczny, koncert, rzeźba... Zjeżał się nieufnością, gdy słyszał, że teraz samo bycie artystą bywa uznawane za artystyczne działanie, i gdy słyszał słowo-wytrych: instalacja.

Sporo na ten temat rozmawialiśmy, i to na użytek służbowy, bo przecież trzeba było podejmować decyzje personalne, organizacyjne i finansowe do żywego dotykające narodowe instytucje kultury podległe ministrowi. Rozmowy te bywały burzliwe, padały tam czasem sformułowania ostre, w powietrzu zawisały niepokojące pytania, na przykład: czy kontynuować dotychczasowy model wyższego szkolnictwa artystycznego, czy może przejść na system mistrzowskich warsztatów. Pamiętam, minister odegrał kiedyś spektakl pod roboczym tytułem Sobole i łańcuchy, czyli rzecz o artystach i zarazem rektorach i profesorach uczelni artystycznych. Poubierali się w te sobole, obwiesili łańcuchami - pieklił się Dejmek - ponazywali magistrami, doktorami, profesorami, dziekanami, rektorami, chcąc się ścigać z uniwersytetami i leczyć kompleksy, a gdzie młodzież, gdzie relacja mistrz - uczeń?!

Odsunął fotel, ruszył ku mnie, jedynemu widzowi, stanął na proscenium ministerialnego gabinetu i - nagle uspokojony - dźgnął mnie wskazującym palcem: A pan z lubością buja im... Odpowiedziałem, że takie mam perwersyjne zachcianki. Wtedy on raczył się był uśmiechnąć, prosił siadać przy okrągłym stoliku i zaczęliśmy sprawiedliwie dzielić pieniądze: tyle temu na rozbudowę, tyle temu na warsztaty, tyle na podyplomową wystawę. No i coś trzeba zostawić na sobole i łańcuchy - dodałem, gdy już miałem w garści wszystkie podpisy ministra. Pokiwał głową, jakby zrezygnowany. Ale pytanie nie zniknęło. To jednak jeszcze inna historia.

Daję ten przykład, aby przestrzec przed Dejmkiem Wyklinającym, aby nie traktować wszystkich jego wypowiedzi jako sądów ostatecznych. Te efektowne i właśnie -niech się Pan nie obrazi, Panie Ministrze - spektakularne wypowiedzi spełniały dość często rolę spontanicznego głośnego myślenia. Wypowiedziane, rzucone na scenę, traciły swój radykalizm zderzone z innymi racjami, na przykład z takimi wartościami, jak ciągłość przemian cywilizacyjnych i kulturowych, dobrze pojmowana tradycja, realia społeczne, możliwości finansowe. Czasem był to także objaw Dejmkowych kompleksów, urazów, resentymentów. Ważne, że z reguły po Dejmku Złorzeczącym na scenę wstępował Dejmek Działający, wyznający zasadę, że dłużej klasztora niż przeora, czyli pamiętajmy o nadrzędności kultury polskiej. Ja przeminę, ty przeminiesz, on przeminie - kultura zostanie. Wszyscy pracujemy -jeśli rzeczywiście rzetelnie pracujemy - dla teraźniejszości i przyszłości.

Kazimierz Dejmek przy całej swojej, czasem nieznośnej, czasem urokliwej, spontaniczności był człowiekiem dobrze zorganizowanym i myślącym nad wyraz pragmatycznie. Ale był przecież osobowością artystyczną, z rozbuchanym ego, przyzwyczajonym do jedynowładztwa jako reżyser i dyrektor teatrów. A zatem on także podlegał "urokom własnych spekulacji" - że jeszcze raz wypomnę mu to powiedzenie. Tak było i na ministerialnym stolcu co najmniej w dwóch przypadkach: w koncepcji połączenia opery z teatrem dramatycznym (Teatru Wielkiego z odbudowanym Teatrem Narodowym) w jeden programowy i organizacyjny organizm oraz w przekonaniu o konieczności utworzenia i finansowania tygodnika kulturalnego. I niemal nie dopuszczał na te tematy dyskusji. Teoretycznie utworzenie jednego organizmu artystycznego realizującego spektakle operowe i sztuki dramatyczne miało sens. Wiadomo jednak było, że realizacja tego ambitnego założenia napotka spore trudności. Pomysł stał się przedmiotem publicznej dyskusji, w której przeważały głosy sceptyczne i krytyczne. Minister tak był jednak zapatrzony w swoją ideę, że bagatelizował argumenty przeciwników połączenia. Źle też odbierał moje wahania w tej materii. Ostatecznie wyciszył moje wątpliwości stwierdzeniem: Trzeba to sprawdzić w praktyce.

I od tego momentu zaczął się śpieszyć, jakby chciał mieć już za sobą etap rozważań, by rzucić się w to nowe, przez niego zaprojektowane, a może nawet wymarzone. Na jakiś czas Janusz Pietkiewicz stał się jego ulubionym gościem. Minister wiele czasu i energii poświęcał urządzaniu sceny dramatycznej, wchodząc nawet w detale architektoniczne i w szczegóły technicznego wyposażenia teatru.

Bardzo przeżywał pierwsze premiery operowe. Gryzł się - co przejawiało się napadami irytacji w najmniej spodziewanych momentach. Gryzł się sam z sobą, bo wiedział, że rzeczywiście nie dorasta do obmyślonego i oczekiwanego ideału.

Pan Kazimierz był też najgłębiej przekonany, że jego powinnością jest wsparcie nowych inicjatyw wydawniczych. Dlatego też żywo interesował się dwutygodnikiem Sycyna powołanym przez Wiesława Myśliwskiego i dlatego zaangażował spore środki finansowe w Wiadomości Kulturalne tworzone przez Krzysztofa Teodora Toeplitza. Sycyna była interesującym i ważnym ze społecznego punktu widzenia przedsięwzięciem. Miała szansę stać się pismem spełniającym rolę formacyjną dla inteligencji rozsianej po polskiej prowincji, dla tych, którzy cenili sobie swoje "małe ojczyzny", ale którzy nie chcieli ugrzęznąć ani w prowincjonalizmie, ani w magmie komercyjnej kultury. Osoba redaktora naczelnego dawała uzasadnione nadzieje na poważną pracę organiczną prowadzoną przez nowy tytuł.

Inaczej wyglądała sprawa Wiadomości Kulturalnych. Zanim jednak pojawił się pierwszy numer tego tygodnika, doszło między mną a ministrem do znamiennej wymiany poglądów. Najkrócej mówiąc, byłem przerażony pomysłem, że minister kultury faktycznie zakłada pismo i łoży na jego wydawanie niebagatelną kwotę. Mówiłem więc tak: Jeśli Pan chce wspierać poważną tematykę kulturalną w naszej prasie, to powinniśmy zawrzeć umowy na przykład z Tygodnikiem Powszechnym, Polityką, z może i tygodnikiem Wprost i współfinansować już to stałe rubryki o kulturze, już to dodatki kulturalne do tych tygodników. Przecież lepiej wykupić wagon w już kursującym pociągu, niż od podstaw układać tory i budować pociąg...

Minister słuchał mnie ze wzrastającym zdumieniem. Wyraźnie był zawiedziony moją postawą. Przecież nie o to chodzi! - mówił, patrząc gdzieś w bok, co było sygnałem, że oto chwyta go w swe sidła diabeł podejrzliwości. Że nie tylko nie zgadza się z rozmówcą, ale że właśnie traci do niego zaufanie. Zwalczył tę pokusę i stanął naprzeciwko mnie twarzą w twarz. Tego nie da się przeprowadzić w dotychczasowych strukturach - tłumaczył mi. Konieczne jest nowe pismo: racjonalistyczne, mające odwagę przeciwstawienia się narastającej fali samooszukiwania się Polaków, temu megalomańskiemu mitomaństwu, że "my Polacy złote ptacy", że wszyscy nam są coś winni, że my zawsze jesteśmy moralnymi zwycięzcami... Czy pan tego nie widzi, nie słyszy?!

Był poważny i smutny. Jakby nie mógł pojąć, dlaczego mnożę wątpliwości. A ja próbowałem go, jeśli już nie odwieść od pomysłu tworzenia tygodnika, to chociaż przekonać do tego, aby redaktora naczelnego wskazały organizacje pisarzy. Mówiłem też, że mrzonkąjest liczyć na czytelniczy sukces porównywalny choćby z najlepszymi latami popularności Życia Literackiego, a zatem, że nowy tygodnik nie ma szans na finansową samodzielność, że - wprost mówiąc - trzeba go będzie stale dotować.

Wiem, że także Andrzej Rosner rozmawiał z Dejmkiem na ten drażliwy temat. Ale minister postawił na swoim. I zapłacił za to wysoką cenę w każdym znaczeniu tego słowa. Po dziś dzień sprawa Wiadomości Kulturalnych kładzie się cieniem na dokonaniach Dejmka jako ministra kultury.

Ktoś kiedyś przeanalizuje może ten epizod, a wtedy okaże się, że wiele głosów krytycznych miało silny podtekst ideologiczny i polityczny. Nie negując zasadniczego pytania o sens powoływania nowego tytułu, można zaryzykować tezę, że Dejmek miałby lepszą "prasę"', gdyby pismo tworzył i redagował ktoś wywodzący się z opozycji demokratycznej. Dla mnie było to od początku jasne. Nie mogąc jednak wpłynąć na decyzję ministra, przyjąłem zasadę niewypowiadania się publicznie na temat Wiadomości Kulturalnych. Co więcej, uznałem, że jeśli już pojawiło się to pismo, jeśli idą na nie publiczne pieniądze, to warto wspierać ów tytuł, już to podsyłając redakcji autorów, już to dając fragment swej najnowszej prozy. Tygodnik szybko znalazł grono czytelników, co stwierdzałem naocznie, sporo podróżując po kraju. Nie mam najmniejszej wątpliwości, że dla paru (może nawet kilkunastu) tysięcy inteligentów w Polsce tygodnik ten stawał się ważnym tytułem. Im dalej od Warszawy, tym mniejsze znaczenie miało, kto redaguje to pismo; ważne było, że ono w ogóle jest. Kupujących było jednak za mało, aby mogli utrzymać tygodnik. Pan Kazimierz nie chciał się pogodzić z moją oceną, że realnie można liczyć nie na 50 tysięcy czytelników, ale - w najlepszym razie - na połowę tej liczby. W blisko czterdziestomilionowym społeczeństwie? - rzucał zdumiony i zbulwersowany.

Przypuszczam, że Wiadomości Kulturalne (czy szerzej: ogólnopolski tygodnik laicko-racjonalistyczno-socjaldemokratyczny) to niezbywalny element Dejmkowej idei formowania elit na polskiej prowincji. Nie chciał zrezygnować z tej oświeceniowej, organicznikowskiej i zarazem narodowej misji. Nie było w nim krzty tęsknoty do poprzedniego ustroju, nie miał żadnych ciągot "katolicko-narodowych", nie bał się - metaforycznie mówiąc - Zachodu, ale przerażał go zalew przemysłowych wytworów "kultury wideoklipu", denerwował go owczy pęd do zachłystywania się tym, co popularne i modne w Ameryce i na Zachodzie, drażniły go anglicyzmy wdzierające się nawet do wymowy nazwisk i nazw własnych z judaistyczno-grecko-rzymskiego dziedzictwa. Dejmek chciał iść swoją drogą między etatyzmem a liberalizmem, między tym, co powinno być sprywatyzowane, a tym, co musi pozostać w gestii państwa, między kulturą ery informatyzacji a misterium obcowania z tradycyjną książką i teatrem żywego planu, między wymogami nowoczesności a koniecznością poszanowania własnych narodowych i państwowych zakorzenień, między Krakowskim Przedmieściem a gminnym placem i małomiasteczkowym rynkiem, między Artystą a Rzemieślnikiem.

I na tym ideowym tle trzeba rozpatrywać jego prace nad ustawą o ochronie języka polskiego i jego zainteresowanie teatrem lalkowym, jego czułość dla niekomercyjnego piśmiennictwa i docenianie kulturotwórczej roli Programu 2 Polskiego Radia, jego niemal protestanckie poszanowanie rzetelnej pracy i niechęć do rozbudowanej formy przytłaczającej ideową i artystyczną treść utworu.

Kazimierz Dejmek był zatroskanym o los kultury polskiej społecznikiem, rzemieślnikiem i artystą. W warstwie ideowej, filozoficznej i politycznej był człowiekiem samodzielnym. Miało to swoje dobre i gorsze skutki: z jednej strony przejawiało się to oryginalnością i niezależnością sądów, z drugiej zaś fobiami zaciemniającymi Dejmkowi analizy rzeczywistości. W tej jednej zdumiewającej osobie ścierały się przecież liczne przeciwieństwa, a wśród nich otwartość z podejrzliwością.

Kazimierz Dejmek znalazłszy się w Pałacu Potockich stanął na nieznanej sobie scenie. Poruszał się po niej dzięki wielu osobom, spośród których za najważniejszych uważam Wacława Janasa, Bogumiła Mrówczyńskiego i Zofię Wileńską. Każde z nich, w danych im formalnych ramach, miało stały dostęp do ministra. Zofia pilnowała obiegu korespondencji (a potok pism, podań i oficjalnych rządowych i parlamentarnych dokumentów może przerazić każdego wchodzącego do ministerstwa), Bogumił opiekował się kalendarzem ministra, w tym i umawianiem gości, Wacław zaś trzymał kasę.

Otwarte pozostaje pytanie o wpływ Wacława Janasa na niektóre merytoryczne i personalne decyzje Kazimierza Dejmka. Między oboma panami panowała daleko posunięta zgodność poglądów na wiele spraw: od przekonania o konieczności zwiększenia interwencjonizmu państwa w kulturze poprzez zwiększenie dotacji dla ministra kultury po niemal organiczną niechęć do prywatyzacji majątku publicznego, od ambicji dokończenia lub też zaawansowania wielkich inwestycji w obszarze resortu kultury po jakiś rodzaj nieufności wobec środowiska Gazety Wyborczej, od zatroskania sytuacją społeczną, ekonomiczną i wręcz cywilizacyjną niektórych regionów polski prowincjonalnej po rzucenie się w sprawę Wiadomości Kulturalnych, od serdecznego przejęcia się losem Polaków poza granicami kraju, ze szczególnym uwzględnieniem Wschodu, po trudności z zaakceptowaniem modnych tendencji w sztukach zwanych kiedyś pięknymi.

W zdecydowanej większości przypadków Wacław Janas popierał pomysły Kazimierza Dejmka, ponieważ były one zgodne z jego wyobrażeniami na dany temat. Mogło być też tak, że to Wacław wychodził z jakąś propozycją i minister przyjmował ją za swoją. W każdym razie ja starałem się mieć w Wacławie jeśli już nie sprzymierzeńca, to przynajmniej milczącego świadka, w żadnym wypadku przeciwnika. Bywało, że dość długo omawiałem z nim jakiś problem, zanim wstąpiłem z nim do ministra. Uważam, że w sumie zabiegi te były opłacalne: ostatecznie wcześniej czy później uzyskiwałem pożądaną przeze mnie decyzję.

Piszę o tym dlatego, że Wacław Janas odegrał pewną rolę w odejściu z ministerstwa Waldemara Dąbrowskiego. Waldemar był szefem kinematografii, a zatem musiał tkwić jedną nogą w dawnym systemie, drugą zaś wybiegał w przyszłość. Krótko mówiąc: rozwiązania ustawowe regulujące sprawy kinematografii były anachroniczne i właściwie uniemożliwiały funkcjonowanie tego obszaru kultury. Konieczne więc były odważne działania otwierające możliwości funkcjonowania twórczości i produkcji filmowej w nowej rzeczywistości. Waldemar musiał podejmować trudne decyzje, łącznie z procesami prywatyzacyjnymi, czy też przekazywaniem bazy lokalnym władzom samorządowym. Już to wystarczyło, aby Janas i Dejmek - chyba w tej kolejności - zaczęli przyglądać się Dąbrowskiemu z narastającą podejrzliwością.

Doszło do różnicy zdań. I Waldemar Dąbrowski odszedł z ministerstwa. Wydaje się, że bardzo to przeżył. Tu nie chodzi o obronę zajmowanego stanowiska. Mam podstawy przypuszczać, że Waldemar - zaangażowany parę lat wcześniej w powrót Kazimierza Dejmka do Warszawy i ceniący ministra za wiele sensownych poczynań - bolał nad tym, co "naplątało się" między nimi oboma, a w czym, być może, miały pewien udział osoby trzecie.

Upłynęły lata. Kazimierz Dejmek (1924-2002) to już zamknięty rozdział w naszej kulturze. Równocześnie, o paradoksie, mówi się o nim i więcej, i z większą sympatią niż w ostatnich latach jego życia. Dzisiejsze spotkanie odbywa się pod patronatem Waldemara Dąbrowskiego jako ministra kultury. To pocieszający przykład przezwyciężającej śmierć ro z m o w y.

Tekst wygłoszony 17 maja 2004 roku w Łodzi na sesji poświęconej Kazimierzowi Dejmkowi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji