Artykuły

Ostry spektakl zaangażowany?

O dziwo, spektakl, po którym można by się spodziewać nawet pewnego przeładowania intelektualnego - okazał się właśnie pod tym względem najsłabszy. Szkoda, bo świetna, niezwykle pomysłowa, zwarta i konsekwentnie prowadzona forma przyjęłaby nieco większy ładunek myślowy - o "Piekarni" w reż. Wojtka Klemma w Starym Teatrze w Krakowie pisze Monika Kwaśniewska z Nowej Siły Krytycznej.

Na scenie trwa rozgrzewka: trzech mężczyzn w białych kombinezonach kopie małą piłkę, jedni się gimnastykują, inni po prostu chodzą po scenie. Za chwilę na widowni zgaśnie światło i rozpocznie się spektakl. Nikt tu jednak nie będzie próbował wywoływać wrażenia iluzji - wręcz przeciwnie - teatralność jest cały czas podkreślana. Nawet aranżacja przestrzeni dąży do prezentacji zastosowanego arsenału teatralnych środków. Na scenie obrotowej umieszczona jest metalowa instalacja z białymi kontenerami-pomieszczeniami (piekarnią, mieszkaniami, tarasem). Za nią - w tle zaaranżowane zostało "zaplecze". Po prawej stronie znajduje się zespół muzyczny, po lewej - siedzą oczekujący na swoją kolej aktorzy.

Jak przystało na sztukę dydaktyczną, postaci funkcjonują tu w dychotomicznym układzie: dobry - zły, bogaty - biedny. Jednocześnie jednak poszczególne wydarzenia demaskują motywy postępowania bohaterów, które wskazują, że to nie ludzie są źli, lecz system, w którym żyją ich takimi czyni. Obserwujemy więc świat, w którym rządzi prawo pieniądza, a układ społeczny przypomina piramidę pokarmową. Bogatsi wykorzystują biednych. Nikt jednak nie jest na tyle majętny, by nie znalazł się ktoś silniejszy od niego - każdy ma nad sobą swojego kata. Tak więc wdowa Queck wraz z pięciorgiem dzieci traci dach nad głową, bo właściciel kamienicy, w której mieszka i piekarni, w której pracuje - Meininger (Zbigniew W. Kaleta) musi spłacić ratę agentowi nieruchomości Flammowi (Adam Nawojczyk). Flamm z kolei ratuje w ten sposób swoją firmę zagrożoną kryzysem na światowych rynkach. Granica miedzy tymi, którzy coś posiadają, a tymi, którzy nie mają żadnych środków do życia - jest jednak wyraźna. Przekracza ją jedynie gazeciarz Mayer (Błażej Peszek), któremu udało odbić się od dna, a mimo to, pamiętając swoją udrękę, próbuje pomóc ubogiej wdowie (co zresztą przypłaci życiem). Solidarność panuje tylko w obrębie grupy społecznej (co i tak, przynajmniej w przypadku biedaków, wydaje się budujące). Oczywiście - ocena tego kolektywizmu jest zdecydowanie nierówna. O ile bowiem chór bezrobotnych i Mayer próbują bezskutecznie pomóc wdowie, aż w końcu, już po jej śmierci, wszczynają bunt, tak warstwa bogatsza solidaryzuje się ze sobą we wspólnych interesach, ucztach i wyzysku. Najlepiej ukazuje to końcowa scena rewolucji, gdy na parterze zdesperowani bezrobotni rytmicznie tupią, krzyczą i wymachują kijami, natomiast na górze, ukryci w domku - bogaci obżerają się ciastkami z kremem.

Religia, która powinna pozostać egalitarna - okazuje się rządzić podobnymi prawami. Zadbanej, pięknie wymalowanej, ubranej w "małą czarną", o dekolcie ozdobionym ogromnym, srebrnym krzyżem pracownicy Armii Zbawienia nawet nie przychodzi do głowy, że wdowie i jej dzieciom potrzebny jest przede wszystkim dach nad głową i jedzenie, dopiero potem modlitwa. Proponuje jej więc przede wszystkim rachunek sumienia i pokutę - skoro bowiem znalazła się w tak opłakanej sytuacji - z pewnością sama jest sobie winna. Dokonywana przez "wolontariuszkę" ocena człowieka okazuje się zaskakująco powierzchowna i działa na korzyść bogaczy, z którymi się zresztą ostatecznie identyfikuje. Gdy natomiast decyduje się pomóc wdowie - czyni to odbierając jej zarówno dzieci, jak i wolność. Queck umiera bowiem próbując wyrwać się z brutalnego uścisku swej "dobrodziejki".

"Efekt obcości" zapewniają nagminne zwroty do publiczności, posługiwanie się prywatnymi imionami aktorów, kilkukrotne powtarzanie tych samych kwestii i sekwencji ruchów, odgrywanie kilku ról przez jednego aktora - zabiegi powtarzające się w całym spektaklu. Kreowanie roli oparte jest często na wyczerpujących działaniach fizycznych - toteż aktorzy nie kryją zmęczenia: siadają na scenie popijając wyniesioną z zaplecza wodę mineralną. Energia emanuje głównie z grupki chóru bezrobotnych (Grzegorz Grabowski, Marcin Kalisz, Wiktor Loga-Skarczewski, Krzysztof Wieszczek) - młodych mężczyzn w dresach, zrzucających co chwilę koszulki, by prężyć swoje mięśnie przed potencjalnym pracodawcą. Tekst wypowiadany jest zwykle w zawrotnym tempie (czasem w chórze, częściej pojedynczo), ze sztucznym zaangażowaniem, towarzyszy mu przerysowany gest. Aktorzy wchodzą i wychodzą z ról w zależności od ich aktualnego udziału w akcji. Gdy sekwencja z ich udziałem się kończy - idą po prostu na tył sceny i siadają przy stole. Mimo swobodnej atmosfery - nawet aktorskie wpadki, jak niezaplanowany atak śmiechu, wpisują się świetnie w tkankę spektaklu - nie ginie tragizm doświadczenia bohaterów. Miotanie się po scenie i związane z nim zmęczenie fizyczne przekładają się często na położenie, zapętlonych w sytuacji bez wyjścia, postaci. Inaczej jest jedynie w przypadku wdowy Queck. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik operując bardziej stonowanymi środkami - wyróżnia się na tle pozostałych. W jej postawie dominuje nadmierna usłużność, uległość i bezsilna dezorientacja - przez które łatwo poddaje się wszelkim wpływom i staje się soczewką, skupiającą działania zaangażowanych w jej historię osób.

Teatralny dystans zapewniają również przerywające akcję brawurowo wykonane songi z graną na żywo rockową muzyką. Ostre, agresywne piosenki stanowią z pewnością jeden z najmocniejszych elementów spektaklu. Popis Małgorzaty Hajewsiej-Krzysztofik w roli wdowy Queck, czy ironiczny utwór o miłości Jezusa w wykonaniu Małgorzaty Gałkowskiej w roli Porucznika Armii Zbawienia - to istne "perełki" tego przedstawienia.

"Piekarnia" razi jednak brakiem głębszej refleksji nad podjętym tematem, której wymagałaby współczesna lektura tekstu Brechta. Niektóre rzeczy stały się w świadomości społecznej na tyle jasne, że nie trzeba ich chyba przez dwie godziny udowadniać na scenie. Zresztą przekonanie, że ubodzy są dobrzy i solidarni, garną się do pracy, tylko nikt nie chce im jej dać; bogaci natomiast to banda egoistów, nurzających się w rozkoszach konsumpcjonizmu; a akcje charytatywne to jedna wielka "ściema", w której nikt nie liczy się z pojedynczym człowiekiem - wydają się mało odkrywcze. W rezultacie spektakl zamiast przejąć faktem nierównego podziału dóbr - drażni swoją powierzchownością.

O dziwo, przedstawienie, po którym można by się spodziewać nawet pewnego przeładowania intelektualnego (jego dramaturgiem jest Igor Stokfiszewski) - okazało się właśnie pod tym względem najsłabsze. Szkoda, bo świetna, niezwykle pomysłowa, zwarta i konsekwentnie prowadzona zarówno przez reżysera, jak i aktorów czy muzyków, forma teatralna przyjęłaby, moim zdaniem, nieco większy ładunek myślowy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji