Artykuły

Teatr wciąż nie znajduje klucza do klasyki współczesności

"Noc" w Teatrze Polskim od "Emigrantów" w Fabryce Trzciny dzieli przynajmniej klasa. Oba spektakle można jednak uznać za podręcznikowe przykłady słabości polskiego teatru w starciu z rodzimą dramaturgią współczesną.

Debiutujący jako reżyser Artur Żmijewski chce przekonać, że "Emigranci" jak ulał

pasują na scenariusz do telenoweli. Może dlatego obsadził zaprawionych w serialowych bojach wykonawców.

Przykro zaczynać nowy sezon od narzekań, ale znów nie ma wyjścia. Miniony tydzień przyniósł bowiem teatromanom dwie wiadomości - złą i bardzo złą.

Pierwsza jest taka, że dobre intencje nie wystarczą, by na scenie Teatru Polskiego w Warszawie powstało coś, czego nie sposób zapomnieć po kwadransie po zakończeniu seansu. Wiadomość fatalna natomiast jest taka, że "Emigranci" z Teatru Praga jeszcze raz potwierdzają tezę o tym, że aktorzy powinni trzymać się jak najdalej od reżyserii tym bardziej wtedy, kiedy uwierzą, że ich popularność stanie się gwarancją sukcesu i w rolach głównych obsadzą niemal tak samo popularnych (rzecz jasna dzięki telewizji) kolegów.

O ile "Emigrantów" w inscenizacji Artura Żmijewskiego z udziałem Tomasza Kota i Wojciecha Mecwaldowskiego skreślam jednym ruchem, to z porażką spektaklu według sztuki Andrzeja Stasiuka trudniej mi się pogodzić, a i ona sama znacznie mnie jest oczywista. Sam fakt wystawienia nieopatrzonego przecież tekstu na scenie lubującej się w familijnych zabawach z Fredrą i Szekspirem dowodzi, że o teatrze przy Karasia nareszcie można myśleć inaczej niż o szacownym, ale tchnącym naftaliną muzeum. Także wybór reżysera Andrzeja Bartnikowskiego, który w stolicy jest niemal debiutantem, wskazuje, że być może Polski wyrwie się z kręgu tych samych kilku nazwisk, które od lat podpisują w nim kolejne premiery. Wreszcie konwencja przedstawienia - gdzieś między nowoczesnością języka a grą z tradycją teatru rapsodycznego - już na starcie wywołuje szacunek.

Bo i początek "Nocy" zwiastuje całkiem niezły teatr. Ogromną scenę Polskiego ograniczono szarymi ścianami, w których wycięto wąskie szczeliny i przez nie będzie wpadać światło. Wielki prosty stół przywodzi na myśl stół operacyjny, ale i ołtarz, miejsce kaźni. To na nim leży Ciało (Artur Pontek). Należało do polskiego złodzieja samochodów, jednego z tych, dzięki którym nasz kraj ma w Niemczech szczególną renomę. Od Ciała właśnie odrywa się Dusza (Ewa Gołębiowska-Makomaska) rozczarowana, że jej podopieczny tak kompletnie ją lekceważył. Nad Ciało schodzą się płaczki i rozpoczynają swój lament podobny jak przed wiekami. Całość pieśniami żałobnymi niejako komentuje zespół śpiewaków Monodia Polska -jego pozbawione najmniejszych ozdobników interpretacje są niewątpliwie najczystszym elementem spektaklu.

I powodują, że mniej więcej do połowy "Noc" zaskakuje. Broni się bowiem jako przeniesiony w nasze parszywe dość realia moralitet. Bo owszem, są i handlarze samochodów, i opowieści o przemytach i tym podobnych atrakcjach, ale spod tego "ornamentu" przebija strach przed ostatecznym. I konstatacja, że natura człowieka w gruncie rzeczy od wieków pozostała niezmienna, inne są tylko dekoracje.

Reżyser Bartnikowski, idąc za Stasiukiem, burzy jednak nastrój, mnożąc dowcipy o Polakach, Niemcach i ich wzajemnych uprzedzeniach. Aktorzy Polskiego chyba nie najlepiej czują ich domniemaną moc, dlatego rodzi się wrażenie zmarnowanej szansy. Andrzej Stasiuk zna Niemcy jak własną kieszeń, ale ich koegzystencji poświęcił banalny w sumie kawałek. Teatr zaś ów utwór wziął na warsztat z całym dobrodziejstwem inwentarza, niejako skazując się na nieuchronną przegraną. Zatem "Noc" jest przykładem bezradności wobec tematu i samej materii sceny. Rozegrane w monotonnym tempie, niemal pozbawione kulminacji przedstawienie to propozycja dla wyjątkowo skoncentrowanych widzów. Dzień po premierze prasowej ogromną widownię Polskiego wypełnili oni niespełna w połowie. Obawiam się, że wieszczy to niezbyt długi żywot widowiska.

Krótkiej eksploatacji życzę natomiast "Emigrantom" Mrożka w reżyserii Artura Żmijewskiego. Mam bowiem pewność, że lepiej jest w ogóle nie wystawiać jednej z najwybitniejszych sztuk autora "Tanga", niż zrobić to tak jak w Teatrze Praga. Żmijewski bowiem spróbował przekonać, że "Emigranci" po drobnych tylko skrótach idealnie nadawać się będą na scenariusz telenoweli, w najlepszym razie serialu obyczajowego. Czyżby spodziewał się, że w przeciwnym razie spektakl odrzuci sformatowana telewizyjnie publiczność? Aby więc sprawić jej przyjemność, wybrał znanych aktorów - Wojciech Mecwaldowski często pojawia się przecież na małym ekranie, choć jego role trudno zapamiętać, zaś Tomasz Kot, znany z kreacji w ,,Niani", to już jest gwiazda pierwszej wody. I te rekomendacje wystarczyły wytrawnemu przecież aktorowi, aby morderczy tekst Mrożka oddać kolegom, którzy - udowodnili to sami na premierze - absolutnie nic z niego nie rozumieją.

"Emigranci" na Pradze to bowiem spektakl nic. Z aktorami, a jakby bez aktorów, z reżyserem, a jakby bez reżysera. Ze scenografią, którą trudno zauważyć. Jak definiuje Tomasz Kot swego inteligenta? Nie wiem, prawdopodobnie nie definiuje go wcale. Kim w przedstawieniu Żmijewskiego jest Mecwaldowski? Znowu pytanie bez odpowiedzi. Czy są to "Emigranci" swej epoki, czy też naszego czasu czytani współcześnie? Zostaje tylko potok wypowiadanych bez celu słów. W wykonaniu Kota i Mecwaldowskiego współczesna polska klasyka traci jakiekolwiek znaczenie. Po spektaklu w Teatrze Praga przypuszczam zresztą, że panowie w podobny sposób załatwiliby każdy inny utwór.

A zatem dwie porażki, ale zupełnie innego rzędu. I dwa dowody na to, że polskiemu teatrowi, przynajmniej temu głównego nurtu i w Warszawie, wciąż bardzo trudno znaleźć klucz do współczesności. Strzela, a Pan Bóg kule nosi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji