Artykuły

Małe ciepło marionetek

"Frank V.Komedia Bankierska" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Gdyby się w finale okazało, że pod kostiumami skrywali ciała wystrugane z miękkiego drewna - wcale bym się nie zdziwił. Lipowe ramiona, nogi, plecy i brzuchy, oblepione towotem śruby zamiast stawów i jak włos cienkie, prawie niewidzialne, wędkarskie żyłki, przywiązane do lipowych kolan, lipowych łokci, lipowych stóp, wychodzące z kołnierzy tuż przy sękatych karkach i niknące w czarnym niebie nad sceną. Ktoś za nie ciągnie - oni żyją. Nie ciągnie - zastygają trupio. Milkną. Wtedy oczy - szklane kulki lalek.

Oni - bohaterowie iście jarmarcznej śpiewogry Friedricha Dürrenmatta "Frank V. Komedia bankierska". Oni - tak jak ich reżyser Krzysztof Babicki odczytał. Oni - kolejne, już piąte pokolenie odwiecznego, niezniszczalnego plemienia bankowej dynastii Franków. Frank V (Tomasz Międzik), jego żona Otylia (Dorota Godzic) - skarłowaciała Lady Makbet - i reszta stada bankowych podnóżków Franka V, wszyscy ci kasjerzy, sekretarki, praktykanci. Prokurent jeszcze, prokurent i szef personalny oraz interesanci, z których bank wyssie grosz ostatni. Losy ich będą niczym stara litania, refren idący z przeszłości, odwieczna mantra, która nigdy nie przestanie - epoka po epoce - przedrzeźniać sama siebie.

Oni zatem: Böckman (Feliks Szajnert), Richard Egli (Krzysztof Jędrysek), Fryda Fürst (Beata Fudalej), Häberlin (Rafał Dziwisz), Kappeler (Sławomir Rokita), Schmalz (Tadeusz Zięba), pan Piaget (Tomasz Wysocki), pan Schlumpf (Wojciech Skibiński), jeszcze dwa, może cztery pomniejsze indywidua - bezwolne jak wszyscy tutaj. Wreszcie ci, co metodami Franka V zmiotą Franka V - jego dzieci, Herbert (Krzysztof Piątkowski) i Franciszka (Karolina Kominek). Ich epoka VI nie będzie niczym innym, tylko powtórzeniem epoki V, IV, III, II i I. Palce, co w czarnym niebie ciągnąc za niewidzialne żyłki sterują ludzkimi gestami, minami, czuciem - są bowiem zawsze te same. Dalekie dłonie odwróconego dekalogu: piąte - zabijaj...

Tak, zabijaj... Mnóż fałszywe świadectwa przeciw bliźniemu swemu... Cudzołóż... Kradnij... I pamiętaj: nie będziesz miał innych bogów przede mną - złotym cielcem monet i z obu stron gustownie zadrukowanych prostokątów z papieru... Palce odwróconego dekalogu szarpią żyłkami od tak dawna, że tu, w epoce Franka V - tu, na scenie, w seansie Babickiego - plankton przyjmuje szarpnięcia tak, jak pies Pawłowa przyjmował bodźce bądź jak marionetki przyjmują wielkoduszność lalkarzy. Z bezwolną pokorą. W futerały odwiecznych tików bankierzy epoki V wsunęli się bez bólu. Mordują, defraudują, oszukują, knują - a wszystko z lekkością dziecka jedzącego bułkę z masłem. Bułka - trup... W sumie - jaka to różnica?... A może jednak?

Tu, w wahaniu automatów, tkwi cała gorycz opowieści Babickiego. O historiach swych Dürrenmatt mówił: "Chciałbym tedy prosić, aby (...) nie przypuszczano, że staję u drzwi jako komiwojażer jakiegokolwiek pokupnego w dzisiejszym teatrze światopoglądu, czy jako egzystencjalista, czy jako nihilista, ekspresjonista lub ironista, i jak się tam zwą wszystkie te etykietki, którymi oklejono słoje z marynatami krytyki literackiej. Scena nie jest dla mnie areną dla teorii, światopoglądów i enuncjacji, lecz instrumentem, którego możliwości próbuję poznać, grając na nim". Babicki dobrze to pojął. W jego seansie nie ma nic prócz teatralności. U Babickiego krawędź możliwości "Franka V. Komedii bankierskiej" to naznaczona fiaskiem melancholia ludzkich marionetek, jeśli kto woli - bezradność chwilowego ciepła, które ten na drewniane gesty i papier mache masek skazany plankton bankierski wyczuwa w sobie w najświetniejszych scenach przedstawienia.

Nie, tu nie będzie żadnego ocalenia. Tu, na scenie, której realna ulica nie jest potrzebna, w prawie pustej, znakomicie czystej przestrzeni, na którą raz i drugi spojrzy z wysoko zawieszonego ekranu czyjeś kolosalne oko - kolejny krach dokona się bezlitośnie, bo los przecież musi się dopełnić. Przez niespełna dwie godziny zdrewniały plankton Babickiego ostatni raz bezwolnie skoczy sobie do gardeł, druh druha ostatni raz spróbuje wystrychnąć na finansowego dudka, ktoś ostatni raz wystrzeli w piwnicy, niwelując kogoś zbyt miękkiego jak na świat sterowany palcami odwróconego dekalogu. Epoka Franka VI zmieli epokę Franka V. Nic nie zostanie. Nigdy nic nie zostaje. Co najwyżej mała pamięć o tych wątłych chwilach, kiedy w ludziach - prawie golemach dyndających na niewidzialnych sznurkach - drgnie coś samodzielnego, zatańczy łza pod maską, ciepło wejdzie w skostniałe żyły. Jak wtedy, kiedy Böckman zdycha na kolanach Franka V, nucącego kruchy song pożegnania. Albo gdy skulona Fryda Fürst idzie do piwnicy przyjąć kulę. Owszem, jak wszyscy tutaj dobrze wie, że wedle reguł Wielkiego Mechanizmu, który pociąga za sznurki, bułka z masłem i trup - to w sumie bez różnicy. Tak, tak... Lecz co, gdy jednak jest różnica? Choćby nie grubsza od włosa? Co wtedy?... Bledną marionetki. Pożegnanie nic nie może. Skulenie - też nic.

W tych i kilku podobnych scenach Babicki jest dojmujący. Iście tingel-tanglowa, operetkowymi ariami kraszona ciemna groteska Dürrenmatta zaczyna kłóć gardło. To wszystko. Potwierdza się stara prawda. W konkurencji dotykania goryczy świata moce jawnej teatralności bywają potężniejsze od nachalnie skamlących realizmów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji