Artykuły

Precyzja szwajcarskiego zegarka

Spektakl, choć wykonany precyzyjnie niczym wnętrze szwajcarskiego zegarka, jest jednowymiarowy i nużący, a stare, sprawdzone chwyty teatralne można w nim wyliczać jak eksponaty w muzealnej gablocie - o "Franku V. Komedii bankierskiej" w reż. Krzysztofa Babickiego w Teatrze im. Słowackiego w Krakowie pisze Iga Dzieciuchowicz z Nowej Siły Krytycznej.

Podobno Friedrich Dürrenmatt walczył z teatralnym konserwatyzmem i spleśniałymi konwencjami, strzeżonymi przez wyfiokowane damy w pachnących starą szafą krynolinach i krytyków literackich pozbawionych poczucia humoru. Sprzeciw dramatopisarza przerodził się nawet w cięty manifest o istocie teatru, który autor cierpliwie wygłaszał publiczności w szwajcarskich i niemieckich miastach. Wszystko na nic.

Spektakl Krzysztofa Babickiego przywołuje zapomniany dramat Dürrenmatta "Frank V. Komedia bankierska" - tekst zabawny, ale i przewrotny, nie pozbawiony goryczy. Tymczasem spektakl, choć wykonany precyzyjnie niczym wnętrze szwajcarskiego zegarka, jest jednowymiarowy i nużący, a stare, sprawdzone chwyty teatralne można w nim wyliczać jak eksponaty w muzealnej gablocie.

Surowa, utrzymana w ciemnoczerwonej barwie scenografia Marka Brauna z oknem weneckim na środku i zapadnią przypomina o krwawej historii gangsterskiego banku i urzędniczej sztywności pracowników. Nieuczciwi panowie w garniturach i ciasno zawiązanych krawatach, wyrachowane panie w ciemnych garsonkach - tradycyjna bankierska elegancja. Rekwizyty (na przykład kawiarniany stolik i krzesła) ustawione na platformie na kółkach wjeżdżają i zjeżdżają ze sceny. Jest też muzyka na żywo, będąca tłem dla wyśpiewywanych przez aktorów songów, które komentują wydarzenia. Wszystko się więc składa i układa pod reżyserską linijką - do tego stopnia, że staje się schematyczne, przewidywalne, na scenę patrzy się jak na pełznącego po asfalcie ślimaka. Brak spektaklowi rozchwiania, dynamiki, komediowej energii, wyłazi za to reżyserska nadgorliwość. Każdy gest i ruch aktorów wydaje się nienaturalny, a wyuczony i toporny, jakby wytworzył się po miesiącach żołnierskiej dyscypliny. "Baczność, do szeregu" - zdaje się, że według tej komendy aktorzy ustawiają się, gdy śpiewają songi. Choreografia to nie synonim ćwiczeń gimnastycznych. Niestety, tak to na scenie wygląda - sztywno, płasko, mechanicznie.

A przecież historia skorumpowanego banku, w którym się tylko oszukuje, fałszuje dokumenty, okłamuje i bogaci to dobry materiał do słodko-gorzkiej opowieści o współczesnym świecie, która byłaby trochę straszna, trochę śmieszna. Tymczasem morderstwa dla pieniędzy (w liczbie trzech), nielojalność i ludzka pazerność, które miały wybrzmieć w spektaklu z wielką siłą nic, widza nie obchodzą. A wystarczyłaby tylko szczypta swobody w działaniu, poszarpanie męczącej regularności rytmu spektaklu i nadanie mu niejednoznaczności. Reżyserowi udało się osiągnąć ten efekt tylko w kilku momentach - to zasługa Beaty Fudalej w bardzo dobrej roli Frydy Fürst czy Ewy Worytkiewicz jako zwariowanej Apolonii Streuli. Szkoda, bo właśnie groteskowych kontrastów szukał w teatrze Dürrenmatt, a jego intuicje i wskazówki nie wydają się dziś zakurzonym szpargałem z teatralnej rupieciarni.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji