Artykuły

Nie czuję żadnej pustki

- Nie jestem dla nikogo ciężarem, nie mam długów. Dobrze żyłem, choć finansowo nie było łatwo. Ale nie czuję żadnej pustki. Każdy okres mojego życia traktuję jako szczęśliwy - mówi aktor JANUSZ KłOSIŃSKI.

Należał do najpopularniejszych polskich aktorów. Zagrał w ponad stu dwudziestu filmach. I nagle zniknął. Co stało się z Januszem Kłosińskim?

Był z pewnością jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy polskiego kina w czasach PRL. Przede wszystkim jednak był aktorem teatralnym. Stworzył wiele niezapomnianych postaci na deskach teatrów Łodzi i Warszawy. Był też reżyserem. Po 13 grudnia 1981 roku jako jedyny aktor wystąpił publicznie w Telewizji Polskiej, dziękując gen. Jaruzelskiemu za wprowadzenie stanu wojennego. Niedługo potem publiczność Teatru Narodowego uniemożliwiła mu za to występ w roli Żyda w "Weselu" Wyspiańskiego, wyklaskując każde jego pojawienie się na scenie. Nigdy więcej nie wystąpił już w teatrze. Od tamtej pory zupełnie zapomniany.

Chciał być chirurgiem. Został aktorem. Popularność przyniosły mu filmy. Zagrał m.in. doskonałą rolę dyrektora Wardowskiego w "Czterdziestolatku", sierżanta Czernousowa w "Pancernych" i dyrektora Wielkiej Huty, czyli Huty Katowice, w "Ślad na ziemi". Zapamiętany także jako Malik z filmu "Tylko umarły odpowie" i Wieńczysław Nieszczególny w "Niewiarygodnych przygodach Marka Piegusa". Obok Jarosława i Lecha Kaczyńskich wystąpił jako "Mortadella" w obrazie "O dwóch takich, co ukradli księżyc".

Dzisiaj ma prawie 88 lat. I wciąż jest aktywny, choć z pewnością nie tak, jak kiedyś. Początkowo nie jest przekonany do naszej rozmowy, ale w końcu się zgadza. Mieszka w jednym z bloków na stołecznej Pradze. Trzypokojowe mieszkanie na dziewiątym piętrze. Ciasny korytarz, niewielkie pokoje. Zaprasza do tego największego. Stół, kanapa, telewizor i sporo kwiatów. Jest też stacjonarny rower, na którym codziennie trenuje.

Pokazuje na ścianę, gdzie wiszą zdjęcia. - To moi dziadkowie spod Sieradza - tłumaczy, wskazując na jedną z fotek. - A na tym kalendarzu jest mój prawnuczek - dodaje z dumą.

Urodził się w Łodzi. Pochodził z zamożnej rodziny, jego ojciec był urzędnikiem na tzw. tramwajach dojazdowych, więc - jak podkreśla - był dzieckiem rozpieszczonym. Uczył się w prywatnym Gimnazjum im. Aleksego Zimowskiego. Do klasy uczęszczał m.in. z Ludwikiem Jerzym Kernem i synem znanego łódzkiego przedsiębiorcy Karola Szajblera, którego do szkoły odwoził... kucyk.

Pierwsza w jego życiu teatralna rola, to postać syna króla Heroda w jasełkach. - Byłem ministrantem w kościele św. Anny - opowiada. - Tam właśnie zadebiutowałem. Grałem też w spektaklach szkolnych, m.in. wystąpiłem w roli Gustawa w "Dziadach". I dlatego tym dziełem Mickiewicza byłem tak bardzo zafascynowany i tak mocno przywiązałem się do niego.

Jego młodzieńczym marzeniem nie było jednak aktorstwo. Chciał zostać chirurgiem. Zdawał więc na medycynę w Wilnie. A dlaczego właśnie tam? - Tak bardzo zakochałem się w Adamie Mickiewiczu, że chciałem studiować w jego rodzinnym mieście - tłumaczy. - Niestety, na medycynę się nie dostałem.

Zdał natomiast egzaminy na Wydział Humanistyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Od razu powołano go do Legii Akademickiej, ochotniczej formacji wojskowej młodzieży studenckiej uczelni warszawskich, szkolącej studentów w dziedzinie przysposobienia obronnego. - Już przed wojną znalazłem się na obozie w Grodnie, na manewrach.

Kiedy hitlerowcy zaatakowali Polskę, był w Łodzi. 9 września włożył mundur Legii i chciał jechać na wojnę. Rowerem. Na szczęście od spontanicznego wyjazdu powstrzymał go ojciec, gdyż zapewne zginąłby w Katyniu.

- Potem tułałem się jednak po kraju. Przez jakiś czas towarzyszył mi pan Gumela, sklepikarz z Łodzi, z którym straciłem kontakt i nie ukrywam, że ciekaw jestem, czy jeszcze żyje. Podczas tej tułaczki wiele się nauczyłem, np., że najlepiej nocować pod ścianą piekarni, wszak tam właśnie zawsze jest najcieplej. Później te moje doświadczenia bardzo pomogły mi w życiu.

Jeszcze w czasie okupacji hitlerowskiej trafił do Radomia. Pracował u szwagra, który niebawem zginął. Potem przejął po nim firmę przewozową. A po wojnie wrócił do Łodzi. Nie miał jednak co robić. I wtedy, jadąc tramwajem, przeczytał ogłoszenie, że są dodatkowe egzaminy do szkoły aktorskiej. To był bodajże wówczas Instytut Teatralny.

- Odżyły moje marzenia o teatrze - opowiada. - Poszedłem zatem na egzaminy. W komisji zasiadał m.in. Aleksander Zelwerowicz i Jacek Woszczerowicz. Ten ostatni mnie egzaminował, dał zadanie aktorskie. Niełatwe, ale udało się i zostałem przyjęty.

Studiował przez trzy lata. Po ukończeniu nauki trafił do Teatru Wojska Polskiego, gdzie dyrektorem był Władysław Krasnowiecki. Sporo tam występował. - Po dyrektorze Krasnowieckim Teatr Wojska Polskiego objął Leon Schiller i jego żona. Występowałem zarówno w jego, jak i jej przedstawieniach. Wtedy też poznałem Kazimierza Dejmka. On żył myślą stworzenia własnego teatru. I mnie na to namawiał. W końcu założyliśmy "Grupę Młodych Aktorów". Byli wśród nas m.in. Barbara Rachwalska, Janusz Warmiński, Stanisław Łapiński. Wynajęliśmy salę i tam występowaliśmy. To był świetny okres mojego życia, zagrałem wiele ciekawych ról.

"Grupa Młodych Aktorów" zorganizowała warsztaty teatralne, podczas których zrodziła się idea stworzenia nowoczesnego teatru politycznego, realizującego program realizmu socjalistycznego, działającego pod wspólnym kierownictwem reżyserów i aktorów. Idea ta została zrealizowana przez powołanie Teatru Nowego w Łodzi, którego działalność zainaugurowano wystawieniem 12 listopada 1949 r. socrealistycznej sztuki czechosłowackiej "Brygada szlifierza Karhana" Vaśka Kani.

W Nowym zagrał wiele wybitnych ról. Sam także reżyserował. I był dyrektorem artystycznym. W latach 1964-70. Potem znalazł się w Warszawie. Do stolicy, do pracy w Teatrze Narodowym zaprosił go Adam Hanuszkiewicz. - Ktoś musiał mnie rekomendować, bowiem ja nie znałem Hanuszkiewicza - stwierdza.

Pierwszym przedstawieniem, w którym wystąpił na scenie narodowej, była słynna "Balladyna" w reżyserii Adama Hanuszkiewicza. Ostatnim "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego, w którym grał Żyda.

W filmie debiutował już w 1946 roku, w pierwszym polskim obrazie "Zakazane piosenki". Potem była "Celuloza" i wiele innych. Najmilej wspomina rolę w obrazie "Niespotykanie spokojny człowiek" Stanisława Barei i w "Wesołych świąt" Jerzego Sztwiertni.

Przez wiele lat występował także w radiu. Najpierw był to program "Wesoły autobus" i jeszcze wiele innych.

Był członkiem PZPR, ale nigdy nie angażował się specjalnie w życie polityczne. Kiedy jednak po 13 grudnia 1981 roku zadzwonił do niego wiceminister kultury i poprosił, by wystąpił w telewizji, nie odmówił. - Powiedziałem na antenie, że dosyć już strajków i rozkładu państwa uznanego przez wszystkie kraje świata. Wprowadzenie stanu wojennego uznałem za położeniu kresu tej nieuzasadnionej rozróbie. Okazało się, że był jedynym aktorem, który w blasku jupiterów poparł stan wojenny. W jego otoczeniu byli też inni, lecz nikt nie uczynił tego tak publicznie jak on. A pamiętać należy, że środowisko artystyczne, na znak protestu przeciwko wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego, ogłosiło tzw. emigrację wewnętrzną.

Za swoje postępowanie zapłacił ogromną cenę. Tak zresztą miał powiedzieć już wiele lat później Kazimierz Dejmek. Bo odszedł z teatru, nie grał już na scenie, dużo mniej występował też w filmie. Nastąpiło to po wyklaskaniu go w Teatrze Narodowym, gdzie wcielił się w rolę Żyda w "Weselu". Każde jego pojawienie się na scenie publiczność kwitowała gromkimi oklaskami.

Jego zdaniem, widownia była specjalnie zorganizowana na tę okoliczność. Ale nic więcej powiedzieć już nie chce. - Odszedłem i była to moja decyzja. Uważałem, że sprofanowano scenę. Mnie wychowano w duchu szacunku do teatru, że na scenę się nie pluje. A skoro już byłem przyczyną tej parodii, to uznałem, że odchodzę.

Przekonuje, że potem miał różne propozycje, ale odmawiał. - Nie obraziłem się na nikogo - tłumaczy. - Po prostu taka była moja wola.

Jako największe przeżycie artystyczne w karierze uważa "Wielką Improwizację" w wykonaniu Gustawa Holoubka. - To było największe osiągnięcie aktorskie, choć i duża w tym zasługa Mickiewicza.

Po odejściu z teatru przeszedł na emeryturę. Podkreśla, że wcale się nie załamał. - Zorganizowałem sobie życie. Na nowo. Budowałem swój charakter i uczyłem się ludzi i życia. Bo nie chciałem być dla nikogo ciężarem. A teatru, sceny wcale mi nie brakowało. W końcu nie byłem fanatykiem. Mam swoje przekonania i poglądy, ale to nie miało i nie ma znaczenia. Jestem dosyć silnym człowiekiem.

Wstawał o szóstej rano. Rozpoczynał od gimnastyki. Pół godziny później brał natrysk i odpoczywał na tapczanie. O wpół do ósmej jadł śniadanie. Potem oglądał wiadomości i szedł po zakupy. Pomagał też żonie w przygotowaniu obiadu, obierał kartofle. Zwraca uwagę, że nie jadł mięsa, lecz ryby i dużo jarzyn. - Po południu piłem kawę i oglądałem telewizję. Kolacja o dwudziestej, a o dwudziestej trzeciej szedłem spać. Co istotne, nauczyłem się hinduskich rozluźnień nirwany. Ten rygor wymagał dużego hartu, aby się tym nie znudzić. Gdybym był słaby, uległbym załamaniu.

Sporo czasu spędzał też na działce w Białołęce. - Miałem tam swoje warzywa. Dużo pracowałem i dbałem o zaopatrzenie dla domu. Bardzo to lubiłem. Codziennie jeździł na rowerze. Przez godzinę, półtorej. - Robiłem to dla przyjemności i dla ruchu. Czasem też coś załatwiałem. Od czterech lat już jednak nie jeżdżę po ulicach. Musiałem uważać na nogi. Ale mam stacjonarny i codziennie trenuję po piętnaście minut. Po wiadomościach lokalnych. Pomaga mi to w samopoczuciu. Poza tym codziennie gimnastykuję się. Rano trzydzieści pompek. Swój stan zużycia trzeba polubić.

Do 1988 roku wystąpił w kilkunastu filmach. Potem było już gorzej. Zagrał w serialu "Dom". Rolę dla niego napisał specjalnie scenarzysta Andrzej Mularczyk, autor radiowych "Jezioran". Dwa lata temu wystąpił natomiast w obrazie Tomasza Wiszniewskiego "Wszystko będzie dobrze".

Mimo sędziwego wieku, do dziś pracuje w radiu. Występuje w "Jezioranach" i innych słuchowiskach. Ostatnio zaproponowano mu rolę w spektaklu o Powstaniu Warszawskim. Zagrał. Uważa, że dwadzieścia siedem lat jego emerytury to żadna hańba. - Nie jestem dla nikogo ciężarem, nie mam długów. Dobrze żyłem, choć finansowo nie było łatwo. Ale nie czuję żadnej pustki. Każdy okres mojego życia traktuję jako szczęśliwy.

Na zdjęciu: Janusz Kłosiński w filmie "Szaleństwo Majki Skowron", 1976 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji