Przez erotyzm do autodestrukcji
- "Zszywanie" przeczytałam kilka dni po porodzie i ono mną wtedy wstrząsnęło w sposób niezwykle radykalny. Poczułam, że zdarzyło się coś między mną a tym tekstem. Opowieść o autodestrukcji jest prowadzona przez erotyzm i ma tym większą siłę na scenie - MAŁGORZATA BOGAJEWSKA opowiada o premierze "Zszywania" w łódzkim Teatrze im. Jaracza.
Michał Lenarciński: Ostatnio w Teatrze im. Jaracza w Łodzi gościła Pani z bardzo mocnym tekstem - "Osaczeni" Zujewa. Teraz wraca Pani jeszcze bardziej radykalnym "Zszywaniem" [na zdjęciu] Anthony'ego Neilsona. Subtelna i delikatna osoba ulubiła sobie brutalną literaturę?
Małgorzata Bogajewska: Szukam tekstów, które wyróżniają się z zalewu obyczajówek i telenowel. Wydaje mi się, że teatr już nie służy do rozbierania człowieka (oczywiście nie generalizując). "Zszywanie" przeczytałam kilka dni po porodzie i ono mną wtedy wstrząsnęło w sposób niezwykle radykalny. Poczułam, że zdarzyło się coś między mną a tym tekstem. Opowieść o autodestrukcji jest prowadzona przez erotyzm i ma tym większą siłę na scenie.
Ale to nie jest taki erotyzm, jaki znamy z bezpiecznych i miłych sytuacji. To jest erotyzm momentami wynaturzony.
- Absolutnie. To erotyzm, który prowadzi do samozniszczenia, staje się bronią skierowaną przeciwko drugiemu człowiekowi i samemu sobie. Bronią, która niszczy poczucie winy, coś naturalnego, instynktownego, to, co jest, lub mogłoby być, piękne w relacji między dwojgiem ludzi.
Ale chyba tu nie ma ekspiacji, bohaterowie staczają się po równi pochyłej...
- Są momenty wzruszające i jest nadzieja. Zależało nam, aby między bohaterami było dużo miłości, by widać było nieustanną próbę porozumienia się.
Oni dojrzewają w końcu?
- Jest dużo wątpliwości, można mieć wrażenie, że oboje znajdują się w symulatorze, który ma odpowiedzieć na pytanie, co by było, gdyby? Następuje dojrzewanie, a ostatnia scena jest... Nie powiem.
Tekst jest silnie naznaczony erotyzmem, wiele w nim wulgaryzmów i to związanych ze sferą intymną. Sytuacje, wydawałoby się, delikatne i czułe, epatują bardzo wulgarnymi słowami i brutalnymi zachowaniami.
- To prawda. Ale cała ta sfera erotyczna jest pewnego rodzaju grą. Ona przychodzi do niego i mówi, że chce go ukarać, więc przychodzi do niego jak kurwa. Kocham cię, więc do ciebie idę, ale jeśli chcesz mnie mieć, to właśnie w taki sposób i płać. Sięga więc do podstawowego upokorzenia mężczyzny. A później następuje fala eskalacji - skoro chciałaś tak, to teraz masz, zobacz, co będzie się dalej działo, jakie będą konsekwencje. I dochodzi do zatracania się w grze, która ich zjada. Mam nadzieję, że uda nam się pokazać, ile to ich kosztuje, na ile jest to również ich cierpieniem.
Po raz drugi zaprosiła Pani do współpracy Kamila Maćkowiaka, z Kasią Cynke pracujecie pierwszy raz. Jak jest?
- Znakomicie. To bardzo czujni aktorzy. Na siebie, na prawdę. To bardzo fajna praca.
Nie boi się Pani powtórki z Warszawy, gdy niektórzy radni miejscy oprotestowali spektakl w reżyserii Anny Augustynowicz, który w rezultacie został ocenzurowany?
- Tam poszło o dwa zdania. I my z tych dwóch zdań zrezygnowaliśmy. Te zdania to: "Niedziela należy do Boga, to chuj mu w dupę" oraz - nie zacytuję dokładnie - "podniecały mnie fotografie nagich kobiet w obozach koncentracyjnych". Pomyśleliśmy, że jesteśmy w Polsce i taki tekst inaczej brzmi tu niż w Szkocji czy Anglii. Wydaje mi się, że Polska nie jest dobrym krajem do takich żartów. Poza tym zależało nam, by przedstawienie to obronić przed takim prostym atakiem: oni chcą szokować.
Żeby nie epatowało czymś, czym nie musi?
- Tak. Co wcale nie znaczy, że pozwoliliśmy sobie założyć smycz pseudomoralności. Po prostu wyeliminowaliśmy niekoniecznie potrzebny ozdobnik. Przecież w tej sztuce nie o to chodzi. Dziś premiera, zapraszamy, by się przekonać.
Druga realizacja w "Jaraczu" zachęca do kolejnej, czy niekoniecznie?
- Bardzo. Jest w tym teatrze coś podstawowego, czego w wielu teatrach nie ma. Tutaj nie trzeba przekonywać aktorów do pewnej otwartości. To jest tutaj założone: teatr ma mówić rzeczy istotne, a praca musi boleć, musi być intensywna, i że planujemy ryzyko. To znaczy, że może się nie udać i to są koszty własne. Bo jak nie zaryzykujemy, to wyjdą nam mdłe smaki. Zawsze chętnie będę pracowała tutaj, bo podoba mi się też drapieżność aktorska w rzucaniu się na rolę.
Co ma Pani nowego "na rozkładzie"?
- Właśnie zaczęłam próby w Toruniu, gdzie w Teatrze imienia Horzycy reżyseruję "Hamleta" Szekspira. Pierwszy raz robię niewspółczesny tekst.
Jakie wrażenia?
- Cieszy mnie to niezmiernie i mam ogromną frajdę z tej pracy.