Artykuły

Przyjaciele Nowego wychodzą na ulice

Jedno jest pewne. Czy słońce czy deszcz publiczność licznie przybywała na spotkania, a wśród zgromadzonych dało się odnaleźć powracające twarze. Można z tego wnioskować, że w Teatrze Nowym, kierowanym od tego sezonu przez Zbigniewa Brzozę, wreszcie będzie się działo ciekawie. Festiwal "Przyjaciele Nowego wychodzą na ulice" podsumowuje Marta Olejniczak z Nowej Siły Krytycznej.

Zobaczyłam ich po raz pierwszy kilka lat temu. O teatrze wiedziałam wtedy niewiele, a to, co zaproponowali, różniło się od teatru repertuarowego, który znałam. Folia, intensywne oświetlenie, taniec z pomponami, clubbingowa selekcja, przemieszczająca się klatka. Teatralna maszyneria wyłaniała się z ciemności, która kazała wątpić w ustanawiany na scenie porządek rzeczywistości. Tyle podpowiadała mi moja intuicja, bo nie rozumiałam dlaczego siedzący obok mnie ludzie, śmieją się ze scen, które karzą wątpić w ludzką kondycję.

Z małego pudełka, wyciętych w nim kilku otworów, latarki i kolorowych bibułek, służących za filtry, powstała domowa "Portiernia". Dziś wiem, że moje upodobania związane z pewnymi inscenizacyjnymi środkami, są zakorzenione we wspomnianym doświadczeniu teatralnym. Wyrasta z niego również przekonanie, że teatr powinien być "nieufnym wobec wszystkiego tego, co w nas i tego, co poza nami i budzić tę nieufność w innych".

Częstym powodem wizyty Teatru Ósmego Dnia w mieście były Łódzkie Spotkania Teatralne, nazwane przez Konstantego Puzynę "festiwalem festiwali teatru alternatywnego". Tym razem Ósemki pojawiają się na zaproszenie dyrektora artystycznego Teatr Nowego, Zbigniewa Brzozy i prezentują swój spektakl w ramach festiwalu Przyjaciele Nowego wychodzą na ulice.

Wśród murów Manufaktury poznański teatr wystawił "Arkę". Gra muzyka. Pojawiają się weselni goście. Śmiało biegają wśród zgromadzonej publiczności. Dużą jej część stanowią młodzi ludzie. Przyszli w pochmurny wieczór specjalnie dla Teatru Ósmego Dnia. Część przybiegła z pobliskich ogródków. Przyciągnęły ich płonące okna, które płynęły powoli w gęstej masie ludzi, a może ich krok zwolnił obraz żarzących się książek? Ktoś przyszedł z pobliskiej kręgielni, której ściana przyjęła na siebie cienie krążącej "Arki".

Czym ona jest? Miejscem ludzi wygnanych, świadomym wyborem, jedyną możliwością na odrodzenie i wzniesienie modlitw? Farmakonem czy przekleństwem? Chwilami sprawia wrażenie miejsca niebezpiecznego, które wiedzie ze starego świata w nieznane rejony. Celem nie jest ich podbicie, ale rozpoznanie. Nazwanie proste i szczere, zawsze głęboko podszyte zwątpieniem. "Arka" - wielopoziomowa, ruchoma scena - wielokrotnie zmienia swoje oblicze, pozostając miarą dryfujących w niej ludzi. Łączy gwar weselnej zabawy, brutalnie przerwanej przez rydwany ognia z nadzieją, że choć podjęta wyprawa zakorzeniona jest w czerwieni żywiołu, to właśnie chłód innego z nich (wody), stanie się ratunkiem na ocalenie.

Wiara w oczyszczający charakter teatru, przywołuje kontekst greckiego dramatu sprzed wieków. Dla Stowarzyszenia Teatralnego Chorea, kolejnego gościa Nowego, antyk staje się drogą, czy raczej pretekstem do wypracowania nowej jakości komunikacji. Wskrzeszenie tradycji chorei w jej pierwotnej postaci jest nieosiągalne, ale odnowienie jej idei opartej na działaniu porzucającym syntezę poezji, muzyki i tańca, przeciwnie niż czyniła to estetyka nowożytna, staje się możliwe do zrealizowania. Gwarancją jest odszukanie jedni. W trójjedynej żaden ze składników nie zajmował miejsca centralnego. Liczyła się całość ekspresji.

Jedną z form realizujących myśl tradycyjnej chorei, były pieśni chóru, które stały się trzonem spektaklu "Śpiewy Eurypidesa", opartego na "Bachantkach". Trochę jakby na przekór teoretykom, którzy w tragediach Eurypidesa chórowi przypisali rolę marginalną, Tomasz Rodowicz składa z nich opowieść o sile człowieka, którego ciałem rządzi mityczny rytm. Uporządkowuje on obraz, wyławia smaki, odnajduje sensy. Objawia się w powtarzanych śpiewach. Przeradza w inkantacyjny ton. Wprowadza w trans. Jego siła widoczna jest w lekko pobłyskujących, kolorowych niciach ubrań, które rysują topografie ciała, ale błękit chwilami staje się zbędny. Znika. Rytm pełni funkcję przewodnika. Zamknij oczy i podążaj za nim. Otwórz oczy, a zobaczysz, jak kierunek spojrzenia spotka się ponownie z dyskretnym błękitem.

Bachantki stoją powykrzywiane. Oddają ziemski bałagan, niepokój rzucanych na ściany obrazków ze współczesności. Wspinają się nogami po ścianach. Zwisają głowami w dół. Następuje odwrócenie porządku rzeczywistości, uwyraźnia się moment przejścia. Trwają bachanalia. Ujawniają ludzkie żądze, figle, przewrotności, niepokoje, brak granic. I choć święto to często widziane jest w kontekście opętania zakrapianego winem, prowadzi do połączenia z bóstwem winnego krzewu, któremu w ostatniej scenie poświęcany zostaje jeden z Bachantów. Nagi i pokryty piachem leży na scenie. Orszak odchodzi w aurze pieśni. Jej moc słabnie. Dźwięki niesie echo już nie-leśnego, ale ciemnego korytarza Fabryki Sztuki.

Nuty "Śpiewów Eurypidesa" nie słabną następnego dnia festiwalu ponieważ znajdują swoją formę w innym spektaklu, tym razem w reżyserii Doroty Porowskiej i Elżbiety Rojek. Oba projekty łączy motyw boskiej nici, który w "Tezeuszu w labiryncie" ulega zaktualizowaniu. Interpretowanie mitów, szukanie nowych wersji, zestawianie ich ze sobą wydać się może powielaniem dość mało zajmującym. Przecież wszyscy znamy znaczenie mitu o Tezeuszu i związek frazeologiczny o nici Ariadny, to najczęściej wystarczy. Ale gdyby tak przyjrzeć się samej nici, rozpoznając jej splot?

Io i Europa, kobiety z rodu panującego na Krecie zostają skazane na romans z boskim bykiem. Pasifae, żona Minosa, ponosi karę za zaniedbania męża. Posejdon łączy jej los ze zwierzęciem, ale pozbawionym szlachetnego rysu. Przeznaczeniem córki Pasifea jest Dionizos, ale Ariadna pomaga Tezeuszowi w zabiciu uwiezionego w labiryncie Minotaura. A zatem nić, która do niego prowadzi naznaczona jest próbą odwrócenia własnego przeznaczenia, obawą przed interwencją bogów, jest symptomem gradacji mitu. Samo poszukiwanie znaczeń, podążanie od znaku do znaku wprowadza nas w sieć labiryntu. Sprawne poruszanie się w nim ma zaprowadzić do jego centrum i prawdy dotyczącej tożsamości jednostki. Tym razem inscenizacyjna przestrzeń naznaczona budynkami Manufaktury, utrudniła zaistnienie chorei. "Tezeusz w labiryncie" na rozstawionej estradzie uległ rozmyciu, stracił swój puls. Z budowanej historii uleciała jednia.

"Przyjaciele Nowego wychodzą na ulice" i muszą liczyć się z niespodziankami, jakie niesie dla nich nowa przestrzeń. Wykorzystanie jej walorów często decyduje o powodzeniu spektaklu. Ciasnota podwórkowej studni, jednej z kamienic na Piotrkowskiej, okazała się idealnym miejscem dla spektaklu Teatru Provisorium. I w prosty sposób, tłocząca się publiczność została zamknięta z czterech stron wysokimi ścianami podwórza. Do wyjścia prowadziło jedynie wąskie przejście wśród tłumu. Architektura miejsca wymusiła umieszczenie sceny na podwyższeniu, na którym stanęła metalowa konstrukcja, otoczona niemal z każdej strony przez widzów.

Plac gry zawęziła dodatkowo szkolna ława. Zasiadały przy niej gęby okrutne, powykrzywiane, wymięte. Syczały, charczały, pluły, zastygały w grymasie i ani drgnęły niczym rzeźbiarski odlew, gdy przyszła im na to ochota. Po chwili wybuchały śmiechem, rubasznym i okrutnym, to szyderczym i zaraźliwym. I tak toczyła się wojna na niedorosłe gęby w dojrzałych ciałach "chłopiąt" i "chłopaków", którym wpaja się do głów niczym normę jakości towarowej, że "Słowacki wielkim poetą był". A gęby ich są zacne. Utrzymują cielesne napięcie. Nosy zdają się wydłużać, oczy połyskiwać. Usta są nadęte, rozwarte, ale ciała sprawiają wrażenie nigdy nieskończonych. Są wciąż gotowe do ruchu, ponownego stawania się. Zagarniają przestrzeń, wywołują zmiany.

Dlatego wąska ławka przemienia się w mały pokoik szlacheckiego dworku z okienkiem, w którym wymierzane są policzki, kuksańce, a wieczorem pokazują się gołe łydki Bachtinowskiego dołu materialno-cielesnego. Swoista degradacja staje się podstawową zasadą realizmu groteskowego tak obrazowego, namacalnego, bezwzględnego i zespolonego w inscenizacji "Ferdydurke", zaproponowanej przez Teatr Provisorium, który może już za rok pojawi się w Łodzi ponownie ze spektaklem "Do piachu" Różewicza.

Jako ostatnie zjechało do Łodzi Biuro Podróży, które zaprezentowało dwa spektakle. Pierwszy, "Świniopolis"[na zdjęciu], zachwycał lekkością i żartobliwością, pod którą skryto smutną prawdę o okrutnych, społecznych mechanizmach. Mała szkółka dla rozkosznych świnek proponowała plac zabaw ze zjeżdżalniami i lekcję podczas, której uczą, iż "Na początku był człowiek". Dał światło, oddzielił wodę od ziemi. I ten sam człowiek włoży maskę świni, by ze swobodą kolczykować prosięta, ważyć je i bez cienia skrępowania zorganizować bal z okazji przekroczenia stu kilogramów. A na koniec pod osłoną nocy zgodnie z tablicą anatomii wieprza, zarżnąć. Prosta fabuła, której rozwiązanie znamy od początku, niektórych zmroziła, innych zniesmaczyła banalnością.

Drugi spektakl, "H of D", oparty na "Jądrze ciemności" Conrada stronił już od konwencji bajki z morałem. Pokazał jak pląsy w białej sukni zostały zamienione na czarne ubrania kloszardów, a człowiek skazany na życie w śmieciowisku. Szybko okazuje się, że nie każdy podzielił taki los. Są lepsi, bogatsi, czyści i mieszkają w sterylnych pomieszczeniach. Posługują się dobrodziejstwem technologii. Czują się bezkarni. Urządzają łapankę. Dokonują sekcji człowieka niczym z obrazu "Lekcja anatomii doktora Tulpa", ale bez należnego szacunku i fascynacji organizmem. Ciało ląduje w miejskim kontenerze na śmieci. Myśl towarzysząca spektaklowi przygnębia. Jego twórcy pokazują świat jako reakcje łańcuchową, która nie ma końca, a z wytworzonego przez nią wiru, nie ma wyjścia.

Z obu spektakli łatwo wyciągnąć wspólny mianownik estetyczny. Biuro podróży wyraźnie rysuje opozycje między ofiarą, a ukrywającym się za maską oprawcą. Jego sylwetka jest zawsze optycznie wyciągnięta dzięki poruszającemu się na szczudłach aktorowi. Sprawia wrażenia istoty monstrualnej, nadludzkiej, zawsze wygranej. Ofiara nie ma szans na bunt. Jest ubezwłasnowolniana wodą, czy odkażana chemiczną parą. Paweł Szkotak buduje prostokątną przestrzeń, zamyka w niej małą fabułę. Dobiera do niej może i już sprawdzone, wytarte środki, ale dziwnie trafiające w publiczność.

Podczas pisania relacji z festiwalu zauważyłam pewien powracający element. Jest nim widz. Oczywiście możemy uznać na konstytutywny element teatru aktora, ale jestem przekonana, że plenerowe festiwale powstają z myślą o widzu z wyrobionym już gustem, ale i tym przypadkowym, który zaciekawiony koncertem Bester Quartet czy Ewy Błaszczyk, przyjdzie do teatru. Chętnie przysłuchuje się rozmową w trakcie i po spektaklu, opinie były różne, ale jedno jest pewne. Czy słońce czy deszcz publiczność licznie przybywała na spotkania, a wśród zgromadzonych dało się odnaleźć powracające twarze. Można z tego wnioskować, ze w Teatrze Nowym, kierowanym od tego sezonu przez Zbigniewa Brzozę wreszcie będzie się działo ciekawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji