Artykuły

Czapka lub zatyczki na uszy

VIII Międzynarodowy Festiwal Pantomimy w Teatrze na Woli w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Najsubtelniejszą i najbardziej poetycką spośród wszystkich gatunków teatralnych jest pantomima. Powinnam raczej napisać: była. Bo co najmniej od dziesięciu lat obserwuje się zanikanie prawdziwej, klasycznej pantomimy. Jej miejsce zaczęła zajmować jakaś dziwna mieszanka, w której elementy prawdziwej pantomimy zdominowały środki wyrazu należące do zupełnie innych gatunków: dźwięk, taniec, słowa, a nawet całe partie dialogowane, co jest zupełnie obce sztuce pantomimy. I ten właśnie nurt, dla którego wprowadzono nawet specjalną nazwę "physical theatre", dominuje dziś na świecie, wypierając klasyczną pantomimę. Wielka szkoda. Ale właśnie ten proces wyraźnie obrazuje niebezpieczne dziś dla kultury i sztuki zjawisko, jakim jest wypieranie prawdziwej sztuki przez quasi-sztukę obleczoną w blichtr.

Ósmy już trwający w Teatrze na Woli w Warszawie Międzynarodowy Festiwal Sztuki Mimu zapowiadany był jako powrót do pantomimy w jej kształcie źródłowym, można powiedzieć. Czy tak jest rzeczywiście? Zobaczymy po obejrzeniu wszystkich spektakli. Bo, niestety, po rezygnacji przed paru laty z prowadzenia festiwalu przez wybitnego artystę, mima Stefana Niedziałkowskiego, który wymyślił i zainicjował przegląd (był to wówczas autorski festiwal Stefana Niedziałkowskiego), nastąpiło przeformułowanie idei festiwalu i - co za tym idzie - spadek poziomu artystycznego. To, co oglądaliśmy - już po odejściu Niedziałkowskiego - mieściło się pewnie w guście nowych organizatorów, ale nijak miało się do pantomimy jako sztuki. Był to właśnie modny na Zachodzie ów nurt "physical teatre". Dla mnie nie do strawienia. Owszem, pośród tych "szarpańców" zdarzały się i perełki, ale ginęły przygniecione blichtrem inscenizacyjnym, wrzaskiem, głośną muzyką i oślepiającymi światłami. Charakterystyczna dla tego nurtu (i nie tylko dla niego) zasada: mocno, szybko, głośno i po oczach, "mordowała" tę jedyną subtelność wyrazu i przesłania, jaka jest istotą pantomimy, gdzie dialog między postaciami idzie z serca do serca i z duszy do duszy. A wszystko poza słowem. Do tego potrzebna jest cisza i skupienie, a nie rozdzierający wrzask i "czadowa" muzyka.

I oto w tym roku organizatorzy zapowiedzieli odejście od tego "fizycznego" nurtu oraz przywrócenie klasycznej pantomimy w jej czystej formie. Niezmiernie ucieszyła mnie ta wiadomość, bo jestem miłośniczką pantomimy, ale tej, która aspiruje do prawdziwej sztuki. Jednak w spektaklach, które dotąd obejrzałam, tym, co mi najbardziej przeszkadza, jest strona dźwiękowa używana w tych przedsięwzięciach. Po pierwszym przedstawieniu, które zaprezentowali Japończycy, zapytałam pracownika działu literackiego Teatru na Woli, czy ta tortura dźwiękowa będzie obecna na wszystkich spektaklach festiwalu. W odpowiedzi usłyszałam, iż to nie jest winą teatru, tylko że tak życzą sobie występujące zespoły. Byłabym w stanie zrozumieć tę potrzebę twórców, gdyby rzecz tyczyła jakiegoś koncertu rockowego dla małolatów i odbywała się na przykład na Torwarze, a nie w małej przestrzeni teatru. Supergłośna, dająca "czadu", ogłuszająca muzyka jest niestety składnikiem współtworzącym te spektakle. Można odnieść wrażenie, że twórcy tych przedstawień obawiają się, iż nie sprostaliby zadaniu artystycznemu bez tej hałaśliwej muzyki i wrzasków. Czyżby sama sztuka pantomimy była dla nich wyzwaniem zbyt trudnym i dlatego podpierają się tymi ogłuszającymi dźwiękami bombardującymi uszy widowni (kupiłam w aptece specjalne zatyczki do uszu, ale nawet przy ich użyciu niełatwo wytrzymać ten hałas).

Aż dziw, że japoński zespół Derashinera Company - inaugurujący festiwal przedstawieniem "Fugue X" [na zdjęciu] zrealizowanym przez znanego japońskiego choreografa i reżysera Shyuji Onodera - także dał "czadu" muzycznego. I nie tylko muzycznego, głośny śmiech, głośne strzały z pistoletu, głośne krzyki, głośne dźwięki bębnów przeczą idei pantomimy w jej czystej formie. A dziwię się dlatego, że gest, ruch, mimika, jako sposób wzajemnych komunikacji międzyludzkich na co dzień, są przecież silnie wpisane w tradycję kultury japońskiej. Można powiedzieć, że Japończycy rodzą się wręcz z tą wspaniałą umiejętnością. Po co więc było wspierać się aż tak przesadnie nagłośnionym dźwiękiem przy dość prostym i czytelnym w odbiorze opowiedzeniu historyjki o człowieku, który pewnego dnia zupełnie przypadkowo pod latarnią znalazł zwłoki mężczyzny, a obok walizeczkę z pieniędzmi. I chociaż sam nie popełnił zbrodni ani żadnej winy, ucieka i będzie ścigany. Po drodze natknie się na różnych osobników, wśród których nie zabraknie gangsterów. Świetna, zabawna scena w restauracji, gdzie bohater je kolację z niedawno poznaną kobietą, to najlepsza część spektaklu i najbardziej utrzymana w duchu prawdziwej pantomimy. Ale takich scen jest tu jak na lekarstwo, natomiast dużo jest bieganiny, kotłowaniny, bijatyki, są elementy nowoczesnego tańca, ogrywanie walizeczki, krzesła, kapelusza itp. Precyzja ruchu i gestu oraz szybkie tempo są tu walorem, ale niestety nad wszystkim dominuje ta nie do wytrzymania głośna muzyka. Puszczona zaś w finale wspaniała pieśń Schuberta "Polna różyczka" to niewątpliwie przyjemność, ale nie rekompensuje całości.

Wrocławski Teatr Pantomimy pokazał dwa spektakle, w tym jeden miał tu swoją premierę. To "Gastronomia". Tak jak nieteatralny jest tytuł, tak i całe to przedsięwzięcie można określić jednym wielkim nieporozumieniem zagłuszanym ogromną ilością decybeli. Aleksander Sobiszewski, twórca spektaklu i szef teatru zbudowanego niby na fundamencie słynnego Teatru Tomaszewskiego (uważam, że to silne nadużycie powinno być wreszcie zdementowane oficjalnie, wszak obecny teatr w tym, co robi, jest zaprzeczeniem idei Tomaszewskiego), swoim najnowszym spektaklem potwierdza jakąś dziwną obsesję na tle, powiedziałabym, zwierzęcym. Tak było w spektaklu "Małpy", tak jest w "Galapagos" o wielkich jaszczurach żyjących w symbiozie z ludźmi (to drugi spektakl pokazany na festiwalu). W thrillerze "Gastronomia" też pojawiają się zwierzaki, ale tylko marginalnie, jak na przykład ujadające psy, które poczuły zapach mięsa. Tym mięsem jest gigantycznej wielkości kebab, który za sprawą dziwnego kucharza przekształca się w ogromnie grubą kobietę. Ten ogromny kawał mięsa to przedmiot zakochania dewiacyjnego kucharza. Po drodze pojawia się ileś niepotrzebnych wątków niczym nieuzasadnionych, jakieś arabskie tańce, panie lekkiego prowadzenia itd., itd. No i oczywiście wrzaski i muzyka na full. Konieczna czapka ochronna lub zatyczki na uszy, inaczej grozi kalectwo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji