Artykuły

Jesteśmy błędem statystycznym

- Mój uczelniany światopogląd da się zawrzeć w spostrzeżeniu - nauczyć można tego, co już było. Nie da się zrobić poprzez szkołę rewolucji, nie po to jest szkoła - mówi LECH ŚLIWONIK, kończący swoją kadencję rektor Akademii Teatralnej w Warszawie.

Rozmowa z prof. Lechem Śliwonikiem, rektorem Akademii Teatralnej

im. Aleksandra Zelwerowicza w Warszawie, przewodniczącym Konferencji Rektorów Uczelni Artystycznych

W liście do studentów akademii Zbigniew Herbert pisał: "nie bądźcie - na litość boską - nowocześni, bądźcie rzetelni". Jak zachować ową rzetelność w obliczu koniecznych zmian?

- Najkrócej mógłbym odpowiedzieć - to niełatwe, ale konieczne. Najpierw jednak - czym jest rzetelność? To sumienność, porządek, prawość, solidność w wykonywaniu przyjętych zadań. Wszystkie te słowa są dzisiaj niemodne, zostały wyparte przez "sukces", "karierę", "satysfakcję". Naszym zadaniem jest przygotowanie dobrego programu i jego realizacja. Jedno i drugie wynikać powinno ze wspólnie akceptowanego światopoglądu. Mój uczelniany światopogląd da się zawrzeć w spostrzeżeniu - nauczyć można tego, co już było. Nie da się zrobić poprzez szkołę rewolucji, nie po to jest szkoła. Istotą kształcenia, więc także akademii, musi być "postępowy konserwatyzm". Oczywiście, zapraszamy ludzi związanych z nowymi ruchami - od tego roku naszym wykładowcą jest Leszek Bzdyl, zajęcia prowadził Grzegorz Bral z Pieśni Kozła, Robert Wilson. Jednak to, co wybiega w przyszłość, jest uzupełnieniem. Oczywiście, musimy zmieniać program, ale bez stwarzania wrażenia popłochu, bez nieskoordynowanych działań. Ewolucja powinna być niezauważalna. I taka na wszystkich wydziałach następuje nieustannie.

Jak przebiegało w uczelni przystosowanie do standardów Unii Europejskiej?

- Jednym z naszych sukcesów jest uchronienie studiów aktorskich i reżyserskich od podporządkowania systemowi 3 + 2. Szkolnictwo artystyczne, a zwłaszcza teatralne, powstało nie w "Europie", tylko bardziej w Polsce. A jeszcze bardziej w Rosji. Nasz Wydział Reżyserii powstał jako drugi na świecie. Przecież nie po to przyjeżdżają do nas z Europy, podglądają programy, abyśmy mieli się potem do nich dostosowywać. Kilka lat temu odbyło się spotkanie z Andrzejem Sewerynem, na którym zaklinał, byśmy chronili system, bo inaczej dojdzie do tego, co jest we Francji - byle kto, byle gdzie, byle kogo uczy. Kształcenia aktora nie da się podzielić - najpierw wychować rzemieślnika, a potem "dorzucić" trochę osobowości. Podobnie z reżyserem, który jest jak chirurg - pracuje na żywym organizmie. Zgodziliśmy się na wydłużenie studiów aktorskich do czterech i pół roku, choć jest to karygodne - rynek czeka na ludzi młodych i już na drugim roku mamy problem ze studentami, których dosłownie porywają do filmu, do seriali, do teatrów. Inny moment - wszystko trzeba przeliczać na punkty ECTS, bo musi się zgadzać suma i ta suma musi wynosić 30 punktów w semestrze. A jak w tym zmieścić trzy przedstawienia dyplomowe, pracę magisterską i jeszcze egzamin? Oczywiście, chcemy być w Europie i w świecie, organizujemy od 2002 roku ceniony Międzynarodowy Festiwal Szkół Teatralnych, a nasz Wydział Lalkarski w Białymstoku prowadzi Międzynarodowy Festiwal Szkół Lalkarskich oraz staże dla obcokrajowców. Nie jest naszą fobią bronienie tradycji i dorobku - naprawdę w szkole nie można niczego zburzyć i zacząć od nowa.

Akademia Teatralna bierze także udział w programach międzynarodowych...

- Jesteśmy pierwszą w Polsce uczelnią, której powierzono kierownictwo takiego programu - Inter Artes Thematic Network for Higher Arts Education. Głównie dlatego, że nasza szkoła jako jedyna w kraju ma wydział teoretyczny - Wiedzy o Teatrze. Prowadziliśmy też wieloetapowe seminarium Transmission Art Education

poświęcone transferowi umiejętności pomiędzy pierwszym a trzecim sektorem, tzn. pomiędzy sztuką a pedagogiką, terapią, socjoterapią - wydaje nam się, że artyści mogą w sposób niewymuszony czerpać dużo satysfakcji z takiej działalności.

Wprowadził Pan zajęcia z "teatru dla życia", przygotowujące studentów do pracy z osobami niepełnosprawnymi. Jak ważne są takie działania?

- Jestem głęboko przekonany, że na tym, długo pomijanym, obszarze sztuka może spełnić niezwykle szlachetną rolę i, proszę darować patetyczny zwrot, spełnić obywatelskie zadanie. Artyści są szczególnie do tego predestynowani, pokonują lekarzy i pedagogów wrażliwością.

Jak odbywa się wymiana w ramach programu Erasmus?

- Jak na małą uczelnię, jest dość dobra - w tym roku wyjechało około 10 osób, ale przeważnie z Wydziału Wiedzy o Teatrze. Studenci Wydziału Aktorskiego nie bardzo chcą uczestniczyć w tego typu wymianach, bo to jest wyrwanie z kształtującego się dopiero zespołu, którego finałowym celem są prace dyplomowe. Mieliśmy w ostatnich pięciu latach trójkę studentów, ale oni wybrali wyjazd do Petersburga, z którym nie mamy porozumienia, jednak dwóch kolegów się uparło, pojechali na semestr i sami zapłacili. To świadczy, że wśród studentów nie najgorsze jest pojęcie o wartości szkoły, o jakości pracy. Będziemy wznawiali współpracę z Akademią w Moskwie - myślę, że któryś student reżyserii tam pojedzie.

Ostatnio ożywiła się współpraca z Akademią Muzyczną i Akademią Sztuk Pięknych.

Jak do tego doszło?

- Trudno, żeby trzy artystyczne uczelnie w Warszawie nie zbliżyły się do siebie. Współpraca przebiega głównie między naszym Wydziałem Reżyserii a Wydziałem Wokalno-Aktorskim Akademii Muzycznej, któremu praca z reżyserem jest bardzo potrzebna, aby pokazać, że scena to także miejsce działania, nie tylko śpiewania. Dzięki Pawłowi Dobrzyckiemu, kierownikowi scenografii ASP, rozwinęła się współpraca między Wydziałem Reżyserii i scenografią. Z Wydziałem Aktorskim co roku, przynajmniej przy dwóch dyplomach, współpracują studenci ASP. Od ubiegłego roku wydajemy wspólnie poświęcony sztuce kwartalnik "Aspiracje".

W marcu tego roku odbyła się premiera "Buntu żaków" w Teatrze Wielkim, zrealizowanego wspólnie z tymi uczelniami. Jak Pan ocenia ten projekt?

- We współpracę, której przewodziła Akademia Muzyczna, włączył się także dyrektor Teatru Wielkiego Janusz Pietkiewicz. Myślę, że udział naszego studenta reżyserii był bardzo ważnym elementem tego przedsięwzięcia. Adam Biernacki potrafił znaleźć ciekawą formę sceniczną, zaprogramować udział wielkiego chóru. Mam nadzieję, że eksperyment będzie kontynuowany. Dla nas ważne jest to, żeby co roku jeden student wychodził przygotowany do pracy w operze.

Czym różni się nadzór Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego od nadzoru Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego?

- W 2005 roku weszła w życie nowa ustawa o szkolnictwie wyższym. Usiłowano stworzyć jeden system i nagle zobaczyliśmy, że jesteśmy wpisani pod nadzór ministra nauki. Szybko interweniowaliśmy w tej sprawie - nasi wielcy profesorowie, m.in. Trela, Stuhr, Łapicki, pisali listy prywatne do posłów. Główny autor ustawy mówił, że powinniśmy być małym oddziałem silnej armii. Bylibyśmy jednak raczej taborem, "ciurami armijnymi", bo nikt by nas nie zauważał. Wszyscy razem, tj. 18 szkół, stanowimy 1,1 procent studentów szkół publicznych, a 0,7 proc. wszystkich szkół wyższych, czyli tyle, co nic. Można powiedzieć, że jesteśmy błędem statystycznym. System tworzono dla wielkich uczelni i to jest zrozumiałe. Jest jeszcze i druga sprawa - stanowimy jedną trzecią obszaru działania ministra kultury, więc oddanie nas mogłoby być tylko wynikiem dziwnej gry albo niekompetencji. Poza tym, minister ma nadzór nad średnim i niższym szkolnictwem artystycznym, więc oczywiste jest dla nas, że powinien też sprawować władzę nad szkolnictwem wyższym. Wreszcie nasi absolwenci stanowią potem bazę twórców. Zatem trafiają do narodowych instytucji kultury - czyli także "pod skrzydła" ministra kultury.

Był też problem z tym, że pedagodzy, którzy ukończyli 70 lat, nie mogli - inaczej niż w uczelniach niepublicznych - stanowić minimum kadrowego. Jak uczelnia sobie poradziła?

- Interweniowaliśmy w tej sprawie, jako Konferencja Rektorów Uczelni Artystycznych, i minister nauki dwa lata temu usunął ten zapis. Praca na wydziałach aktorskim i reżyserskim w dalszym ciągu opiera się na odwiecznej relacji mistrz - uczeń. Artyzm nie ma bezpośredniego zbiegu z biologią, można mieć 75-80 lat i dopiero osiągnąć swój pełny wymiar. Profesor Andrzej Łapicki uczył jeszcze w poprzednim roku. Zresztą nigdy nie rozstałem się z pedagogiem, który skończył 70 lat - szedł na emeryturę, a ja na drugi dzień zawierałem z nim umowę o pracę. To szkoła ma decydować, kto jest jeszcze zdolny kształcić. Przecież Zapasiewicz jest młodszy od piętnastu młodszych od niego, a Maja Komorowska jest jak dynamit i żaden młodziak nie może się równać z jej aktywnością.

A czy relację mistrz - uczeń można zachować?

- Do tego potrzebni są mistrzowie. Na tym polegała ta szkoła, że pedagog uczył, ale student wieczorem mógł pójść do teatru i zobaczyć, co on potrafi jako aktor. Teraz w życiu teatralnym dużo się zmieniło - nie wszyscy mają etaty, w teatrze rzadziej się gra. Niestety, także coraz więcej wielkich mistrzów odchodzi. Zmarł Gustaw Holoubek - jeszcze w 2005 roku był naszym pedagogiem na Wydziale Reżyserii.

Co z młodszymi, czy jest szansa na "nowych" mistrzów?

- To ciekawe, że ostatnio szybciej zaczęli odrabiać dystans reżyserzy, bo kilka lat temu panowało przekonanie, że prawdziwa reżyseria jest nie tu, a w Krakowie. Teraz jest coraz lepiej - nasi absolwenci wygrywają konkursy, są często zapraszani do współpracy. Wśród pedagogów mamy Piotra Cieplaka, Jarosława Kiliana. Na Wydziale Aktorskim mistrzów już dzisiaj zastępują Wiesław Komasa, Jarosław Gajewski. Jest to proces, któremu trzeba sprzyjać, ale tę "starą" relację można jeszcze odzyskać i utrwalić.

Jak przebiega wobec tego kariera uczelniana, zdobywanie kolejnych stopni naukowych?

- W uczelniach artystycznych z reguły nie prowadzi się studiów doktoranckich. Dlatego podczas zdobywania pierwszego stopnia naukowego zasada mistrz - uczeń szczególnie się ujawnia. Jeżeli student ma szansę sprawdzić się jako pedagog, zostaje na rok czysto honorowego stażu. W następnym roku zatrudniamy go na umowę o dzieło. Ważne jest, ażeby w drugim roku można było otworzyć przewód doktorski i jeżeli wszystko przebiega pomyślnie, to w trzecim roku dotychczasowy stażysta jest angażowany na półetatu. Pracą doktorską i habilitacyjną jest dzieło sztuki, które zostanie uznane za ważne w dorobku twórczym - rola, reżyseria. Do tego dochodzi opis. Natomiast jeżeli idzie o Wydział Wiedzy o Teatrze, mamy podpisaną umowę z Instytutem Sztuki PAN. Wydział nie ma uprawnień do doktoryzowania - musiałby mieć ośmiu profesorów i czterech doktorów. I tu znowu wychodzi sprawa ustawy - potraktowano nas tak, jak uniwersytety i politechniki. A przecież jesteśmy małą uczelnią.

Jesteście jedyną uczelnią teatralną w Polsce o statusie akademii.

- Niedługo PWST w Krakowie będzie akademią, łódzka "Filmówka" pewnie także. Rektor Andrzej Łapicki na początku lat 90. zauważył niebezpieczeństwo, że na fali przemian uczelnie artystyczne mogą zostać potraktowane jak zawodowe. Dlatego uznał, że jeżeli nazwa potwierdzi akademickość, będzie to zaporą przed takimi zakusami. Myślę, że zrobił to z dużym wyczuciem czasu.

Schiller, Kreczmar, Krasnowiecki, Łomnicki, Łapicki, Englert - poprzedni rektorzy akademii byli praktykami teatru, Pan zaś jest teoretykiem.

- Nawet teoretykiem się nie czuję. Zaczynałem wprawdzie "karierę" teoretyka literatury, ale uważam siebie za człowieka teatru. Byłem związany z teatrem studenckim w latach 50., 60., z teatrem alternatywnym lat 70. - bliższy był mi zawsze teatr poszukujący. Trafiłem do akademii przypadkiem. Wydział Wiedzy o Teatrze został zamknięty w stanie wojennym i potem trzeba było go zmienić, był salonowo-estetyczny, a ja miałem za zadanie wnieść do niego życie. Odszedł wielki Łapicki, świetny Englert. Okazało się, że jest grupa ludzi, którzy uważają, że mógłbym pokierować uczelnią. Kończę właśnie drugą kadencję. Kiedy przejmowałem szkołę, była w trudnej sytuacji finansowej. W ciągu tych dwóch kadencji zmieniła się ustawa o szkolnictwie wyższym i trzeba było od nowa budować statut, regulamin studiów, wszystkie przepisy. Przygotowałem

raport odejścia - w tym momencie szkoła ma dobre podstawy prawne i finansowe. Wszystkie wydziały sprostały wymaganiom Państwowej Komisji Akredytacyjnej. Tak więc, trochę poukładałem.

Ile doświadczeń w teatrze alternatywnym przeniknęło do Pana pracy w uczelni?

- Myślę, że dużo. Wpisana jest we mnie zespołowość, ale też silne przekonanie, że w tej zespołowości musi być lider i nie znosi to żadnych zakłóceń. Kolegium rektorskie w tradycji tej szkoły to rektor, prorektorzy i dyrektor administracyjny. Za mojej kadencji wszyscy dziekani weszli do kolegium. Nie mogę przecież tłumaczyć, dlaczego podejmuję takie decyzje, współpracownicy muszą stanowić zespół, muszą mi towarzyszyć i wiedzieć, że nie zaspokajam żądzy rządzenia. Myślę, że udało mi się stworzyć taki zespół - oczywiście, jeżeli wnieść poprawkę na indywidualności, które tutaj być muszą.

Jak utrzymać studentów w zespole?

- Nie można niczego narzucić - zespół się kształtuje, zatem to jest proces. Nasi studenci są na to skazani. Wprawdzie to nie jest to, do czego ja przywykłem - nie stajemy się wspólnotą, ale młodzi zdają sobie sprawę, że jeżeli nie będą zespołem, nie osiągną swoich zamierzeń. Oczywiście, kiedy się żyje na tak małej powierzchni, to wybuchają konflikty, ale one są naturalne, jak we wspólnej kuchni.

Jakiej postawy życzyłby Pan sobie i akademii od następcy?

- Z trudem mi przychodzi do głowy, że ktoś mógłby zostać rektorem, żeby zająć stanowisko. Chciałbym, żeby dla mojego następcy uczelnia była najważniejszą sprawą i to jest w zasadzie wszystko. Zostawiam coś w rodzaju testamentu - wydaliśmy książkę Akademia Teatralna. 75 lat kształcenia dla teatru. Zawarłem z niej szkic, który podzieliłem na dwie części - jedna mówi o szkole jako o domu, druga - jako o wspólnocie. Rektor nie może działać sam, niezwykle ważne jest umacnianie kontaktów środowiskowych. Myślę tutaj o KRUA, życiu akademickim, a w nim o szerszej wspólnocie - Konferencji Rektorów Akademickich Szkół Polskich. Zadań dla rektora jest bardzo dużo i nie da się ich wykonywać przy okazji. W "moim" teatrze alternatywnym mówiliśmy o życiu teatrem. Szkołą trzeba żyć, nie wystarczy w niej pracować.

Lech Śliwonik - teatrolog, profesor, w latach 2002-08 rektor Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie. Wcześniej dziekan Wydziału Wiedzy o Teatrze AT. Przewodniczqcy Konferencji Rektorów Uczelni Artystycznych. Redaktor naczelny czasopisma "Scena". Jako prezes Zarzqdu Głównego Towarzystwa Kultury Teatralnej, w 2007 odznaczony Złotym Medalem Zasłużony Kulturze "Gloria Artis". Znawca teatru alternatywnego, studenckiego, amatorskiego. W swojej pracy dużo uwagi poświęcił zagadnieniu "teatru dla życia". Wielokrotny juror Łódzkich Spotkań Teatralnych, Wrocławskich Spotkań Teatralnych Jednego Aktora (WROSTJA), Ogólnopolskiego Konkursu Recytatorskiego, a w 2006 przewodniczący jury konkursu debiutów Nowe Sytuacje na festiwalu MALTA w Poznaniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji