Artykuły

Hajdpark. Dzień czwarty

O czwartym dniu Hajdparku. III Praskiego Przeglądu Teatralnego pisze Jan Czapliński z Nowej Siły Krytycznej.

Festiwalowa publiczność miała wczoraj okazję obejrzeć dwa przedstawienia - wyreżyserowaną przez Radosława Rychcika "Laodamię" (spektakl od września znajdzie się w repertuarze stołecznego Dramatycznego) i "Faling" płockiego Teatru Per Se. Zestawienie zaowocowało podwójną refleksją o przecinanych samobójstwem emocjach osamotnionego człowieka.

Już przed wejściem na "Laodamię", słychać przeraźliwie wysoko śpiewaną arię Królowej nocy z "Czarodziejskiego fletu", modulowaną od czasu do czasu w przesterowany pisk na granicy wytrzymałości słuchu. Wchodzących widzów gestem wita i popędza biegający wszędzie aktor - jest w nim jakaś nieśmiałość i niepewność, jakby nie do końca spodziewał się przyjścia tak wielu widzów. Jednak skoro już jesteśmy, trudno, posłuchajmy. Kiedy wszyscy usiądą, będzie mógł wreszcie oddać się muzyce, radośnie podśpiewując niektóre fragmenty i zwiewnie wykonując baletowe figury. To "terapia" oparta o wykorzystywanie możliwie wyrazistych i przerysowanych atrybutów kobiecości. Soti za nią osobista tragedia - czas poznać jej podmiot. Oto więc, na gruncie tego homoerotycznego przesunięcia, długim i drobiazgowym opisem noszonych przez nią ubrań zostaje powołana do życia Laodamia. Opisujący jej ubiór Adam Graczyk, jedyny aktor tego spektaklu, przeżywa przesadzoną, teatralną fantazję erotyczną - opisując ją, próbuje jednocześnie się w nią wcielić. Na koniec zakłada perukę i - już w długich blond włosach - zaczyna recytować pieśń Aojdesa, zapis utraty Protesilasa. W ten sposób zakreślone zostały ramy campowej estetyki, którą Wyspiańskiego próbuje "rozebrać" Radosław Rychcik.

Camp - jak pisze w "CAMPanii" Stefan Ingvarsson - to "mówienie o czymś poważnym i osobistym, często bolesnym, przy użyciu formy powszechnie uważanej za niesmaczną, niską i przesadzoną." Właśnie przesadzona, przegięta i teatralna jest Laodamia Adama Graczyka i takie jest również wszystko, co robi. Rozbijanie młotkiem dorodnych lilii na grobie Protesilasa, wieszanie na parometrowym sznurze malutkiej lalki Barbie, ale też reakcje na wszystko, co dzieje się na widowni - kapitalnie wypracowane przerwy w monologu dla zaakcentowania czyjegoś spóźnienia, czy bolesne westchnięcia przy odzywającym się dzwonku niewyłączonej komórki.

W samym inscenizowaniu podmiany płci jest tymczasem w "Laodamii" pewna żelazna logika, wykraczająca poza konsekwentne wyprowadzenie campowej estetyki z otwierającej cały monolog sceny kreacyjnego ubierania (przebierania) Laodamii. Cały ten "monolog rozpaczy" traktuje bowiem o Protesilasie głównie w kategoriach erotycznych - Laodamia tęskni przede wszystkim za jego mocnymi ramionami (rozpaczliwe "dzierż mnie ramieniem, dzierż, okalaj uściskiem!") i przyjemnością spędzanych wspólnie nocy (a nie bez znaczenia jest przecież fakt, że Protesilas - "orłu podobny postawą" - zginął walcząc na wojnie). Dobrze sięgnąć tu po "Czarne słońca", gdzie Kristeva celnie nazywa związane z tym dwa zagadnienia. Po pierwsze, że "utrata obiektu erotycznego odczuwana jest przez kobietę jako atak na jej genitalia i z tego względu odpowiada kastracji" oraz po drugie, że analiza seksualnej tajemnicy działania depresyjnego "wyznacza przestrzeń psychiczną, która potrafi przyswoić utratę jako obiekt znaczący i jednocześnie erotyczny. Separacja pojawia się więc nie jako groźba dezintegracji, ale jako etap prowadzący do kogoś innego, otwartego zarówno na znaczenie, jak i jego brak." Cały teatralny rytuał campowego "wytwarzania" kobiety zmierza tym samym nie tylko w stronę podmiany psychologicznych kryteriów kastracji na (teatralnie zobrazowane) kryteria fizyczne, ale w stronę autoerotycznego wypełnienia powstałej po wyjeździe Protesilasa pustki. Wypełnienia, dopowiada Rychcik, dokonywanego na mocy podsuwanego przez kulturową kliszę modelu heteroseksualnego, w który wpisuje się również autoerotyczna relacja homoseksualna. Laodamia nie musi na koniec, jak u Wyspiańskiego, popełniać samobójstwa - wystarczy symboliczne zabicie tej "wytworzonej" kobiety, powieszenie (sznur i sama czynność przywołują tu skojarzenie z utraconą męskością Protesilasa) laleczki. A przejmujące "The world is empty without you" Diamandy Galas puszczone na sam koniec wcale nie musi być adresowane do Protesilasa.

Drugim pokazanym wczoraj spektaklem było "Faling" z płockiego Teatru Per Se. Przemysław Pawlicki i Mariusz Pogonowski nie tylko zagrali w przedstawieniu, ale również je wyreżyserowali i napisali tekst. I choć bezsprzecznie należy docenić pomysł na spektakl i związaną z przedsięwzięciem dwójki aktorów inicjatywę rozruszania płockiego życia teatralnego, to widać jednocześnie, że to projekt jeszcze niedopracowany. Aktorzy często brną przez tekst w scenach odgrywanych "na stojąco", a niezbyt sprawnie wyreżyserowana całość nie wykracza poza ramy dosyć klasycznego i grzecznego teatru.

Zasady są proste - kto zapala lampkę, ten dyktuje warunki gry, którą - gasząc lampkę - może przerwać tylko zapalający. Dwóch facetów bawi się właściwie bez przerwy, choć dziwi trochę, że są kumplami, bo jeden z nich to regularny sadysta, a drugi to chłopak, który właściwie nie przestał jeszcze być dzieckiem. Ich zabawy nie są jednak ani beztroskie, ani bezpieczne, bo szybko okazuje się, że stawką w nich jest tak naprawdę utrzymanie władzy nad drugim grającym. A kiedy w zasięgu grających pojawiają się również nożyczki, którymi można przebić drugiemu dłoń, lub nóż, który mógłby posłużyć zabójstwu - zabawa przestaje być zabawą, a zaczyna być psychologicznym pojedynkiem. Rozejm następuje tylko podczas mini-koncertów - kiedy uprawiają garażowe granie z ciężkim basem w roli głównej, lub kiedy jeden z nich improwizuje przy dźwiękach akordeonu pieśń o bolesnej stracie włosów. Chwilę później - znowu się kłócą. Po jakimś czasie okazuje się jednak, że bohaterów nie ma tak naprawdę dwóch - tylko jeden. I tylko dlatego lampka zapala się po raz kolejny, a gra rozpoczyna się raz jeszcze. To walczący z samym sobą, własną samotnością i depresją człowiek, w ciężkich chwilach gotowy na samookaleczenie, a w tych lepszych - znajdujący ukojenie w muzyce. Aż w końcu bohaterowi przychodzi do głowy napisanie listu do samego siebie - chce go przeczytać za dziesięć lat, żeby dowiedzieć się, jaki był, kiedy go pisał. W trakcie pisania (świetna scena, w której dialog ostatecznie zlewa się w rozpisany na dwóch monolog), przekonuje się jednak, że go nie przeczyta - bo po napisaniu popełni samobójstwo.

"Faling" układa się w opowieść zarówno o specyficznym, autoerotycznym masochizmie, jak i o schizofrenicznej, paranoicznej (taka jest też trochę struktura i estetyka spektaklu) walce o przetrwanie własnych myśli i własnego towarzystwa. Opowieść ciekawą, choć kończącą się w (nomen omen) martwym punkcie niczym nie przetworzonego kiczu i kiepskiej poezji słów zagranej w finale piosenki - "już nigdy nie nadejdzie dzień, już zawsze będzie noc". Trochę szkoda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji