Artykuły

Kolorowe linie

Dorosły widz zazwyczaj traktuje teatr dla dzieci jako zło konieczne, obowiązek do odbębnienia przez sumiennego rodzica: godzina nudy i szybki powrót do domu na obiad. Wydarzenie wartościowe pod względem edukacyjnym ("niech się junior uczy chodzić do teatru"), ale z założenia niepełnowartościowe pod względem artystycznym. Zdarza się często, że takie nastawienie jest krzywdzące dla oglądanego przedstawienia, ale przykładowego rodzica nikt przecież nie nauczył poważnego traktowania teatru dla dzieci.

Czego oczekuje od teatru dziecko? Ciekawej historii, niespodzianek, emocji, ruchu na scenie, zmian dekoracji i żeby wszystko dobrze się skończyło. Czego od teatru oczekuje dorosły? Inteligentnej rozrywki, zaskoczeń, odkryć, szczerych przeżyć, spotkania z solidnym aktorstwem, doznań estetycznych,

dialogu, w którym poczuje się partnerem. Dorośli i dzieci spodziewają się właściwie tego samego, tylko różnie to nazywają, inaczej wyrażają i przeżywają. Dlaczego w takim razie tak silnie odróżniamy teatr dla dzieci od teatru dla dorosłych? Czy tylko ze względu na treści, nie zawsze dla młodego widza zrozumiałe? A może powodem są nierzadkie w dorosłym teatrze drastyczności?

Źródeł takiego rozróżniania rodzajów teatru należy szukać w dwudziestoleciu międzywojennym i latach tuż po wojnie, kiedy to w dbałości o poziom artystyczny i dydaktyczny przedstawień oglądanych przez najmłodszych widzów, teatr dla nich przeznaczony wzbogacono o założenia teoretyczne. Twórcom przyświecały szczytne ideały i hasła. Nauczanie przez zabawę, nauka bez nudy. Jędrzej Cierniak, Jan Wesołowski, twórcy spod znaku Reduty i wielu innych patronowali przemianom. Wypracowany w tym czasie model myślenia na długie lata zapanował w świadomości widzów, a myślę, że i wielu twórców teatru. Co więcej, trudno się oprzeć wrażeniu, że panuje do dziś.

Niestety, dawną dbałość o wysoki poziom literacki, nienaganne wykonanie, nowatorstwo artystyczne zaczęły zastępować tchnące nachalnym dydaktyzmem i żenująco nieporadne spektakle, wciskane dzieciom na siłę między geografią a matematyką. Okolicznościowe składanki na temat twórczości wieszcza na tle brudnej szmaty służącej za scenografię. Nietrudno zniechęcić się na zawsze.

Media w akcji

Szarą płachtę skostniałych przyzwyczajeń i obiegowych opinii poprzecinały ostatnio kolorowe linie. Środowisko warszawskie może posłużyć jako doskonała próbka badawcza. Za sprawą kilku udanych premier głośno zrobiło się o zjawisku teatru familijnego. Pod hasłem "teatr familijny" kryje się, jak sama

nazwa wskazuje, teatr rodzinny, który ucieszy dzieci, a dorosłych nie znudzi. Pojęcie nie jest nowe, ale właśnie teraz zyskało szczególny rozgłos medialny. Nowe spektakle firmują duże nazwiska: Agnieszki Glińskiej, Piotra Cieplaka, Michała Walczaka. Osoby choćby pobieżnie śledzące nasze życie teatralne na pewno słyszały o "Pippi Pończoszance" czy "Opowiadaniach dla dzieci". Recenzje tych dwóch spektakli ukazały się we wszystkich ogólnopolskich dziennikach! To naprawdę rzadkość, bo spektakle dla dzieci

w gazetach codziennych są zazwyczaj anonsowane małą notką lub krótkim wywiadem. Kluczem do sukcesu okazało się zatrudnienie gwiazd teatru dla dorosłych (nie jestem w stanie wyzwolić się z pułapki terminologicznej). Dzięki nim i towarzyszącemu im zainteresowaniu temat teatru familijnego popularyzuje się, co daje szansę zmiany sposobu jego postrzegania.

Ewoluuje także sposób, w jaki teatry promują nowe spektakle familijne. Nie mówi się już o spektaklach dla dzieci, w których i dorosły znajdzie coś dla siebie, ale o przedstawieniach, które są równie atrakcyjne dla dzieci i dorosłych. Całkowite równouprawnienie widowni.

Wolni od ograniczeń

Na szczęście głośne spektakle okazały się dobre. Widz, zachęcony do wizyty w teatrze anonsem medialnym czy nazwiskiem ulubionego reżysera, nie miał powodów do narzekań. Okazało się, że

poważni reżyserzy mogą rozwijać się także w teatrze dla dzieci. "Robię w teatrze takie historie, jakie sama lubię i chciałabym obejrzeć"1 - mówiła Agnieszka Glińska przy okazji premiery "Wiedźm" w warszawskim Teatrze Lalka. Wyznała, że teatr familijny dał jej wolność "od jakichkolwiek ograniczeń

Radość tworzenia i używania wyobraźni, która mi jakoś na co dzień trochę rdzewieje, wolność od tego grzebania do spodu w psychologicznych bebechach, jak w tzw. dorosłym teatrze"2.

Spektakle dla dzieci to duże wyzwanie dla reżysera. Dziecięca widownia jest wymagająca. Obdarza małym kredytem zaufania i nie potrafi siedzieć cicho z uprzejmości. Jednak ci, którzy w pracy nad przedstawieniem dla dzieci spróbują odnaleźć osobistą przestrzeń wolności, mają dużą szansę na sukces. Bo teatr dla dzieci to, jak każdy teatr, poważna szansa, żeby coś opowiedzieć: o sobie, o świecie. Nie musi być słodki, uładzony i bezbolesny. Ważne, że odwołuje się do szczególnego rodzaju wrażliwości - wrażliwości dziecięcej. Tej, która pozwala młodej osobie naprawdę przejąć się tym, co twórca pragnie jej przekazać. Widz obdarzony dziecięcą wrażliwością nie wstydzi się wiary w cudowności sceny. Potrafi cieszyć się teatrem. To samo odnosi się do twórców. Wyzwolenie od "grzebania w bebechach", połączone ze zwrotem ku dziecięcej stronie osobowości, daje reżyserom sposobność odkrywania na nowo czystej teatralności, powrotu do nieskrępowanej zabawy formą. Na poziomie treści zaś uwalnia od wymogów politycznej poprawności i terroru "ważnych problemów współczesności". Ci spośród reżyserskiej czołówki, którzy zechcieli poświęcić kawałek swojej drogi twórczej teatrowi familijnemu, nie odchodzą rozczarowani.

Przed śmiałkiem otwierają się szerokie możliwości, choćby w zakresie zastosowania środków plastycznych, które użyte w innym kontekście mogłyby zostać uznane za infantylne. Uchodzą wystawne scenografie, efektowne przemiany, stosowany szerokim gestem kostium i charakteryzacja. Nie dziwi monumentalny transatlantyk na bardzo mobilnej scenie Narodowego w "Opowiadaniach dla dzieci" Cieplaka, bezmiar oceanu w "Odysei" według Ondreja Spišáka na niewielkiej scenie Lalki ani wysmakowane plastycznie scenografie, jak choćby niezapomniana oprawa plastyczna "Przygód Sindbada Żeglarza" z Teatru Polskiego, autorstwa Adama Kiliana, z zaskakującym słoniem i wodą: marszczącą się, burzącą, gładką, choć na scenie jest zupełnie sucho.

Scena równie dobrze może być pusta. Wskazane jest zapoznanie się z zestawem trików, które są esencją teatralności i decydują o odmienności sztuki od innych dziedzin życia. Lewitacja, znikanie, metamorfozy. Nad teatrem, który ma przemawiać do wrażliwości dzieci, unosi się melancholia rodem z komedii dell'arte. Zaludniają go dziwne postacie: naiwne, a jednocześnie mądre, z pogranicza świata realnego, imaginacji i zaświatów. Ni to ludzkie, ni zwierzęce, nie dorośli i nie dzieci. Istoty. Takie jak Pan Tatatam, Pan Tututum, Pani Tintin z "Olbrzyma" Piotra Tomaszuka na podstawie utworu Philippe'a Dorina, bardzo atrakcyjnego wizualnie spektaklu Teatru Guliwer, inspirowanego twórczością René Magritte'a.

Teatr dla dzieci, zwłaszcza w wersji lalkowej, cierpi na niedobór tekstów. Cieszą utwory nowe ("Ostatni tatuś", "Smutna królewna" Michała Walczaka), cieszą oryginalne adaptacje. Autorzy przedstawień sięgają po książki, które chętnie czytają ich dzieci oraz po własne lektury z zieciństwa. Teatr familijny umożliwia opowiadanie o prostych prawdach, czystych intencjach, choć wcale nie jednoznacznie i nie zawsze z happy endem. Może stać się mostem między światem dziecięcym a dorosłym. Spektakle familijne często poruszają tematykę relacji w rodzinie, odnoszą się do współczesnych problemów. Tu przoduje Lalka z bardzo dobrymi spektaklami: "Królem Olch" w reżyserii Marka Ciunela i "Ostatnim tatusiem" Michała Walczaka w reżyserii autora. Na pierwszy plan wysuwają się zagadnienia dziecięcej samotności, odpowiedzialności rodziców za dzieci, umiejętności budowania relacji.

Hegemonia Shreka

Wiele dzieci, zanim trafi do teatru, wielokrotnie bywa w kinie, które pierwsze kształtuje ich gust i oczekiwania oraz uczy je roli widza. Popularność teatru familijnego wpisuje się w szeroki nurt zainteresowania wielkimi produkcjami filmu animowanego. Standardy kina familijnego wyznaczają "Shrek", "Potwory i spółka" i "Epoka lodowcowa". Przepis na sukces jest prosty: wartka fabuła wywracająca do góry nogami klasyczne baśniowe schematy, drużyna sympatycznych bohaterów, dwuznaczne dialogi, z których co innego zrozumie pięciolatek, a co innego trzydziestolatek - i gotowe. Podobny schemat kompozycji zaczął wdzierać się do teatrów, zwłaszcza lalkowych. Dodajmy na marginesie, że te nierzadko świetne artystycznie i dobrze prowadzone teatry w powszechnym odbiorze zostały zaszufladkowane jako teatry w y ł ą c z n i e dla dzieci. Dla dzieci, czyli infantylne. A który z dorosłych widzów chciałby oglądać infantylne spektakle? Na spektakle teatru lalek dla dorosłych przychodzą głównie specjaliści oraz środowisko teatralne, "normalnych" widzów jest jak na lekarstwo. Ba, mało kto wie, że taki teatr w ogóle istnieje.

Istnieją różne sposoby, aby spektakl przystosować do odbioru rodzinnego. Po pierwsze, konwencje. Przedstawienie klasycznej baśni w formie barokowego teatru ("Świniopas" Krystyny Jakóbczyk w Teatrze Baj, "Czerwony Kapturek" Piotra Tomaszuka w Guliwerze) stanowi dla dorosłego widza wyzwanie intelektualne. Po drugie, odwoływanie się do uniwersalnych sentymentów. Starocie: pozytywki, meble, zabawki. Każdy przecież miał misia! Po trzecie, wieloznaczności - w dialogach, w ruchu. Romansowa gra nasycona podtekstami seksualnymi między Babcią Czerwonego Kapturka a Wilkiem w spektaklu Tomaszuka wydaje się być zupełnie nieczytelna dla małych dzieci.

Gra konwencją, dwuznaczności, sentymenty ludzi dorosłych nie mają w sobie nic złego, dopóki nie stają się główną wartością przedstawienia, prostym przepisem na produkt, który łatwo sprzedać pod szyldem teatru familijnego, a który nie niesie w sobie żadnej treści. Wzięte żywcem z kina puszczanie oka do dorosłego widza to najłatwiejszy sposób, by spektakl został uznany za familijny. Coś o polityce, coś z pieprzem, aluzja do popularnego skandalu i już siedzący na widowni dorośli zaśmiewają się do łez, a aktorzy czerpią satysfakcję z udanego żartu. Podobne praktyki są jednak obarczone znacznym ryzykiem. Kokietowanie dorosłej części widowni może niepostrzeżenie zamienić się w mizdrzenie, na którym tracą dzieci. Z pozoru opowiadamy o, dajmy na to, Śpiącej Królewnie, a gdzie tylko się da wciskamy niesmaczne dowcipy i treści, które tylko dlatego mogą zostać uznane za aluzje, że nie rozumie ich połowa widowni.

Dwuznaczności seksualne (tu klepnąć, tam uszczypnąć) tylko z pozoru są niezrozumiałe dla dzieci. Nawet jeśli nie odbierają ich dosłownie, to na pewno zastanawiają się, czemu Krasnoludek zagląda Śnieżce do stanika. Wysiłek realizatorów nie powinien skupiać się na przemycaniu licznych treści zakazanych. To nie grypserka. Dzieci są inteligentne, łatwo orientują się, że coś jest nie tak. Mszczą się próby czarowania młodych tym, co starym wydaje się młodzieżowe. W ilu to spektaklach stosowano wytarty chwyt - rapowanie, jakby każda osoba poniżej osiemnastego roku życia wychowała się na utworach Grammatika. Chodzenie na skróty, któremu często, jak na złość, towarzyszy mizerne wykonanie, nigdy nie przynosi zadowalających efektów. Spektakl, nawet o zabarwieniu komediowym, powinien być realizowany z powagą i świadomością, że ma przemawiać do wszystkich.

Opisane powyżej praktyki gwarantują sukces komercyjny, są więc chętnie stosowane. Smutna rzeczywistość. Wiadomo, że teatr familijny nie narodził się wraz z premierą "Pippi Pończoszanki". Przedstawienia rodzinne gra wiele warszawskich teatrów (Rampa, Syrena, Wytwórnia, Polonia, Na Woli, Żydowski, Bajka, Centralny Basen Artystyczny). Poziom spektakli jest skrajnie różny: od naprawdę kiepskich po całkiem przyzwoite. Widmo komercjalizacji wisi nad wszystkimi.

Precz ze schematem

Fala zainteresowania teatrem familijnym jest doskonałą okazją, aby walczyć z marginalizowaniem teatru dla dzieci oraz, przy okazji, teatru lalek. To dobry impuls, żeby głośno mówić: teatr dla dzieci nie jest gorszy! Może być ciekawy artystycznie, mądry, wciągający. Wystarczy się odważyć i przełamać tkwiące w głowach schematy. A wtedy znane nazwiska przestaną być potrzebne, żeby z przyjemnością wybrać się do teatru.

1 "Dzieci lubią się bać", [z Agnieszką Glińską rozmawia Maja Ruszpel], "Dziennik" nr 9/2008.

2 Tamże.

Magdalena Foks - absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji