Artykuły

Ożenek z aniołem

"Kobiety w sytuacji krytycznej" w reż. Krystyny Jandy z Teatru Polonia w Warszawie na V Letnim Festiwal Małych Form w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Kobiecie mocno posuniętej w wiosnach, której pozostała już tylko radość hodowania kaktusów i pokorne przyjmowanie kaktusowych ukłuć uparcie złego losu - właściwie co daje kontemplowanie pokazanej na scenie spowiedzi kobiety mocno posuniętej w wiosnach, której pozostała już tylko radość hodowania kaktusów i pokorne przyjmowanie kaktusowych ukłuć uparcie złego losu? Jakież to refleksje przychodzą o poranku do głowy niewieście patrzącej na swe odbicie w łazienkowym lustrze? No, jakie?

Utyłam... Schudłam... Zęby zbyt żółte... Fryzjer konieczny... Dolna warga zwiędła... Co jeszcze?... Cera ziemista... Wór pod lewym okiem... Dolna warga opadła... Jeszcze coś podobnie pamiętnego? Może nawet jakaś epifania ontologiczna? Czemu nie!... Ale heca, niby jedna jestem - a tu dwie my są!... Jakie inne i jak głębokie głębie mogą się w mózgu patrzącej otworzyć? Co? Nade wszystko - ileż można gapić się na to, co od urodzenia zna się na wylot? Pięć minut? Dziesięć? Boże, litości - chyba nie kwadrans bity?!... Wyreżyserowane przez Krystynę Jandę przedstawienie "Kobiety w sytuacji krytycznej" Joanny Murray-Smith cieknie godzinę plus minut dwadzieścia. Bóg znów się nie ulitował.

Na scenie - tak zwany kawał prawdziwego życia, kawał w pięciu wcieleniach. Pięć aktorek. Pięć kobiecych postaci w różnym wieku. Pięć ocierających się o siebie spowiedzi z życia, które, rzecz jasna, w żadnym z pięciu przypadków nie było, nie jest i niechybnie nie będzie bajką. Do tego cztery białe krzesła udekorowane anielskimi skrzydłami. Tylko cztery, albowiem jedna z dam nie usiądzie ni razu. Cóż to się stało? Dolegliwość jakaś? Medyk radził twardego unikać, by feleru nie pogłębiać? Nie dociekajmy. Niech wystarczy, że dama unikająca krzeseł wciąż wchodzi i wychodzi - i tik ten wyraźnie łączy bohaterki. Otóż, wszystkie, pewnie dla wzmożenia dynamiki seansu - maniakalnie wchodzą i wychodzą.

Pierwszą już znamy. To zbolała hodowczyni kaktusów (Małgorzata Zajączkowska). Ot, cicha myszka. Zielone sztuczne pióra we włosach, doniczkowy kaktus w garści i obojętne, czy gada, czy milczy - z twarzy nie złazi grymas chlipiącej nad losem swym biduli. Los, rzecz jasna, zły był. Oczywiście - doskwierał. Lecz ona, najwyraźniej bogobojna, z pokorą starej mniszki przyjmowała wyroki, gasnąc rok po roku... Aż została jej tylko wierność kolców ukochanej doniczkowej kolby... Tak, egzystencja bywa potworna.

Drugą nazwijmy śpiewaczką czujnie omijającą twarde krzesła (Lidia Stanisławska). Głos? Niedźwiedzi baryton wytrawnej znawczyni wnętrz stu tysięcy flaszek. Całe wieki nie śpiewała, gdyż los, rytualnie zły, nakłonił ją do staczania się. Straciła wszystko: męża, dzieci, przyjaciół... Ale, ale - nie skreślajmy jej! Podniosła się oto! Morał? Trzeba wierzyć w człowieka! Podniosła się i omijając twarde siedziska, upstrzona estradowymi fatałaszkami typu "Bahama" - wyśpiewuje nam songi o pięknie heroicznego podnoszenia się. I najważniejsze - nie pije! Nasze szczere gratulacje. Jak dotrwa pani do listopada, dajemy słowo - też się weźmiemy do galopu.

Trzecia to nastoletnia gąska w ślubnej sukni (Joanna Pokojska). Taka młoda - a już cierpiąca? Niestety. A czemuż to cierpisz, gąsko? Ano cierpi, gdyż rychły jej ślub okazuje się synonimem erotycznego szlabanu. Więc po uroczystościach już nigdy i z żadnym chłopcem - ani w lewo, ani w prawo, ani nawet w stogu siana? No nie. I jak tu żyć szczęśliwie?... Czarny los nie oszczędza nawet piskląt.

Czwartej - młodej matki, którą przerosło macierzyństwo (Maria Seweryn) - od dawna już, by tak rzec, nie opuszczają rozczłapane filcowe kapcie, przechodzona pidżama i do granic wytrzymałości rozciągnięty szlafrok froté, żółty w czerwone grochy. Owszem, bociek losu przyniósł potomka. To cieszy. Ale też przywlókł histerię, puchnącą na kanwie lęku przed brakiem pieniędzy na mleko i pieluchy - a małżonek nic, tylko śpi i śpi. I jak tu radować się boćkiem?

Piąta wreszcie - wdowa z białą filiżanką w palcach (Dorota Pomykała). Los klasycznie złośliwy zesłał na jej męża raka nieuleczalnego. Co pozostało wdowie? Inaczej zapytam. A niby co pozostaje armii realnych wdów po naszej stronie rampy? To samo. We wdowie piątki, z innymi wdowami, przy wdowiej kawce siorbanej we wdowiej cukierence, dajmy na to, "Szparka Wdówka" - celebrowanie wdowiej godności. A nuż zjawi się wdowiec - i zrozumie?...

Słowem - ile dam na widowni siebie dostrzegło w zbolałej hodowczyni kaktusów, śpiewaczce omijającej twarde krzesła, histerycznej matce, gąsce i wdówce? Pluton? Więcej? I co z tego? Nic. Martwota teatru luster nachalnych, portretów w skali jeden do jeden, prawd z twej chałupy za gardło wyjętych - przykra jest. Po kwadransie człowiek na scenę patrzy jak wół na malowane wrota własnej obory, bo ileż można kontemplować truizmy strzeliste? Jak długo da się w teatrze słuchać epiki, która jest kalką epiki w realnych kuchniach dudniącej wieczorami? Jałowość to spiżowa. Twarda tak, że maluczko, a po bezlitośnie rozszczebiotanym dziele Jandy uskrzydlone krzesła znalazłyby absztyfikantów. Któż by nie chciał pojąć za żonę anioła, co nie umie i nigdy nie nauczy się mówić?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji