Artykuły

Na trupie struny G

"Raj Eskimosów, czyli Audiencja III" w reż. Bogusława Semotiuka na V Letnim Festiwalu Małych Form Teatralnych w Teatrze Bagatela w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Orał tak, jakby mu było Shandy, Tristram Shandy. Czarny smoking, śnieżna koszula, jedwabny pas i mucha jedwabna - to i to barwy wnętrza otwartej żyły. Błysk butów, oczywiście. A w objęciach to, co miało stać się sednem wieczoru. Wiolonczela. Chciał obdarować salę sonatą smakowitą, chciał opowiedzieć krągłą, elegancko symetryczną fabułę nut. Od allegro prologu, przez andante i scherzo rozwinięcia, po allegro epilogu - przejść chciał najwytworniej, budząc wzruszenia dobre do długiego pamiętania. Chciał... Lecz jak opowiedzieć światu krągłą fabułę nut, gdy wiolonczela ranna?

Jedna z czterech strun, powiedzmy - struna G, pękła sekundę przed występem. Co teraz? Opowiadać uparcie, grając na ułomności? Tylko po trzech stalowych włosach smykiem sunąc skazywać muzyczne frazy na katastrofę nagłych cisz? W imię jak mocno kunktatorskich kompromisów godzić się na takie kuśtykanie? A może lepiej odwlec początek, jakoś przykryć brak muzyki, zamrozić pierwsze takty grą inną, choćby gadaniem - i doczekać chwili, kiedy posłaniec przyniesie świeżą strunę G?... Tak zaczyna się "Raj Eskimosów, czyli Audiencja III" Bogusława Schaeffera, którą w teatrze Bagatela Bogusław Semotiuk wyreżyserował.

Oto koncertowo odziany aktor Marcel Wiercichowski wchodzi na scenę lękliwie jak mysz. Nie może snuć wiolonczelowej opowieści. Lśniący trup struny G oplata gryf. Artysta poci się ze wstydu. Gorzej być nie mogło. To dno fiaska, owszem. Lecz czy fakt, że nie sposób opowiedzieć historii, która była do opowiedzenia, naprawdę oznacza, że należy milczeć i nie opowiadać niczego? Inaczej: kto powiedział, że fabuły główne - atrakcyjne, dynamiczne, krągłe, pełne głębinnych sensów, zawczasu w detalach wymyślone, wypieszczone krańcowo i w finale obdarowujące ludzkość wiekopomnymi naukami - rzeczywiście są w sztuce najistotniejsze? Stawiam to pytanie, by przywołać pamięć o XVIII-wiecznej powieści "Życie i myśli JW. Pana Tristrama Shandy" pióra Laurence'a Sterne'a. Czym przepyszne to arcydzieło jest naprawdę? Sekwencją upartego zawieszania fabuły naczelnej, opowieścią o wiecznym jej kompromitowaniu, zamrażaniu, odwlekaniu jej ciągów dalszych - najlepiej w nieskończoność. Genialna opowieść, snuta na kanwie innej opowieści, zamarłej, z takich, lub innych powodów niemożliwej do opowiadania, może nawet niechcianej? Tak - wyborne życie na trupie!

Naszemu Tristramowi pękła struna G. Musi snuć inną historię, nie muzyczną. Gada więc. Shandy-Wiercichowski, albo Wiercichowski-Shandy, on i Katarzyna Michalska - przez bez mała dwie godziny żonglują cudownymi bredniami, bawią się w odgrywanie mrowia ról, co im je ślina na język przyniesie. Na mgnienie stają się kimkolwiek i na pstryknięcie - wskakują w kolejne skóry. Wiolonczelista - inspicjentka. Profesor muzykologii - pianistka. Aktor dramatyczny - tancerka flamenco. Profesor literatury - studentka zdająca egzamin. Romantyczny kochanek - niewiasta fatalna. Grajek uliczny - kobiecina z prowincji w wielkim mieście Krakowie... Maski, typy ludzkie, osobowościowe kostiumy - nad sceną fruwają niczym papuzie piłeczki cyrkowych kuglarzy. Tu tkwi Wiercichowskiego i Michalskiej maestria największa - w żonglerce rytmami, nastrojami, tikami człowieczymi. A wszystko po to, by odwlec prolog sonaty na razie niemożliwej, by grając, igrając - jakoś doczekać świeżej struny G. A może po to, by wreszcie móc przestać czekać na nią - na opowieść główną?

Uciekają zatem tak, czmychają z maski w maskę, przy okazji zaś ciskają w publikę odwiecznymi, ulubionymi "woltami" Schaeffera - ciągłym braniem w nawias napuszonej naszej powagi artystycznej, obśmiewaniem koturnu uniwersyteckiego narzecza, szydzeniem z żenującej powagi smakowania literatury, muzyki, teatru bądź filmu, obojętne. Wybornie czmychają z formy w formę - a skapuje z tego potworny portrecik, oczywiście portrecik a rebours, naszego braku lekkości, radości i umiejętności brania w nawias fikcji wszelkiej. Grają. Igrają z nami. Z naszymi bombastycznymi garbami poważnych zjadaczy sztuki grają w durnia. Muszę mówić, kto przegrywa?

U Sterne'a jest w prologu wspomnienie nocy, kiedy Tristram został poczęty. A później? Wielki, dobre sto stronic trwający seans przykrywania prologu, zapominania o nim, brania w nawias jego wagi. Nic, tylko czysta jazda dygresji odsyłających do kolejnych dygresji, piętrowe konstrukcje skojarzeń, radośnie pęczniejąca sieć obrazów zapętlających się bez końca... Na setnej stronicy tego karnawału - kto jeszcze pamięta o narodzinach Tristrama? On sam - narrator - o sobie prawie zapomniał! Po kwadrancie seansu w Bagateli - kto wspomina sonatę, która nie może się rozpocząć? Kto żałuje martwej struny G, skoro z jej trupa wyskakuje aż tak smakowity teatr detali, maleństw na co dzień wzgardzanych - od złamanego obcasa poczynając, na jednym, piątym, trzydziestym lapsusie słownym kończąc?

Pisząc o wielkiej powieściowej grze dwóch tomów "Tristrama Shandy...", Milan Kundera naucza: "poezja nie tkwi w akcji, lecz jest tam, gdzie akcja ustaje; tam, gdzie pęka most między przyczyną a skutkiem i gdzie myśl błądzi w słodkiej, bezczynnej wolności". I dalej: "Poezja istnienia, mówi Sterne, leży w dygresji. Jest w tym, czego obliczyć się nie da". Jeśli nawet o "Raju Eskimosów" nie sposób rzec aż tak dużo, to z pewnością warto mówić niewiele mniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji