Artykuły

Marzenia zabił chaos

"Lulu na moście" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Temida Stankiewicz-Podhorecka w Naszym Dzienniku.

Ostatnia premiera zamykająca sezon w Teatrze Dramatycznym, "Lulu na moście", to niestety rzecz nieudana. Rozczarowuje i silnie przynudza. A jeszcze przed premierą wydawało się, iż czeka nas ciekawe artystycznie i interpretacyjnie przedstawienie. Tym bardziej że wyreżyserowała je Agnieszka Glińska, ta sama, która we wrześniu, na rozpoczęcie sezonu, znakomicie wyreżyserowała tu "Pipi Pończoszankę" Astrid Lindgren z doskonałą rolą Dominiki Kluźniak. Tak więc rysowała się swoista klamra kompozycyjna: Glińska pięknie rozpoczęła sezon w Dramatycznym, a więc i pięknie zakończy. Tymczasem tylko sezon rozpoczął się świetnie. Bo pozostałe premiery tej sceny nie tylko nie wniosły nic interesującego artystycznie, ale coraz bardziej oddalały się od poziomu "Pipi", spadając w dół. A finał sezonu w postaci "Lulu na moście", można powiedzieć, wieńczy dzieło i jest wyraźną pointą owego spadku.

Owszem, bywały tu nieporównanie słabsze spektakle, ale wydawało się, że nazwisko Agnieszki Glińskiej wnosi pewną jakość artystyczną, poniżej której przedstawienie nie schodzi. No, ale - jak widać - różnie bywa. Podstawowym błędem tego spektaklu jest chaos w warstwie myślowej powstały już na etapie adaptacji tekstu Paula Austera. Agnieszka Glińska, jak to zapowiadała szeroko w mediach, od dawna fascynowała się scenariuszem filmu Paula Austera i postanowiła przenieść go do teatru. Jednak teatr a film to dwa różne języki artystyczne, innymi środkami wyrazu posługuje się kino, a innymi scena teatralna. To "oczywista oczywistość", że zacytuję tu byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego. Ale widocznie ta "oczywista oczywistość" nie dla wszystkich jest taka oczywista.

W warstwie fabularnej (jeśli o takowej można tu mówić) "Lulu na moście" jest opowieścią o marzeniach i pięknej, romantycznej miłości, której potrzeba tkwi w każdym z nas (to też "oczywista oczywistość", a nie żadne odkrycie). Ale życie niesie ze sobą wiele kolców, czy romantyczne uczucie potrafi się przez nie przebić? To jeden z wątków. Byłoby zbyt banalne, gdyby poprzestać na nim, tym bardziej że dzisiejsi twórcy teatralni (i nie tylko teatralni) boją się jak ognia zaklasyfikowania ich twórczości jako dzieł sentymentalnych, romantycznych, uczuciowych itp. No więc wprowadza się rozmaite "utrudnienia" z szeroką gamą tzw. symbolicznych odniesień mających jakoby nadać głębię prezentowanej opowieści.

Oto muzyk jazzowy Izzy Maurer (Marcin Dorociński) pewnego dnia zostaje postrzelony przez jakiegoś niezrównoważonego psychicznie jegomościa. Nie wiemy dlaczego, bo to akurat nie jest istotne. Postrzelenie zaś potrzebne jest do przeniesienia bohatera na łóżko szpitalne, by tam, podłączony do odpowiedniej aparatury medycznej, przebywając na pograniczu jawy i snu (a może rzeczywistości realnej i śmierci klinicznej), miał widzenia, omamy itp. Ale te omamy pokazują właśnie jego marzenie, które dopiero teraz, w tej nierzeczywistej rzeczywistości, się spełnia, bo oto przypadkowo poznaje Celię (Patrycja Soliman), miłość swego życia. Dotąd nie przeżył takiego uczucia. I na tym poprzestańmy, jeśli idzie o wątek Izzy'ego.

Inny temat to marzenie Celii, by zostać aktorką, zagrać w filmie. Na co dzień jest kelnerką, pracuje w jakiejś restauracji i biega na castingi. W końcu jej marzenie się zrealizuje, dzięki protekcji Izzy'ego zagra postać Lulu ze sztuki Wedekinda w filmie reżyserowanym przez Catherine Moor, aktorkę (Joanna Szczepkowska), która jakiś czas temu porzuciła ten zawód, by reżyserować filmy. Teraz jej marzeniem jest wyreżyserować film "Lulu na moście". Te trzy marzenia spotykają się na scenie i wchodzą ze sobą w pewne relacje, niezbędne, by mogły się realizować. Są wzajemnie od siebie uzależnione.

Rozpatrując rzecz od strony formy spektaklu, mogłaby to być interesująca figura strukturalna, ale nie jest. Tak samo jak nieudany jest ten spektakl w warstwie narracji, gdzie chaos zdominował wszystkie pozostałe elementy. To, że nie wiemy, czy zdarzenia mają miejsce w rzeczywistości realnej, czy we śnie bohatera, a może rozgrywają się już tylko w jego mózgu będącym w śmierci klinicznej - to nie jest jeszcze takie ważne. Najważniejsze jest to, że nie znamy powodu, dla którego oglądamy to przedstawienie. Bo gdyby zachwycało reżyserią czy nawet "tylko" grą aktorską albo ciekawą i świeżą interpretacją problemu, który zostałby tu jasno postawiony (a tego tu nie ma), to nie miałabym żadnych wątpliwości, że po coś jednak przyszłam i z czymś do przemyślenia wychodzę.

Tymczasem przedstawienie Agnieszki Glińskiej, z niepotrzebnie aż tak głęboko i daleko rozwleczoną przestrzenią toczącej się akcji (z kilkoma planami gry paralelnie), że widz już nie ma kontaktu z tym, co dzieje się na scenie, a także z podobnie niepotrzebnie rozwleczonym czasem trwania spektaklu (prawie trzy godziny) - jest niezwykle nużące i nie mówi o niczym istotnym. Jedyna rzecz, której widz z pewnością nie żałuje, to te kilka minut obecności na scenie Dominiki Kluźniak. I choć to zaledwie epizod, ale jak fantastycznie zagrany! Mocno, wyraziście i ogromnie zabawnie. I właśnie ta epizodyczna rola wybija się na czoło przedstawienia, a nie główne role, na przykład Marcina Dorocińskiego snującego się po scenie bez konkretnego zadania aktorskiego. Ale to przede wszystkim wina pani reżyser. No i ten chaos - to też pani reżyser.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji