Artykuły

Rura, która szeleści

"Zamarznięta" w reż. Pawła Sali z Teatru Wytwórnia w Warszawie na VIII Przeglądzie Teatrów Jednego Aktora w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki

Wiele bywa w teatrze fiask nie do zniesienia, ale bodaj najcięższy do zniesienia jest papierowy kac. Siedzisz spokojnie na widowni, a tam, na scenie, ocyka się ktoś, mężczyzna bądź kobieta, ocyka się ponoć o brzasku, albo w innym środku doby, co była kolejnym filmem urwanym, ocyka się, monologować zaczyna - a ty przy drugim, góra trzecim zdaniu masz pewność: z tej mąki chleba nie będzie. Masz przeczucie zbliżającej się grozy scenicznego banału i sam sobie a muzom w biednej głowie szepczesz: po cóż się, aktorko bądź aktorze, wydurniasz, po jakiego diabła teatralnej tandety wydziwiasz, skoro gołym okiem widać, że pić ci się nie chce w ogóle? Co wtedy robić?

Nie będę krył, z monodramu "Zamarznięta", w którym Ewa Szykulska gra starą prowincjonalną aktorkę, ocykającą się w którymś środku entej gorzałkowej doby i wymrukuje słowa Pawła Sali, autora i reżysera zarazem, z godzinnej tej opowieści bez początku, środka i końca - wyjść chciałem osiemdziesiąt trzy razy. Raz pierwszy - na drugiej, góra trzeciej frazie. A że nie wybiegłem po scenie, kiedy kobieta Szykulskiej łyka pierwszego klina - to cud nad cudy!

Pomijam, że gdy człowiek ocyka się w środku pijackiej doby, to raczej nie gada do siebie, jeno szuka natychmiastowego wspomożenia (nim sięgnie po wczorajszą resztkę na dnie flaszki - Szykulska monologuje dobre piętnaście, a może nawet bite dwadzieścia minut). Pomijam ten detal, ale, Boże Święty, na zasadzie jakiej pychy abstynencji można nie wiedzieć, że po pierwszym klinie gada się zupełnie inaczej niż przed?! Przecież wszystko wtedy wraca na swoje miejsce, deliryczne demony słabną, w oczy wstępuje utracona ostrość, motyla roztrzepotane łapy uspokajają się, można góry przenosić, jeśli zaś o elokwencję idzie - jesteś Demostenesem mówiącym frazami Marcela Prousta! Jak można poważnie sądzić i w teatrze ukazywać dzieciom tę piramidalną brednię, że mianowicie - klin niczego nie zmienia?! Chyba są na świecie jakieś granice amatorstwa!

Szykulska mówi wciąż tak samo. Jakby przez godzinę bitą - w poetyce gramofonowej płyty, w której wadliwym rowku igła skacze, do znudzenia dukając jeden motyw - powtarzała pierwsze zdanie. Wciąż ta sama intonacja - maniera nagłego urywania słów czymś na podobieństwo skowytu. Te same zapatrzenia w siną dal. Co minutę identyczne - czy przed jasną kanapą, czy na jasnej kanapie, czy za jasną kanapą dziergane - chwilowe katatonie, które pewnie znaczyć miały jakąś głębię? Jaką? W jakiej sprawie? I po co reżyser zawiesił z lewej strony monstrualne zdjęcie Szykulskiej? By Szykulska się nie pomyliła, że ona, to ona? Po co Sala uparcie wyświetla na tylnej ścianie kadry (jeśli dobrze dostrzegłem) z legendarnych filmów z Szykulską? By artystka nie zapomniała, że czas mija?

A te mruki ciemności, co się w niestety rzadkich momentach ciszy z głośników dobywają - niby co mają symbolizować? Piekło, do którego prowadzi nadużywanie naszej pocieszycielki narodowej? No, dajcie spokój!

Papier więc. Papier inscenizacyjny i ten najgorszy - literacki. Ergo - szeleści Szykulska. Nie chce być inaczej. Grana przez nią postać szeleści o dawno zmarłej mamusi, która, oczywiście, nie była dobrą rodzicielką. O aktorskich porażkach, które, oczywiście, były niezasłużone. O kolegach reżyserach, aktorach, oczywiście - niedelikatnych. I oczywiście - trochę truizmów o bólu istnienia, ździebełko pensjonarskich rewelacji w sprawie samotności, garść rewelacji o wódczanych lękach, przykrych, ma się rozumieć... Czyli co? Poczytaj mi mamo?

A owszem - z każdą minutą "Zamarznięta" staje się coraz zabawniejszą dziecinną czytanką o złych skutkach picia gorzały. Po prostu - odechciewa się iść na kielicha. Za to kto żyw, w głowę zachodzi: oglądał Sala film "Żółty szalik", gdzie Gajos gra, czego Szykulska nie zagrała? I co? A może widział "Pętlę" Hasa? Może przeczytał "Pętlę" Hłaski, albo "Pod Mocnym Aniołem" Pilcha, bądź też "Moskwę - Pietuszki" Jerofiejewa, "Lęki poranne" Grochowiaka, ewentualnie "Pod Wulkanem" Lawry'ego? No właśnie - jaką naukę dla przyszłych swych zdań "Zamarzniętej" wydobył Sala z postaci Konsula, co ją w filmowym arcydziele Hustona "Pod Wulkanem" Albert Finney kreował?

Nie, to wcale nie jest demagogia gnębienia Sali opowieściami, co są dla pióra Sali niedostępne. Tak naprawdę - to istota rzeczy. Otóż, trzeba czuć, trzeba wiedzieć, trzeba zrozumieć, że wódczany temat - albo staje się w sztuce figurą świata, albo grzęźnie w dziecinadzie naiwnych jęków alkoholika A, bądź pijaczki B. Kac nie jest z papieru. Jest śmiercią, albo życiem - to zależy od dobroci klina. Klin jest oddechem, nie łykiem - i na tym też poziomie winny być wódczane bajania. Na poziomie umierania. Na poziomie życia. Dojmujące, cierpkie, ciemne, doskonałe. Nie - jak w "Zamarzniętej" - snujące się spod cokolwiek pensjonarskiego kocyczka. Zwyczajnie - gdy umordowanego człowieka rura pali o świcie, wszystko o bólu tym powiedzieć można, lecz nie to, że rura szeleści. O godzinnym seansie Pawła Sali i Ewy Szykulskiej da się rzec wyłącznie to.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji